TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

We are the best! – wywiady z twórczyniami i twórcą filmu

we are the best moodysson

WE ARE THE BEST

Reżyseria: Lukas Moodysson na podstawie komiksu Coco Moodysson

Wystepują

Bobo: Mira Barkhammer

Klara: Mira Grosin

Hedvig: Liv LeMoyne

Polska premiera 24 października 2014

O FILMIE:
Sztokholm, 1982 rok. Bobo, Klara i Hedvig to zbuntowane 13-latki, które włóczą się po mieście i uważają, że ćwiczenia na w-fie to nuda. Są jednocześnie odważne, silne i bezkompromisowe, ale też niepewne siebie, dziwne i delikatne.
Kiedy mama wychodzi do pubu, odgrzewają sobie paluszki rybne w tosterze, stawiają irokezy i piszą piosenki. Zakładają zespół punkowy, mimo że nie potrafią grać na żadnym instrumencie, a wszyscy twierdzą, że punk is dead.

 

LUKAS MOODYSSON W ROZMOWIE Z JANEM LUMHOLDTEM

Czy możesz powiedzieć w skrócie, co robiłeś od czasu premiery twojego ostatniego filmu?

Po „Mamucie” byłem zmęczony filmem, więc szukałem innych obszarów, na których mógłbym spełniać się jako reżyser. Napisałem dwie powieści, uczyłem w szkole filmowej w Helsinkach, próbowałem się nauczyć grać dobrze w szachy – nie udało mi się to – a także znaleźć inne źródła zarobku, ale tu również nie odniosłem sukcesu. Nie chciałem robić kolejnych filmów. „Mamut” był rozczarowaniem, nawet nie chodzi o sam film, ale o proces jego produkcji, który był nużący…
To nie do końca prawda, że chciałem porzucić medium filmowe, bo w czasie postprodukcji umarł mój ojciec i wtedy myślałem o nakręceniu obrazu o umierającym ojcu. W porównaniu z „Mamutem” to miał być skromy film, z udziałem trzech aktorów, trzech osób odpowiedzialnych za stronę techniczną. Ale zamiast tego zdecydowałem się napisać powieść Döden & Co. (Śmierć i spółka), z której jestem częściowo zadowolony. Moją kolejną powieścią były Tolv månader i skuggan (Dwanaście miesięcy w cieniu).

„We are the best!” jest oparty na powieści graficznej twojej żony Coco. Trzy nastolatki odkrywają punk rocka i wbrew wszystkim zakładają zespół. Dlaczego zdecydowałeś się na adaptację?

Chciałem nakręcić film, który byłby jasny, pogodny, wbrew ponurości, która nas otacza. Chciałem pokazać, że w życiu są różne możliwości, taki, którego kręcenie byłoby przyjemnością.

Film meandruje pomiędzy kosmosem twoim i Coco – trudno znaleźć pomiędzy nimi granicę. Ale ostatecznie jest to dzieło Lukasa Moodyssona. Opowieść i ton pochodzą jednak z książki. Co o tym myślisz?

Chciałem zachować ton książki, najwyżej zmienić trochę historię, ale nie ton. Zawsze tak postępuję, nastrój jest ważniejszy niż akcja. Skupiam się raczej na szczegółach, a nie ogólnej idei. To chyba Herta Müller powiedziała (a może powtórzyła po Ionesco), że żyjemy w szczegółach. Ja również nie ufam historiom, wyjaśnieniom i ideologiom, które twierdzą, że dotyczą wszystkiego. To dlatego cieszy mnie otwarte i mało dramaturgiczne zakończenie „We are the best!”. Film właściwie się nie kończy, historia trwa dalej po seansie.

Możesz powiedzieć coś o wyjątkowej dziewczynie, jaką jest Hedvig?

Ona należy do grupy nawróconych chrześcijan, narzuca pewien porządek Klarze i Bobo, których życie jest chaotyczne. Bez niej stworzenie zespołu byłoby raczej niemożliwe, jest outsiderką, która scala grupę.

 Powiedziałeś, że dla mężczyzny opowiadanie o dziewczynach jest wyzwaniem. Dlaczego?

No cóż, tym razem opowiedziałem historię napisaną przez Coco, która jest oparta na jej życiu. Ale czułem się dobrze opowiadając o trzech punkówach, szczególnie że z perspektywy czasu zauważam, że punk był zdominowany przez mężczyzn. Ja akurat nie byłem za bardzo zainteresowany tłuczeniem szyb i waleniem głową w lampy uliczne, ale znałem punków, dla których był to punkt honoru. Doskonałym przykładem jest składanka Bakverk 80, którą w filmie Bobo pożycza Elisowi. Na jej okładce widzimy ciasto, w które powkładano pety i kapsle.
Innym problemem, na który napotykają dziewczyny, które chcą być alternatywne w 1977, 1982 albo w 2013 roku jest to, że nawet od punkówek oczekuje się, że będą dobrze wyglądały. Dlatego dobrze, że niektóre z nich przeciwstawiają się temu, tak jak Coco i jej przyjaciółki. Rozmawiałem o tym z obiema Mirami i Liv, kiedy pracowaliśmy nad ich ubraniami i fryzurami. Powiedziałem wtedy, że grane przez nich postaci nie chcą wyglądać ładnie, tylko twardo, zabawnie albo w jakiś niezwykły sposób. Że nie są konformistkami. Taka postawa jest rzadkością, tak było również w przeszłości. Cieszy mnie ten aspekt filmu, to, że bohaterki nie przejmują się tym, co inni o nich myślą, że wybierają swoją własną drogę w życiu.

Porozmawiajmy o wyborze aktorów. W filmie widzimy zarówno twarze dobrze znane, jak i zupełnych debiutantów. Jak przebiegał casting, szczególnie w przypadku głównych bohaterek?

Widziałem Mirę Grosin w Astrid, krótkometrażówce Fijony Jonuzi. Liv LeMoyne gra na gitarze i śpiewa w sposób, który zupełnie mnie rozczula. Mira Barkhammer przyszła na casting i powiedziała coś, co dobrze zapamiętaliśmy z Coco. Pomyśleliśmy wtedy: ona wie, o co tu chodzi. Niestety, nie poszliśmy za instynktem i cały proces wyboru aktorów trwał bardzo długo. Próbowaliśmy kombinacji różnych osób, co musiało być dla nich męczące.
Jeśli chodzi o dorosłych aktorów, to lubię pracować z mało znanymi aktorami.
Tak się szczęśliwie złożyło, że Matte Wiberg i Johan Liljemark są naprawdę częścią zespołu Sabotage, który widzimy w filmie. Brezjney Reagan Fuck of to ich piosenka. Johan i Coco byli przez tydzień w związku, kiedy mieli po trzynaście lat. Obie Miry robiły wszystko, żebym był z tego powodu zazdrosny

Coco jest ważnym współtwórcą „We are the best!”. Jaki był jej wkład w twoje poprzednie filmy?

Olbrzymi. Jesteśmy jak bliźnięta, jak Chip i Dale, dwoje idiotów, którzy myślą w podobny sposób. Ona miała zawsze duży wpływ na moją pracę, to nawet nie był wpływ, to było coś znacznie ważniejszego.

Czy twoje różne filmy łączy jakiś wspólny temat? A może jest ich kilka?

Wszystkie są o dorosłych i dzieciach. O tęsknocie za innym miejscem. O samotności. I euforii. Chciałbym powiedzieć, że coś dobrego się wydarza, mimo wszechobecnych tragedii, ale nie wiem, czy tak jest. Chciałbym, żeby tak było.

Jakbyś zareagował, gdyby ktoś powiedział, że „We are the best!” to powrót do Tylko razem i Fucking Åmål?

W pewnym sensie tak jest. Chciałem powrócić do emocji z tamtych filmów. Znów mówię o emocjach, tonacji, tak jak Bob Dylan mówił o srebrnej tonacji, która siedziała mu w głowie i która była potem na jego płytach. Dokładnie go rozumiem. Czasem budzę się w nocy z płaczem, czując coś takiego, i potem jestem zrozpaczony, że nie potrafię oddać tego w filmie.
Od czasu do czasu udaje mi się jednak – w dialogu, spojrzeniu postaci, a nawet w całej scenie jest to coś – ton, prawda. Tak jest na przykład, gdy Bobo obcina włosy Hedvig. Patrzy wtedy na nią i mówi: „Spójrz na to w ten sposób: odrosną”. Dla takich momentów warto kręcić całe filmy. Tak samo jest, kiedy mama Bobo przynosi obiad, a jej tata wykrzykuje: „Super, kurczak!”. Wyglądają w tej scenie doskonale.
W takich scenach wszystko gra, to dla nich pracuję, koncentruję się. Takie momenty potrafią doprowadzić mnie do płaczu.

Twój debiut pełnometrażowy Fucking Åmål, został uznany za jeden z najbardziej świeżych filmów szwedzkich w 1998 roku. Minęło 15 lat. Obecnie czujesz się osobą ustatkowaną czy buntownikiem? Żyje wciąż w tobie płomień młodości?

Nie zastanawiam się nad swoją relacją w stosunku do świata. Spędzam mało czasu z innymi ludźmi, w tym z osobami z branży. Nie interesuje mnie to, jaką pozycję zajmuję w szwedzkim kinie. Robię to, co robię, a oni mogą mówić, co chcą, jak śpiewa Rihanna. Ona jest moją bohaterką, uratowała mi życie, co pokazuje, że bez sztuki umieramy. Więc możecie mówić, co chcecie, a ja i tak zrobię swoje. Muszę mieć tylko dobre buty – najlepiej jakieś drogie.
Fakt, że jest się publicznie ocenianym przy pomocy cyferek i gwiazdek, jest nieprzyjemny, dlatego chciałbym robić coś bardziej prywatnego. Ale niestety nie zostanę pielęgniarzem ani strażakiem – chociaż jest to moje marzenie. Ale odszedłem od tematu…
Jeśli chodzi o płomień młodości… Nie wiem. Czuję się jednocześnie młody i stary, wierzę w kontynuację i zmianę, w buntowniczość młodości i w mądrość starości. Jeśli nie godzisz się z upływem czasu, oszukujesz sam siebie.

KSMB i Ebba Grön to ważni reprezentanci szwedzkiej sceny punkowej z lat 70. i 80. Bekverk 80 to składanka wydana w 1979 roku. Były na niej utwory zespołów KSMB, Travolta Kids i Incest Brothers. Sabotage to jeden z licznych mniejszych zespołów tamtych czasów.
lukasmoodysson.tumblr.com

we are the best dziewczyny

MIRA BARKHAMMAR, MIRA GROSIN, LIV LEMOYNE – WYWIAD

Zostałyście w pewien sposób cofnięte w czasie. Jak czułyście się w 1982 roku?

Mira Grosin: Ludzie mówili w inny sposób. O niektórych rzeczach nie mówiło się w taki sposób jak teraz.
Liv LeMoyne: Wciąż żyły iskry hipisowskich lat 60. i 70., wydaje mi się, że ludzie mieli wtedy o co walczyć.
Mira Barkhammar: Zgadzam się. Bohaterki, które gramy, sprzeciwiają się systemowi, mają świadomość polityczną.
LeMoyne: Ubrania były wygodniejsze, jeszcze nie nadeszła moda z lat 80. Wciąż żył duch punka i buntu. Dziś ludzie są spokojniejsi.
Grosin: W nas żyje polityka, częściowo dzięki zainteresowaniu punkiem, ale nie tylko. Bycie punkiem w 1982 roku było super. Nie była to może ostatnia moda, ale ludzie wciąż w to wierzyli. Dziś punk umarł.
Barkhammar: Wtedy szkoła wyglądała inaczej, dzieciaki patrzyły na świat w inny sposób. Ludzi wtedy byli dla siebie niemili w bardziej otwarty sposób.
LeMoyne: Tak. Nie doświadczyłam czegoś takiego w swoim życiu. Obecnie inaczej okazuje się niechęć do kogoś, w bardziej subtelny sposób. Dostajesz mniej like’ów na facebooku, jeśli nie jesteś lubiany. Natomiast wtedy ktoś mógł podejść do ciebie i po prostu powiedzieć: „Jesteś idiotą”. Teraz ludzie są większymi tchórzami.
Barkhammar: Stopniowo przyzwyczaiłam się do świata filmu, po jakimś czasie wydawał mi się zwyczajny.
LeMoyne: Chciałabym żyć w tamtych czasach. Było zabawniej, bardziej spontanicznie, muzyka była lepsza. Książki i płyty były prawdziwe, iPad nie jest prawdziwy. Książkę można przewertować, jest czymś dotykalnym.
Grosin: Mnie by się tam nie podobało, jestem uzależniona od komórki, nawet nie wiem, czy wtedy istniały komputery. To były dziwne czasy.
LeMoyne: Tęskniłabym za możliwością kontaktu z całym światem. Teraz możesz mieszkać w Sztokholmie i wiesz, co się dzieje w Ameryce albo w Hiszpanii. Ale wtedy było mnie stresu, muzyka była lepsza. Dzisiejsza muzyka jest śmiertelnie nudna.

Jak podobała się wam współpraca z Lukasem i co o nim wiedziałyście?

Barkhammar: Dowiedziałam się o nim z ogłoszenia o castingu. Mamo opowiedziała mi o Fucking Åmål i przypomniałam sobie, że widziałam ten film. Lubię filmy, w szczególności szwedzkie.
Grosin: Nic o nim nie wiedziałam. Ale sześć miesięcy przed ogłoszeniem o castingu wygrałam na loterii płytę z Fucking Åmål. Podobał mi się ten film.
LeMoyne: Obejrzałam dzisiaj Fucking Åmål, Tylko razem, Mamuta i Lilya 4-ever. Lukas jest dla mnie jak Muminek albo Włóczykij – spokojny i mądry.
Barkhammar: Na początku zauważyłam, że nie patrzył na mnie. No i nigdy się nie przytula.
LeMoyne: Zastanawiam się, czy zawsze jest taki ostrożny? Doskonale potrafi ocenić innych ludzi. Wspaniale nas dobrał.
Barkhammar: Pozwalał nam improwizować, ale rozumiałyśmy, do czego zmierza. Jest cichy i wycofany, ale wie, co się dzieje, wie, do czego zmierza. Niektóre sceny kręciliśmy po piętnaście razy.
Grosin: Przyjemnie się z nim pracuje. Przy Astrid musiałam trzymać się scenariusza, a Lukas pozwala na więcej swobody. Jeśli widzi, że wymyśliłyśmy coś dobrego, bierze to do filmu. Kiedy oglądam teraz ten film, widzę w Klarze dużo siebie.

Będziecie grały w przyszłości w kolejnych filmach?

Grosin: Kiedy skończyliśmy kręcić, byłam wykończona. Powiedziałam sobie: nigdy więcej! Ale teraz chciałabym znów grać. Ale nie muszę, bo już raz to przeżyłam. Jeśli się zdecyduję, to tylko po przeczytaniu dobrego scenariusza.
Barkhammer: Jestem na tak. Ale nie zagram w byle czym, chcę, żeby było równie wspaniale jak za pierwszym razem.
LeMoyne: Mam wrażenie, że wyrobiłam sobie pewną markę. Zagrałam w filmie podnoszącym na duchu, takim jak Fucking Åmål. Mam nadzieję, że publiczność też tak to widzi.

Wywiad przeprowadził Jan Lumholdt

WYWIAD Z COCO MOODYSSON

„We are the best!” to film oparty na twojej powieści graficznej Aldrig godnatt (Noc nigdy nie jest dobra). Jaki był twój udział w podróży od książki do filmu?

Lukas zapytał mnie, czy chce zaadaptować powieść i się zgodziłam. Cieszyłam się, że mogę mu pomóc, bo po śmierci ojca był przygnębiony i pisał ponure książki na ten temat. Uważałam, że najwyższy czas, żeby zrobił coś przyjemnego. Nie byłam zaangażowana w produkcję filmu, na planie pojawiłam się dopiero ostatniego dnia, ale miałam wiele pomysłów, jeśli chodzi o kostiumy i wybór aktorów.

Które zmiany w powieści uważasz za największe i dlaczego nastąpiły?

Zapytaj Lukasa, to on ich dokonał.

Nie miałaś nic przeciwko temu?

Nie. Lukas musiał zrobić wszystko po swojemu, ustalić własne reguły. Moja książka nie była dla mnie świętością, zazwyczaj zostawiam to, co napisałam za sobą, zresztą nie uważam, żeby zmiany, których dokonał, były znaczne. Usunął niektóre postaci i wydarzenia, dodał inne. Ale ton opowieści się nie zmienił.

Czy w jego pracy jest jakaś część ciebie i na odwrót?

Temat smutnych dziewczyn jest bliski nam obojgu, podobnie skupienie na szczególe. Lubimy mieszankę humoru i niesamowitości, a także perspektywę dziecka. Oboje również stworzyliśmy liczne portrety dorosłych, które są dość nieprzyjemne. To są nasze punkty wspólne.

W jakim stopniu wpływasz na filmy Lukasa?

On ciągle coś podkrada z mojego doświadczenie, bo jego życie jest bardziej zwyczajne niż moje, mniej się w nim wydarza. Ja biorę od niego mniej, ale być może on widzi to inaczej.

Piszesz kolejne powieści graficzne?

Ostatnio napisałam tradycyjną książkę. Jeszcze nie zdecydowałam, co będę robiła w przyszłości, być może napiszę powieść graficzną, kto wie.

Czy twoje książki ukazują się w innych krajach?

Niektóre powieści zostały przetłumaczone, ale funkcjonują raczej wśród fanów, na poboczach głównych nurtów. Jedna książka została przetłumaczona na włoski. Pojechałam wtedy na zlot fanów komiksu, ale ludzie byli tam bardziej zainteresowani paleniem marihuany niż czytaniem.

Twoje powieści są typowo szwedzkie, czy bardziej uniwersalne?

Lubię szwedzkość: szwedzkie miasta, budynki, jedzenie, ubrania, stacje benzynowa. Jest też w moich powieściach samotność, może szwedzka, a może bardziej uniwersalna.

Główna bohaterka „We are the best!” przypomina ciebie…

Mam trudności z odpowiadaniem na takie pytania. Moje książki są oparte na prawdziwych wydarzeniach, ale to nie jest tak, że główna bohaterka jest dokładnie taka jak ja. Przypomina mnie, ale jest jednak kimś innym.

Masz swoją ulubioną scenę w tym filmie?

Nawet dwie. Kiedy Bobo patrzy na ostrzyżoną Hedvig i mówi: „Spójrz na to w ten sposób: odrosną” – ten moment jest zabawny, a jednocześnie smutny i mądry. Drugą sceną jest ujęcie Bobo w łazience, kiedy patrzy ona na swojego ojca siedzącego w kuchni. Lubię aktora, który gra tę postać.

Umiesz grać na jakimś instrumencie?

Tak, trochę rzępolę na gitarze. W przyszłym roku zamierzam udać się na tournée po ulicach Europy, będę grała tylko piosenki The Cure.

Wywiad przeprowadził Jan Lumholdt

Rzucam kamień. Rzecz o wtórnej wiktymizacji ofiar przemocy seksualnej.

Rafa³ Ziemkiewicz

 Rzucam kamień.

Rzecz o wtórnej wiktymizacji ofiar przemocy seksualnej.

 

W ostatnich dniach Pan Rafał Ziemkiewicz wywołał medialną burzę stwierdzeniem, o które pokusił się na swoim Twitterze. Stwierdził „Kto nigdy nie wykorzystał nietrzeźwej niech pierwszy rzuci kamień”. Bezrefleksyjność tego stwierdzenia, nie tylko źle świadczy jak o jego autorze, ale jest ono niepokojące z innego jeszcze powodu. Mianowicie oddaje stosunek wielu  członków i członkiń polskiego społeczeństwa do przemocy seksualnej wobec kobiet.

 

Jest to pogląd przesiąknięty na wskroś stereotypowym, myśleniem. Pełnym uproszczeń i swego rodzaju „wygodnictwa światopoglądowego”. Łatwiej wrzucić ofiary do jednego worka, zbagatelizować ich doświadczenia, ocenić ich „moralność” i „prowadzene się”, niż poszukać szerszego kontekstu. Takie myślenie ułatwia sprawcom usprawiedliwianie gwałtów, ofiarom zaś utrudnia, czy wręcz nie daje możliwości szukania sprawiedliwości. Trudniej jest bowiem ruszyć wyobraźnią, co wymaga aktywności, przełamania skostniałego sposobu myślenia. Tymczasem na takiem sposobie myślenia cierpią najbardziej ofiary. Faktyczne i potencjalne. Ofiary, anonimowe, posiadające określone cechy, inne niż „my”, naznaczone, bo przecież nas to nie dotyczy….

 

Panie Rafale Ziemkiewicz- rzucam kamień. Nigdy nie zdarzyło mi się wykorzystać nikogo seksualnie. Bez względu na wiek, płeć, strój tej osoby, stopień jej świadomości, czy „okoliczności przyrody”, w których ją spotkałam.  Znam wiele osób, które z pewnością też tego nie zrobiły. To już grad kamieni.

 

Sposób myślenia Pana Rafała Ziemkiewicza nie jest niczym nowym. Ma swoje odzwierciedlenie w raportach o przemocy seksualnej, monitoringach pracy policji oraz statystykach dotyczących zgłoszonych aktów przemocy, o znikomym procencie ukaranych sprawców nie wspominając.

 

Według statystyk aż 17 % kobiet w Polsce przynajmniej raz w swoim życiu stało się ofiarami przemocy seksualnej. Tylko 25% ofiar przemocy, w tym seksualnej, zgłosiło zdarzenie na policji. Dlaczego? Właśnie dlatego, że dyskurs na temat gwałtu jest opresyjny dla ofiar.

 

Kluczem do analizy zespołu powodów, dla których większość kobiet- ofiar przemocy, zwłaszcza przemocy seksualnej, nie decyduje się na mówienie o swoim doświadczeniu, szukanie sprawiedliwości oraz pomocy, nie tylko u organów ścigania lecz także u swoich bliskich jest pojęcie wtórnej wiktymizacji.

Termin ten i związane z nim zjawisko jest pozornie znane lecz wciąż zbyt słabo nagłośnione
i uświadomione przez dużą część społeczeństwa. Według definicji podawanej w artykule Magdaleny Goetz, opublikowanym przez Ogólnopolskie Pogotowie dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska Linia”, wtórna wiktymizacja następuje wówczas, gdy ofiara przemocy pierwotnej- przykładowo gwałtu, doznaje kolejnej krzywdy ze strony osób nie będących sprawcami wcześniejszego aktu przemocy. Osobami tymi mogą być bliscy ofiary, jej szersze otoczenie społeczne, również osoby, które z racji pełnionych funkcji zawodowych odpowiedzialne są
za udzielenie pomocy ofierze ( policjanci/tki, personel medyczny). Do czynników wiktymizujących zaliczyć można ogólny brak empatii, chęci, czy umiejętności zrozumienia ofiary, oraz- co niestety jest najczęstsze- mity i stereotypy.[1] Dysfunkcjonalność systemu pomocy społecznej i systemu sprawiedliwości powiększa tylko bezkarność sprawców i stawia ofiary na przegranej pozycji. Brak szkoleń z zakresu psychologii ofiary oraz wiedzy na temat społecznych uwarunkowań przemocy wobec kobiet ułatwia funkcjonariuszom policji odwoływanie się do potocznych, nieprawdziwych  przekonań na temat gwałtów i powtórne krzywdzenie skrzywdzonych. Sprawcom zaś umożliwia uniknięcie odpowiedzialności za swoje czyny.

 

Warto o tych mitach i stereotypach mówić. Mówić głośno i do skutku. Powtórzę za Zofią Nawrocką[2] treść 8 z nich, dodając konieczne „ale”. I po raz kolejny złapię się za głowę, że ktoś naprawdę może jeszcze tego nie rozumieć.

 

1) Mit: Gwałt to zjawisko marginalne.

Nawet zaniżone statystyki mówią, że gwałtu doświadczyła co ósma kobieta w Polsce. Warto wyobrazić sobie swoją klasę z podstawówki, środowisko pracy, najbliższe otoczenie. Czy co ósma to mało?

Warto tu również wspomnieć o tym, że prawna definicja gwałtu jest dość niejasna.  Art.197 do Art. 199 Kodeksu Karnego[3] definiuje gwałt jako doprowadzenie innej osoby do obcowania płciowego lub wykonania innej czynności seksualnej przymusem, groźbą bezprawną lub podstępem. Zaznaczony jest szereg różnych form zależności/ zażyłości między sprawcą, a ofiarą, brakuje jednak definicji „innej czynności seksualnej”. To, zdaje się, powinno zostać pozostawione do interpretacji ofiary. Jak jednak pokazuje doświadczenie- bagatelizowanie przeżyć i niedowierzanie zeznaniom zgwałconych kobiet jest powszechną praktyką. Co z pewnością pogłębia rozstrzał między subiektywnym przekonaniem ofiar o tym, że doznały przemocy, a tym, co jest za przemoc seksualną uważane przez organy ścigania i rejestrowane jako jej przejaw.

2) Mit: Jeśli kobieta się nie broniła, a sprawca nie użył siły fizycznej- nie doszło do gwałtu.

Po pierwsze- przymus fizyczny to nie jedyna forma wywierania presji.

Po drugie- ludzie różnie reagują na traumę, jaką z całą pewnością jest gwałt. U ofiar gwałtu, jako oznakę przeżytej traumy, diagnozuje się często Zespół Stresu Pourazowego, dokładnie takiego samego, jak występuje u żołnierzy powracających z frontu. Brak obrony nie oznacza braku krzywdy. Może być powodowany strachem o swoje życie, zdrowie, paraliżem związanym
z traumatycznym doświadczeniem.

3) Mit: Kobiety są gwałcone w niebezpiecznych miejscach przez nieznanych im mężczyzn.

Ten mit Pan Rafał Ziemkiewicz sam obalił, jednak, dla porządku: zgodnie z amerykańskimi danymi tylko 15,5% gwałtów jest popełnianych w miejscach publicznych.

4) Mit: Kobiety chcą być gwałcone, gwałt to nic poważnego.

Według Ewy Habbas mit ten wynika z charakterystycznej dla patriarchalnej kultury dychotomii: bierna kobiecość- aktywna męskość.

W rzeczywistości gwałt, jak pisałam wyżej, jest przeżyciem traumatycznym, powodującym jedne
z najsilniejszych reakcji urazowych. W jego trakcie kobiety odczuwają skrajne przerażenie, lęk
o swoje życie, a po nim często cierpią z powodu  Stresu Pourazowego, depresji i zaburzeń lękowych.

Ważnym aspektem, jeśli chodzi o zmianę dyskursu na temat gwałtu i przełamanie wspomnianej wyżej dychotomii, jest oddanie kobietom kontroli w sytuacji „po”. Kontroli nad prowadzoną przez nie narracją na temat zdarzenia, kontroli nad przebiegiem procedury i jej charakterem. Polska rzeczywistość, w tym narzucana, wiktymizująca narracja na temat przemocy seksualnej jest narzędziem utrzymywania obecnego stanu rzeczy.

5) Mit: To kobiety prowokują gwałt. Jeśli kobieta nie robi nic głupiego i siedzi w domu, to nic jej się nie stanie.

Po pierwsze- do większości gwałtów dochodzi właśnie w domu.

Po drugie- czy to, że komuś nie spodobała się nasza twarz upoważnia go/ją do tego, żeby nam w nią napluć? Cechy  osoby nie są usprawiedliwieniem dla aktów przemocy wobec niej.

Po trzecie- przestrzeń publiczna należy do nas wszystkich. Bez względu na płeć, rasę, orientację seksualną, światopogląd, cechy charakteru. Każdy i Każda z nas ma prawo czuć się wolna
i bezpieczna. Sytuacja, w której oczekuje się od określonych osób, że będą ograniczać swoją wolność po to, by nie narazić się na niebezpieczeństwo, jest jawnym aktem dyskryminacji i ograniczeniem jednostkowych praw osoby.

6) Mit: Gwałciciele kierują się popędem seksualnym.

Większość gwałtów motywowanych jest agresją, próbą dominacji, kontroli, sadyzmem. Większość gwałcicieli przyznaje, że posiada łatwo dostępnych partnerów seksualnych. Za Zafią Nawrocką, cytuję Grotha; „ Gwałciciele nie są nad-seksualni, tak jak alkoholicy nie są nad-spragnieni”.

Według podejścia psychodynamicznego: „największym nieporozumieniem jest przekonanie, że gwałt jest przestępstwem motywowanym przez przyjemność seksualną. Jest to czyn pseudoseksualny, którego sprężynami są wrogość, chęć wymuszenia uległości oraz perwersyjna rozkosz płynąca
z zadawania bólu”.

7) Mit: Gwałciciele pochodzą ze środowisk patologicznych, cierpią na zaburzenia psychiczne
lub są umysłowo opóźnieni.

Ze statystyk wynika, że gwałciciele pochodzą z różnych środowisk społecznych, nie ma jednorodnej ich charakterystyki. Mogą wykazywać defekty w strukturze osobowości, jednak nie są zaburzeni psychicznie. Nie są zwolnieni z odpowiedzialności za swoje czyny.

8) Mit: By doszło do gwałtu, musi dojść do penetracji pochwy penisem.

Przytoczona przeze mnie definicja gwałtu, zawiera niesprecyzowane „inne czynności seksualne”.  Zatem nawet na gruncie niedoskonałego prawa przekonanie to okazuje się być nieprawdziwe. Kolejna rzecz: jedyną osobą, która ma wiedzę na temat znaczenia konkretnego zdarzenia dla niej samej jest zgwałcona kobieta. To ona decyduje o tym, jaki status ma dla niej określone zdarzenie, jakie są jej granice, jak przeżyła określone zachowanie innej osoby.

 

Biorąc pod uwagę, że powyższe mity z powodzeniem funkcjonują w dyskursie publicznym, ciężko się dziwić, że statystyka zgłoszeń jest tak niska. Ofiary przemocy seksualnej czują wstyd, na skutek wdrukowanego stereotypu same się obwiniają, bagatelizują swoje doświadczenia, czy boją się społecznego piętna. Brakuje bezpiecznej przestrzeni na rozmowę o gwałcie. Upodmiotawiających procedur, które byłyby wdrożone faktycznie, nie jedynie na papierze.

 

Jakiś czas temu Fundacja Centrum Praw Kobiet wydała serię rzetelnych poradników dla kobiet- ofiar przemocy, jak również dla przedstawicieli/lek zawodów, którzy/re mają kontakt
z ofiarami. Czy ktoś z nich skorzystał/a i przeprowadził/a stosowne szkolenia
dla funkcjonariuszy/szek i personelu medycznego? Z relacji kobiet- ofiar, które zdobyły się na odwagę i zdecydowały szukać sprawiedliwości wynika, że nie. Wszystkie powyższe przekonania, w różnej konfiguracji, znalazły odzwierciedlenie w sposobie, w jaki kobiety zostały potraktowane przez policję. Dlaczego nadal jest to bagatelizowane? Zważywszy na to, jak rozdysponowywany jest Budżet Państwa, kwestie finansowe nie są uzasadnieniem.

Być może nadejdzie kiedyś czas, w którym za wypowiedzi w rodzaju tej z Twittera Pana Rafała Ziemkiewicza trafiać się będzie przed oblicze sądu, bo jest to przejaw jawnej dyskryminacji ze względu na płeć, być może nawet zachęcania do czynów zabronionych. Bo paragrafu  na bezmyślność i prostactwo w polskim prawie nie ma.

/OP/

 

Źródła:

1. A.W. Frank, Wounded Storyteller, The University of Chicago Press, 1995.

2. Magdalena Goetz, Wtórna wiktymizacja, dostępne online na: Ogólnopolskie Pogotowie dla Ofiar Przemocy w Rodzinie Niebieska Linia, http://www.niebieskalinia.pl/pismo/wydania/dostepne-artykuly/5093-wtorna-wiktymizacja

3.  A. Kościańska, Nie znaczy tak? Dyskurs ekspercki na temat przemocy wobec kobiet w prasie polskiej od lat 70 XX wieku do dziś,

4.  Zofia Nawrocka, Gwałt. Głos kobiet wobec społecznego tabu, Książka i Prasa, Warszawa 2013

5. Kodeks Karny, online: http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19970880553

 


[2]    Nawrocka, str. 57 i dalej

[3]    Kodeks Karny RP http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19970880553

 

zdjęcie PAP / /Andrzej Rybczyński

Magdalena Melnyk: Chodzi o nasze życie. Czy wreszcie zareagujemy?

logo pismo Liberte

logo pisma LDziś nie chodzi już o drogie przedszkola, trudny start zawodowy po okresie macierzyństwa, niższe płace, a co za tym idzie gorsze emerytury. Chodzi o nasze życie. Nie dopilnowałyśmy naszych interesów podczas zmian ustrojowych, żyjemy w kraju wyznaniowym, w którym dyskurs przejmuje absolutny Ciemnogród. Pytanie czy wreszcie zareagujemy? – pisze Magdalena Melnyk na blogu Liberte w portalu TokFM.pl.

W polskiej rzeczywistości mają miejsce dwa procesy, które na pierwszy rzut oka zdają się wykluczać. Z jednej strony dochodzi do masowego spadku liczby wiernych, którzy przychodzą do Kościoła (rzędu 2-4 milionów w ostatnich latach), a z drugiej przejęcia głównego dyskursu „moralnego” w kraju przez skrajne środowiska kościelne. W mojej ocenie zaczynamy funkcjonować w państwie wyznaniowym, a kobiety płacą za to najwyższą cenę (…)

Więcej / źródło: Magdalena Melnyk: Pod rządami sumień fundamentalistów, TokFM.pl, 28.07.2014.

Estera Prugar: Wybór w sytuacji w której nie chciałabym się znaleźć należy do mnie

Blastocysta obok włosa człowieka
Blastocysta obok włosa człowieka

Wczoraj wieczorem odebrałam telefon od mojej przyjaciółki, która właśnie wychodziła z pracy. Ona zmęczona, ja trochę chora, miało być przyjemnie i o niczym, ale wyszło inaczej. Okazało  się, że w opisach wydarzeń z kończącego się dnia, czynnikiem wspólnym były rozmowy i wymiany poglądów o sumieniach lekarzy, kiedy ma dojść do aborcji. Temat jako taki oraz próby zrozumienia komentarzy, które najbardziej nas poruszyły, zajęły prawie godzinę i zostawiły nas z dość niewygodną myślą, że jest ktoś, kto z niewiadomych przyczyn, rości sobie prawo do naszego życia, na które codziennie ciężko pracujemy… 

Tekst: Estera Prugar

Pamiętam, że kiedy w liceum uczyłam się o II Wojnie Światowej i Holokauście, pojawiło się pytanie dlaczego nie wszyscy byli bohaterami i jak to w ogóle możliwe, że ktoś odmówił schronienia czy pomocy prześladowanym. Wtedy usłyszałam od mojej mamy, że nie mam prawa tego oceniać, bo nie wiem i obym nigdy nie musiała się dowiedzieć, jak to jest stawać przed takim dylematem – czy pomóc człowiekowi i tym samym zaryzykować życie moje i moich bliskich czy odmówić i chronić swoją rodzinę. Zrozumiałam wtedy, że pewna mogę być tylko tego, jak chciałabym się zachować, ale niczego więcej.

Teraz, kiedy czytam wszystkie obelgi pod adresem kobiet, które dokonały, chcą dokonać lub chcą w razie czego wiedzieć, że mają możliwość dokonania aborcji, przypomina mi się właśnie ta sytuacja i to zdanie – jakie masz prawo, żeby te osoby oceniać? Dlaczego ktokolwiek pozwala sobie na komentowanie sytuacji, w których nigdy nie był, a w przypadku mężczyzn – nigdy nie będzie? Co pozwala ludziom sądzić, że oni zachowaliby się inaczej zwłaszcza, że nie znają życia danej osoby – liczy się tylko ten moment, ta ciąża, a wszystko inne, całe życie przed i po niej, wydają się być dla nich bezwartościowe.

To jest moje ciało, to jest moje życie i moje decyzje. To ja i osoby mi najbliższe kształtują moją rzeczywistość. Dlaczego ktoś w tym jednym, konkretnym momencie, zupełnie mnie nie znając, może podjąć decyzję, która na stałe zmieni nie tylko mój, ale także świat moich bliskich, a ostatecznie również i dziecka, jeśli je urodzę? Czemu jeszcze inni mogą mnie z tej decyzji rozliczać i osądzać?

Słyszałam, że matki „dzieci ocalonych” cieszą się i kochają, i są szczęśliwe. Ale przecież kobieta, która powiedziałaby na głos, że żałuje tego, że nie usunęła ciąży, spotkałaby się z linczem. A tak naprawdę, ile razy nawet matki „chcianych” dzieci miały momenty, w których były zmęczone, wątpiły i najchętniej cofnęłyby czas? Ile razy zdarzyło się, że w kłótni padły słowa żalu i niechęci. Ilu rodziców miało poczucie niesprawiedliwości, zmuszało się do uśmiechu i marzyło o tym, jak wyglądałoby ich życie, gdyby nie „to”… Rodziców obojga płci. Sama nie byłam łatwym dzieckiem i wiem ile zmartwień miała przeze mnie moja mama. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, mamy chwile słabości, ale mimo to, rodzice są trochę nadludźmi – muszą znosić bardzo wiele i jest to etat dożywotni. Nie każdy jest na to gotowy, nie mówiąc już o tym, czy ma do tego jakiekolwiek środki i predyspozycje. Tak, jak nie każdy jest gotowy na to, żeby zdecydować się na wychowanie dziecka z poważnymi wadami wrodzonymi. Chyba nikt nie jest gotowy na to, żeby wybrać między swoim zdrowiem czy swoim życiem, a dzieckiem.

Nigdy nie byłam postawiona przed takim wyborem i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Bardzo chciałabym również, żeby żadna kobieta już nigdy nie musiała wybierać między dzieckiem, a swoimi marzeniami, planami, zdrowiem czy życiem. Ale spotykają nas różne sytuacje, nad którymi nie mamy kontroli, dlatego tym bardziej, nie odbierajmy sobie i innym prawa do decydowania o rzeczach, o których decydować możemy. Każdy ma inną definicję szczęścia, każdy ma równe potrzeby i predyspozycje. Łatwo jest osądzać i umoralniać innych, kiedy to nie na nas leży odpowiedzialność za konsekwencje.

Jak w piosence: „Tak łatwo być nieustępliwym, kiedy nikt nie napiera. Tak łatwo jest, w bezpiecznych czasach, duszę mieć bohatera.” – chyba nie warto, poprzez wygłaszanie sądów, stawiać się na miejscu osób, w których sytuacji nigdy nie chcielibyśmy się znaleźć.

Estera Prugar

 

Estera Prugar: Jestem feministką i jestem z tego dumna

uwielbiam feminizmKiedy tydzień temu zgłosiłam się jako wolontariuszka do Fundacji Feminoteka, moim pierwszym zadaniem było przetłumaczenie zagranicznego artykułu. Po kilku dniach zaczęłam szukać odpowiedniego teksu i bardzo mi zależało na tym, aby znaleźć coś, nie tyle o samym feminizmie, co przede wszystkim o tym, czym on jest dla osób w moim wieku – dwudziesto-kilku letnich. To, co przy okazji szukania wyskoczyło w przeglądarce, przywołało u mnie niesympatyczne uczucie. I zaczęłam pisać…

Tekst: Estera Prugar

Kolejny raz odczułam coś na podobieństwo wewnętrznego buntu przeciwko temu, co widzę. Właśnie przez to przestałam ostatnio odwiedzać wiele stron internetowych.

Nie wynika to jedynie z samej treści newsów czy postów, które często po prostu mnie obrzydzają, bo epatują wszystkim tym, co mieści w sobie coraz bardziej powszechne zjawisko „hejtu”. Drugą przyczyną jest narastająca we mnie bezsilność.

Po tegorocznym festiwalu Eurowizji, miałam kilka okazji, żeby porozmawiać ze swoimi znajomymi na temat tego, co dzieje się „w sieci”. Okazało się, że  choć w gronie najbliższych mi osób poglądy i wnioski mamy podobne, to wszystko się zgadza tylko do pewnego momentu. Problemy zaczynają się np. wtedy, kiedy moja przyjaciółka broni „kobiety z brodą”, ale już chwile później martwi się tym, jak istnienie „kogoś takiego” wytłumaczy swojej 6-cioletniej chrześnicy. Tolerancja tak, ale po co od razu parady? Walka o prawa kobiet tak, ale czemu od razu tak „agresywnie”…

Jedną z najdziwniejszych dla mnie reakcji, jest reakcja na hasło „feminizm”. Tak często powtarzane pytanie: „Naprawdę jesteś feministką?”. Trochę z zainteresowaniem, ale głównie z zaskoczeniem, czasami też z rozbawieniem. Choć historii ruchu feministycznego tak naprawdę dopiero się uczę i jeszcze wiele książek czeka w kolejce, to w tych sytuacjach nie potrafiłabym odpowiedzieć inaczej, niż „Tak”.

Jestem młoda, mam przyjaciół, znajomych, całkiem fajnie zapowiadające się życie zawodowe i prywatne, raczej też nie najgorzej wyglądam. Po co w takim razie, miałabym się afiszować ze źle kojarzoną metką „feministka”?  Wiele moich koleżanek nie może zrozumieć czemu chcę się dać zaszufladkować.

One same najczęściej nie zaryzykowałyby nazwania swoich poglądów feministycznymi, nawet jeśli takie są.  Głównie dlatego, że boją się wyśmiania – feministki są przecież brzydkie, grube i sfrustrowane, bo oczywiście niezaspokojone seksualnie. I nawet jeśli nic z tego nie jest prawdą, to przecież żadna dziewczyna nie chciałaby być identyfikowana choćby z jedną z tych rzeczy. Nie mogę zrozumieć dlaczego media wykreowały i podtrzymują ten stereotyp, ale moje doświadczenia w tej materii są zupełnie inne…

Dla mnie feministka, to kobieta odważna, silna, mądra i inteligentna. Zdecydowana, żeby walczyć o siebie i przepełnioną empatią, która powoduje, że walczy również o innych.

Nierzadko wszystko to łączy się z niezwykłym talentem czy pasją, ale również urodą, klasą i stylem. To kobieta czy dziewczyna, która nie boi się mówić czego chce i do tego dążyć – nie boi się spełniać. Jest niezależna i odpowiedzialna za swoje  życie, co niweluje ewentualne frustracje czy kompleksy, tak częste w naszym społeczeństwie.

I chociaż nie zawsze wszystko jest tak ładne, jak w opisach, to wyżej wymienione cechy, są cechami feministki, która mnie urodziła i wychowała. Wszystko to znajduję również w znajomych mojej Mamy, a także w innych w kobietach, od których feminizmu się uczę.

I mimo, że na pewno dla wielu nic to nie zmieni, chciałabym w tym miejscu podziękować tym kobietom za to, że nie wstydzę się swoich poglądów i wierzę w to, że z czasem to wszystko, co teraz budzi we mnie bunt czy bezsilność, stanie się marginesem, który umrze śmiercią naturalną. A odpowiedź na pytanie czy jesteś feministką będzie oczywista:

„Tak i jestem z tego dumna”.

Estera Prugar

Dlaczego boisz się o swoją córkę?

ladypaszttetDlaczego boisz się o swoją córkę?

Tekst pochodzi z bloga Lady Pasztet, pubikujemy go za zgodą autorki

Nie pracuję, a więc bloguję. Mam w głowie natłok myśli, a ta, która teraz krąży mi po głowie jest niczym bzycząca mucha. Nie mogę jej zabić ani odgonić.

Znam wielu fajnych facetów, którzy mają córki. Są tatusiami, którzy kochają, rozpieszczają i chronią swoje księżniczki albo łobuziary. Dozują im wielkie dawki miłości, pokazują świat. Są z nimi. Dziewczynki są małe, ale rosną. Wraz ze wzrostem pojawia się w ich ojcach obawa. Strach przed tym, co może je spotkać ze strony innych mężczyzn, którzy nie są ich tatusiami.

Ja widzę w tym strach przed sobą. Odnoszę przykre wrażenie, że jakoś tak się dzieje w świecie, iż w niewidoczny sposób dziewczynki z ukochanych księżniczek stają się nagle towarem, do którego ma się prawo. Oczywiście nie dla swoich ojców, ale dla innych facetów.

Ci sami, którzy mówią o dubeltówce ukrytej w szafie na wypadek pojawienia się pierwszego chłopaka, być może pamiętają to, jakimi sukinsynami byli dla swoich pierwszych dziewczyn. Może po prostu wiedzą, jak oni sami traktowali kobiety, dlatego tak bardzo przeraża ich myśl o konfrontacji ich ukochanej małe kobietki z prototypami samych siebie z młodości? Boją się, tego, że ktoś ją skrzywdzi, bo chociaż sami mogli nikogo nie skrzywdzić to widzieli, jak robią to ich kumple, koledzy, przyjaciele.

Może się mylę.

Ale chyba nie.

Od lat o tym myślę i nie mogę przestać. Czy kiedy mój znajomy łapie mnie za tyłek, to robi to dlatego, że ja nie protestuję WYSTARCZAJĄCO głośno, czy dlatego, że go sprowokowałam, czy może jakoś ja sama mu się dałam? Podałam na tacy? Czy moje „nie” musi być drukowanymi literami, boldem najlepiej oraz kursywą i bardzo dużym fontem? Czy odsuwanie się od czyjejś nachalnej ręki, która pcha się pod spódnicę nie jest wystarczającym sygnałem, że NIE? Pewnie nie. Dla niego, dla nich to zabawka w kotka i w myszkę. Ja trochę uciekam, ale tak naprawdę wciąż dzwoni mi w głowie odpowiedź jednego z kumpli, który na pytanie dlaczego nie reagują, kiedy to widzą, odpowiedział „Bo wy się dajecie macać.”

No nie wiem, jak. Jak się dajemy, skoro nie chcemy?

Rozumiem więc, troskę o dorastające córki. Strach o to, że nikt nie będzie się liczył z ich zdaniem. Przerażenie tym, że ktoś zrobi coś wbrew ich woli. Przestaną być córką, czyli osobą, a staną się sexy dziewczyną, czyli towarem. Towar taki można sobie pomacać, wypróbować, skomentować. Kiedy jeden z kolegów mówi mi, że mam za krótkie włosy albo za szeroką spódnicę, to wg niego jest to feedback. A ja czuję się tak, jakby on sobie rościł prawo do mnie. Jakbym była jego zabawką, którą może sobie urabiać. Nie chcę słuchać takiego feedbacku, bo on nie jest dla mnie. Ten feedback jest dla niego i dla jego wyobrażenia o tym, co jest wg niego sexy.

Nie, nie mam traumatycznego życia. Mam takie samo, jak wiele innych kobiet. Jedyna różnica polega na tym, że te zdarzenia nie dają mi spokoju i muszę je opisać, podzielić się nimi. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. To jest życie samo w sobie. Bywa, że mnie to śmieszy i że śmieszy to moje koleżanki. Bywa, że jest to żenujące, przykre i bardzo bolesne.

Czuję, że trzeba o tym mówić, bo to jest większa część całości.

To jest dla mnie ważne pytanie, jako córki: Dlaczego mężczyźni boją się o swoje córki? Dajcie mi odpowiedź, proszę. Liczę na dyskusję, bo chciałabym wiedzieć.

Przy okazji dzielę się tekstami, które pewnie umkną, bo nie są po polsku, a Polska ma teraz inne rzeczy na głowie niż zauważenie wielkiej skali mizoginii.

1. List otwarty do przyjaciół mężczyzn

2. #NotAllMen, czyli jak zauważyć problem

3. A ku przypomnieniu #HollabackPolska

UPDATE:

4. Dobry tekst o geekowej mizoginii

Dlaczego mężczyznom tak trudno zobaczyć mizoginię

#YesAllWomen

Mężczyźni są zaskoczeni przez #YesAllWomen (#TakWszystkieKobiety), gdyż nie dostrzegają kobiecych doświadczeń.

Tekst: Amanda Hess

W zeszłym miesiącu  matka Elliota Rodgera zaalarmowała policję o materiałach wideo opublikowanych przez jej syna na You Tube, wyrażających  niechęć wobec kobiet, które nie uprawiają z nim seksu. Artykułował zazdrość wobec mężczyzn, którzy z tymi kobietami seks uprawiają i zapowiadał, że zaradzi tej „niesprawiedliwości” poprzez pokaz własnej „siły i mocy”. Policjanci przyjechali do mieszkania Rodgera, ale opuścili miejsce interwencji z przekonaniem, że chłopak był „bardzo uprzejmym, miłym i wspaniałym człowiekiem”. Potem, w piątkową noc, Rodger zabił sześcioro ludzi i siebie, zostawiając manifest,  w którym wyłożył swą zajadłą nienawiść wobec kobiet w bardziej dosadnych słowach, a szeryf hrabstwa nazwał go „szaleńcem”.

Kolejne niemiłe przebudzenie nastąpiło w mediach społecznościowych, gdy wiadomość o ataku Rodgera rozeszła się po całym świecie. Kobiety zaczęły dzielić się na Twitterze swoimi codziennymi doświadczeniami dotyczącymi mężczyzn (oznaczając swoje wpisy tagiem #YesAllWomen), którzy zredukowali je do podbojów seksualnych i wygrażali im za odmowę podporządkowania. Część mężczyzn włączyło się w debatę i wyrażało swoje zaskoczenie opowieściami mnożącymi się szybciej niż byli w stanie czytać. Jak niektórzy mężczyźni mogą uchodzić publicznie za uprzejmych, miłych, a nawet „wspaniałych”, gdy niedostrzegalnie dla innych mężczyzn, wspierają seksizm? I jak to zjawisko może być tak oczywiste dla tak wielu kobiet, a kompletnie niewidoczne dla większości znanych im mężczyzn? Niektóre uczestniczki debaty #YesAllWomen sugerowały, że mężczyźni po prostu nie zwracają uwagi na mizoginię. Inne twierdziły, że mężczyźni celowo ją ignorują. Ten wybuch męskiego zszokowania może mieć aspekt performatywny – mężczyzna wyrażający brak świadomości seksizmu pośrednio zrzuca z siebie odpowiedzialność za jego podtrzymywanie.

Ale jest jeszcze inna, nawet bardziej groźna, bo ukryta, przeszkoda, która powstrzymuje męskich świadków przed zwalczaniem przemocy wobec kobiet. Dla  mężczyzn mizoginia jest przezroczysta, niewidoczna i to nie tylko dlatego, że większość mężczyzn jest nieświadoma problemu lub nieczuła na jego konsekwencje. Mężczyźni, którzy uprzedmiotawiają i grożą kobietom, często ukrywają swoje działania przed innymi mężczyznami, pilnując, by dopuszczać się molestowania wtedy, kiedy innych mężczyzn nie ma w pobliżu.

W noc po morderstwach, uczestniczyłam w ogrodowym przyjęciu w Nowym Jorku i rozmawiałam z przyjaciółką. Między nami stanął pijany mężczyzna. „Myślałem sobie dokładnie to samo”, powiedział. Ponieważ dyskutowałyśmy o nierównościach płac między dziennikarzami i dziennikarkami, powiedziałyśmy mu, że to mało prawdopodobne, ale uprzejmie znosiłyśmy jego obecność, gdy przejął naszą konwersację. Nalegał, by mnie objąć i gadał zbyt długo o obsesji, jaką ma na punkcie włosów koleżanki. Uciekłam do środka, a przyjaciółka dołączyła do mnie kilka minut później. Mężczyzna poprosił ją o jej numer telefonu, koleżanka odmówiła informując go, że jest zamężna, a tak w ogóle to jej mąż jest na tym przyjęciu. „Dlaczego to powiedziałam? Przecież nie byłabym nim zainteresowana, nawet gdybym nie miała męża”, powiedziała mi. „Twój stan cywilny to zdaje się szósty z najpoważniejszych powodów, dla których nie byłaś nim zainteresowana”, odpowiedziałam. Zgodziłyśmy się z tym, że powiedziała to, ponieważ agresywni mężczyźni wolą wycofać się z terenu innego mężczyzny niż zaakceptować autonomiczną odmowę kobiety.

Na tydzień przed morderstwami, gdy biegałam w Palm Springs w Kalifornii, miałam podobne doświadczenia. Był wczesny, weekendowy ranek, a ulice, które poprzedniego wieczora były pełne pieszych, teraz świeciły pustkami. Gdy zatrzymałam się przed sklepem, by się rozciągnąć, mężczyzna siedzący na przystanku autobusowym po drugiej stronie ulicy, zaczął wykrzykiwać wulgarne komentarze na temat mojego ciała. Facet się zamknął kiedy w drzwiach sklepu pojawił się mój chłopak.

Oto formy męskiej agresji widoczne tylko dla kobiet. Ale nawet gdy mężczyźni są przeciwni molestowaniu i rozumieją jego zasady, nie zawsze są w stanie dostrzec subtelność jego mechanizmów. Cztery lata przed morderstwami wybrałam się z przyjacielem do baru w Waszyngtonie. Do młodej kobiety, która też siedziała przy barze, dosiadł się starszy mężczyzna. Był agresywny, napruty i siedział zbyt blisko, ale ona uśmiechała się uprzejmie, słuchając jego bełkotu i,  sącząc drinka, śmiała się cicho z jego żartów. „Dlaczego ona mu schlebia?” zapytał mnie przyjaciel. „Ty nigdy byś tego nie zrobiła”. Byłam zbyt zawstydzona, by odpowiedzieć: „Bo ten facet wygląda groźnie” i „Robię to cały czas”.

Kobiety, które miały takie doświadczenie wiedzą, że próba udobruchania tych mężczyzn jest racjonalną decyzją, formą samoobrony, by ochronić się przed gniewem agresora. Ale dla mężczyzn przyglądających się takim sytuacjom, to często wygląda na ciepłą akceptację, a to z kolei w oczach opinii publicznej pomaga zrzucić winę ze sprawcy molestowania na ofiarę, której nie udało się zareagować  z męską brawurą, tak łatwo rozpoznawalną dla mężczyzn. Dwa tygodnie przed morderstwami Louis C.K. – który w swoich wypowiedziach  zawsze zauważał powszechność przemocy mężczyzn wobec kobiet – pokazał jak to działa. Przedstawił to w epizodzie Louie, gdzie wspomina jak obserwował mężczyznę i kobietę na randce. „On chce ją pocałować, a ona robi tę niesamowitą rzecz, której kobiety jakoś się uczą – obejmuje go bardzo serdecznie. Mężczyźni myślą, że to wyraz uczucia, ale tak naprawdę to manewr bokserski”. Kobiety „są lepsze w odmawianiu niż my”, mówi C.K. „Mają umiejętność takiego odmawiania mężczyznom, by ci nie chcieli ich potem zabić”.

Gdy Elliot Rodger wreszcie nie wytrzymał, pojechał do siedziby siostrzeństwa w Santa Barbara. To była częścią jego planu – chodziło o to, by dać „kobiecej rasie jedną, ostatnią szansę na zapewnienie mi rozkoszy, na którą zasługuję” i zabił dwie kobiety przebywające w środku. Zanim zaatakował  siedzibę siostrzeństwa, zadźgał trzech mężczyzn w swoim mieszkaniu; gdy opuścił budynek siostrzeństwa, zabił kolejnego mężczyznę, który wchodził do pobliskiego sklepu. W sumie ranił jeszcze 13 osób. Rodger nienawidził wszystkich kobiet, które nie zapewniły mu seksu, ale czuł także niechęć wobec mężczyzn, którzy, jego zdaniem, stali na drodze jego podbojów, choć ci byli tego nieświadomi. (Wielu mężczyzn zostaje zamordowanych z z rąk byłych chłopaków, mężów i członków rodziny kobiet, które są im bliskie.) Niektórzy mężczyźni używają bilansu zabitych, by twierdzić, że morderstwa popełnione przez Rodgera nie były motywowane mizoginią, ale to nic innego niż kolejny dowód na to, jak mizoginia działa w społeczeństwie, które przeczy nienawiści do kobiet, póki nie zostanie ona wyrażona w najbardziej oczywistych formach.

Amanda Hess, Why It’s so Hard for Men to See Misogyny, Slate.com, 27.05.2014; tłumaczenie: Anna Dryjańska; grafika: www.cchsvoice.org

 

Nowicka: Medycyna i teologia

nowickaŚmiesznie czy strasznie? Nie życzę nikomu wizyty w gabinecie lekarza, który podpisał się pod Deklaracją Wiary Lekarzy. Składając pisemne zobowiązanie do „wierności własnemu, chrześcijańskiemu sumieniu”, niemal 3000 lekarzy i studentów medycyny zapowiedziało, że nie będą respektowali praw pacjentek. Kobiety odwiedzające gabinety takich lekarzy nie otrzymają recepty na środki antykoncepcyjne. Nie uzyskają porad w kwestiach związanych z in vitro. Jeśli w uzasadnionych prawem przypadkach zgłoszą się, by dokonać zabiegu usunięcia ciąży, odejdą z kwitkiempisze Wanda Nowicka, Marszałkini Sejmu, na blogu natemat.

Cały czas pozostaje też pytanie co z lekarzami z placówek państwowych, czy oni również nie będą respektowali prawa? Wiadomo już, że w Warszawie może pojawić się problem z dostępnością niektórych świadczeń dla kobiet. Deklarację Wiary podpisał m.in. prof. dr hab. n.med. Bogdan Chazan, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Św. Rodziny przy ul. Madalińskiego, jeden z najczęściej wybieranych przez kobiety w Warszawie szpitali. Mogą się one tam pożegnać z usługami in vitro. Nie otrzymają też recept na antykoncepcję. Warto zadać przy tej okazji pytanie, czy inni lekarze pod naciskiem doktora Chazana też podpisali Deklarację Wiary?

W Lublinie ma miejsce podobna sytuacja. Funkcję konsultanta wojewódzkiego w zakresie ginekologii i położnictwa pełni w tym mieście prof. dr hab. n. med. Jan Oleszczuk. Jak to, że podpisał on deklarację wpłynie na dostępność dla kobiet Lubelszczyzny świadczeń z zakresu praw i zdrowia reprodukcyjnego?

Na razie podpisów jest prawie trzy tysiące, ale co będzie dalej? Deklaracja zaczyna coraz bardziej dzielić środowisko medyczne. Bardzo możliwe, że lekarze, którzy ją podpisali zaczną wywierać naciski na tych lekarzy, którzy tego nie zrobili. Dla kobiet to są bardzo złe wiadomości.

Podpisanie deklaracji przez poszczególnych lekarzy może bulwersować. Nie są to jednak aż tak groźne przypadki, jak wtedy, gdy sygnatariusze deklaracji, pełnić będą funkcje decyzyjne np. konsultantów wojewódzkich lub lekarzy zajmujących stanowiska kierownicze w szpitalach. Może to doprowadzić do wymuszania na podległych im lekarzach stosowanie zasad zapisanych w deklaracji. Będzie to niebezpieczne dla kobiet i ich zdrowia. Może im uniemożliwić i tak już trudne dziś wyegzekwowanie przysługujących im praw.

Najwyraźniej dr Wandzie Półtawskiej i wspierającemu całą akcję kościołowi udało się dokonać wyłomu w miarę zintegrowanym do tej pory środowisku medycznym. Jaki będzie ciąg dalszy tej bezsensownej i pozbawionej zdrowego rozsądku akcji? Czy w XXI wieku zmierzamy w stronę zaścianka Europy? W końcu co z tą sytuacją zamierza zrobić Ministerstwo Zdrowia i Naczelna Izba Lekarska? Zwrócę się do tych dwóch instytucji z oficjalnym pytaniem w tej sprawie.

Przeczytaj także:

Komentarz Anny Dryjańskiej z Feminoteki

Lista lekarzy, którzy podpisali Deklarację

„Królestwo dziewczynki”. Recenzja Maliny Barcikowskiej

Tekst pochodzi z archiwalnej strony Feminoteki, z 2011 roku. W tym czasie książka nie była wydana w Polsce i, niestety, nie zanosiło się na to. Jednak po paru latach doczekałyśmy się polskiego wydania. Zapraszamy do lektury.

 

krolestwo_dziewczynkiKrólestwo dziewczynki

Autorka: Iwona Chmielewska

Entliczek, 2011

 

 

 

 

Królestwo dziewczynki

Tekst: Malina Barcikowska

„Właśnie ukazała się na polskim rynku wydawniczym wyjątkowa pozycja- kolejna książka Iwony Chmielewskiej, wybitnej ilustratorki i autorki książek . Tym razem zaprezentowano kolejny, całkowicie własny projekt artystki – książkę o…”.
Tak mogłaby rozpoczynać się recenzja lub omówienie, ale nie, jednak znowu nie.

krolestwo_dziewczynki1Książka „Królestwo dziewczynki” nie doczekała się publikacji w naszym kraju, podzielając tym los wielu pozycji polskiej ilustratorki i autorki picturebooków.

Wygląda na to, że międzynarodowe nagrody, wyróżnienia status cenionego pracownika akademickiego, a wreszcie sam temat, nie są na rodzimym rynku wystarczającą rękojmią sukcesu. Pozycję, jak wiele poprzednich, wydało wydawnictwo koreańskie. Dlaczego? Może niezbyt uporczywie próbowano? Może starano się niedostatecznie zainteresować nasze firmy wydawnicze? Problemem była potencjalna nierentowność projektu, którym, zainteresowana może być przecież połowa ludzkości. „Królestwo dziewczynki” traktuje bowiem o miesiączce, a kwestia podana jest w takim języku (zarówno słowa i obrazu), który intrygować może zarówno dzieci, nastolatki, jak i dojrzałe kobiety oraz mężczyzn.Mamy tu bowiem do czynienia ze wspomnianym już, a niedocenianym w Polsce gatunkiem, książką obrazkową (picturebook). Obrazkową, co nie znaczy, że jedynie dziecięcą.

Pozycja tak oddziałuje na umysł i zmysły, że nie sposób się nią nie zachwycić.
Chmielewska przy pomocy sztuki książki pięknie ujmuje ten temat, nie pozostając naiwną i powierzchowną. Autorka korzysta z formy prawdziwej bajki: mądrej, rozgrywającej się na wielu poziomach, przy tym wnoszącej prawdę w nasze życie.

krolestwo_dziewczynki2

I tak oto, nasza bohaterka przedstawiona podczas tych szczególnych dni jest nie tylko obolała, rozdrażniona czy senna. Zamiast skorzystać z tych najprostszych skojarzeń autorka przedstawia nam księżniczkę z ciężką (niechcianą?) koroną, w zbyt dużych butach. Przedmioty, których kolor nagle zaczyna zwracać naszą uwagę- czerwony grzebień, czerwone cyfry na kartkach kalendarza, jabłko, czerwone okulary i paznokcie. Dzięki tym atrybutom wydarzenie już nie sprowadza się do plam krwi i niewygody, ale obrazuje drobne zmiany, którym podlega widziany i odczuwany świat towarzysząc przemianie tożsamości bohaterki. Stąd prawda, która tkwi w tej książce, jest prawdą o rozbudzonej do nowego egzystencji, jej przewartościowaniu. Prawdą brzemienia, które symbolicznym aktem przemiany dziecka w kobietę, miesiączka wnosi w każde dziewczęce życie. Przemiany trudnej, w obliczu której łatwo wyobcować się z własnego życia i w nim zagubić, ponieważ nagle zmienia ono swoje znaczenie, budząc nas ku nowemu, nie zawsze łatwemu do zaakceptowania.
Autorka skupia się na kartach tej książki nie na dydaktyce, lecz raczej upatruje formuły w ukazaniu tajemnicy, która łączy się z pokazanym misterium kobiecości. Stąd „Królestwo dziewczynki” to intymna propozycja dla tych , którzy chcą zachwycić się urodą życia nawet w chwilach, gdy pozornie jest jej mniej.

Ta książka to pozycja dla wszystkich tych, którzy cenią sobie rozpoznawalny styl Chmielewskiej, jak i dla tych, którzy nie znając go jeszcze, zdecydują się przyjrzeć jej oczyma temu – jak można się przekonać – także obfitującemu w artystyczne sensy wydarzeniu, jakim jest spowszedniała i kojarzona zupełnie nie ze sztuką – miesiączka.

Iwona Chmielewska, ur.1960, ukończyła grafikę na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w roku 1984. Mieszka i pracuje w Toruniu, gdzie prowadzi zajęcia z przedmiotu „Książka autorska” na kierunku edukacja artystyczna na Wydziale Sztuk Pięknych macierzystej uczelni. Jest artystką wielokrotnie nagradzaną za swoją pracę ilustratorską, zarówno w kraju, jak i na świecie. Ostatnio zdobyła  główną nagrodę branży książki dziecięcej Bologna Ragazzi Award 2011 w kategorii Non Fiction – czyli tzw. Oskara w świecie wydawniczym. Jej książki wydawane są głównie w Korei Południowej.

ZDJĘCIA ILUSTRACJI I LINK DO FILMU PREZENTUJĄCEGO KSIĄŻKĘ POCHODZI ZE STRONY pozarozkladem.blogspot.com

Czytaj też:

 

 

  • Polska ilustratorka podbija Koreę. Rozmowa z Iwoną Chmielewską

 

Dzień Matki

Dzień Matki

Tekst: Elżbieta Korolczuk

ela2

 

Nie przepadam za pisaniem polemik do polemik, a w przypadku tekstu Anny Zawadzkiej „Macierzyzm” jest jeszcze trudniej, bo autorka nie pisze wprost z kim polemizuje. Ale tym razem sprawa wydaje mi się jednak na tyle ważna, że po prostu muszę. Ta „sprawa” to właściwie pytanie o to, czym się powinien zajmować polski feminizm, jakie postulaty są słuszne, a jakie nie, w czyim imieniu wypowiadamy się jako feministki i z kim się utożsamiamy. No i ten Dzień Matki….

Felieton ukazał się zaraz po publikacji wywiadu z Agnieszką Graff w Wysokich Obcasach i wiele wskazuje na to, że „Macierzyzm” to krytyka skierowana wobec Graff. Ale nie tylko. Zawadzka stwierdza, że „od wielu miesięcy polski feminizm kręci się wokół macierzyństwa. I wygląda na to, że dopiero się wokół niego rozkręca.” Jako, że zajmuję się tematem macierzyństwa (i ojcostwa) naukowo i razem z Renatą Hryciuk zredagowałyśmy wydaną niedawno książkę „Pożegnanie z Matką Polką”, ale też jako osoba pisząca i wypowiadająca się publicznie w kwestiach związanych z macierzyństwem, polityką społeczną i opieką czuję się częścią tego „skrzydła” polskiego feminizmu. I choć z wieloma uwagami Zawadzkiej się zgadzam (tak, trzeba eksplorować marginesy kultury i doświadczenia; tak, macierzyństwo związane jest też z władzą) to jednak po lekturze zostało mi przede wszystkim wrażenie zupełnego rozminięcia się w rozmowie o tym, czym ma zajmować się polski feminizm i dlaczego. A już zupełnie szczęka mi opadła, gdy przeczytałam fragment opisujący powody, dla których polski feminizm zajął się tematem macierzyństwa. A zajął się zdaniem Zawadzkiej dlatego, że przejmuje backlashowy czyli konserwatywny dyskurs.

„Backlash ma różne oblicza, odbija się także – jak w lustrze – w zainteresowaniach, trendach i fobiach ruchów społecznych, przeciwko którym zaistniał” pisze Zawadzka i wylicza trzy główne powody, dla których zajęłyśmy się tym tematem. Po pierwsze,  jesteśmy sfrustrowane impasem w kwestii praw reprodukcyjnych. Po drugie, czujemy potrzebę „uzyskania prawomocności w polskiej sferze publicznej, ponieważ jej brak w doświadczeniu zarówno zbiorowym jak i indywidualnym polskich feministek z roku na rok robi się coraz bardziej dojmujący”. Po trzecie, chcemy się podlizać tzw. „zwykłym kobietom”, mimo że jak podkreśla Zawadzka kategoria ta to „zbiór pusty, a fakt uznania ze strony tego fantazmatu ogłaszają media w momencie, gdy same postanowią coś uznać.” Jednym słowem, „macierzyńska fala” w feminizmie składa się ze sfrustrowanych backlashowych koniukturalistek.

Niestety, felieton Zawadzkiej świetnie ilustruje sposób myślenia, który przez długi czas utrudniał włączenie kwestii opieki i rodzicielstwa do głównego nurtu feministycznych debat w Polsce. Pobrzmiewa w nim i alergia na zajmowanie się tematem, który przecież już przejął konserwatywny dyskurs katolicki i narodowy, i niechęć do potraktowania poważnie wartości wspólnotowych takich jak rodzina jako tematu feministycznego, i  co gorsza także paternalizm wobec kobiet, dla których macierzyństwo jest doświadczeniem kluczowym i które pragną mieć dzieci, ale nie chcą z tego powodu rezygnować z całego życia. Im Zawadzka mówi po prostu „dzięki symbolicznemu uświęceniu macierzyństwa” jesteście uprzywilejowane, więc o co wam chodzi? A w ogóle to inne/i mają gorzej.

Choć zgadzam się z autorką, że trzeba „konfrontować się z kulturową i społeczną wieloaspektowością macierzyństwa, w tym także z przywilejami, jakimi ono obdarza”, to uważam, że nie można tego robić za cenę lekceważenia doświadczeń kobiet i ich (naszej) perspektywy. A krytyczny namysł nigdy nie powinien przeradzać się w wygłaszane ex catedra wizje jedynie słusznej hierarchii opresji. Jak wyraziła to jedna z uczestniczek dyskusji na facebooku, Kaśka Nowakowska:

„Ja się poczułam dotknięta tekstem Ani, mimo że oczywiście trudno się nie zgodzić z wieloma rzeczami w nim, ponieważ odnosi się z lekceważeniem do moich doświadczeń jako matki. Nie uważam, żeby matkom dano się na dobre wypowiedzieć w przestrzeni publicznej na temat ich prawdziwego doświadczenia. Cały czas trwa gadanie obok nich i na ich temat (niestety Ani tekst się w ten trend wpisuje), a mało jest wypowiedzi kobiet mówiących szczerze o własnym bezpośrednim doświadczeniu macierzyństwa. (…)

Muszę powiedzieć, że nie widzę specjalnej różnicy między Ani pisaniem o tym, jak to na poziomie symbolicznym matka czerpie rzekome profity z bycia matką, a gadaniem, że w Polsce kobiety mają świetnie, bo im się wylizuje rączki i puszcza przodem w drzwiach.”

Ja podpisuję się pod tymi słowami nie jako matka (którą akurat nie jestem), tylko jako feministka, która od zawsze uważała, że macierzyństwo to jeden z najważniejszych feministycznych tematów. Jest ważny po prostu dlatego, że wypływa to z doświadczeń i potrzeb samych kobiet. I naprawdę nie trzeba być konserwatystką, nie trzeba esencjalizować tych doświadczeń by uznać ich znaczenie. Co więcej, macierzyństwo i szerzej – opieka oraz praca reprodukcyjna – to tematy głęboko polityczne, czego Zawadzka zdaje się zupełnie nie dostrzegać. Gra toczy się o kształt polityki społecznej i systemu ekonomicznego, o to czy neoliberalizm to rzeczywiście najlepszy z możliwych rozwiązań.

Zawadzka najwyraźniej nie przeczytała książki Graff, bo gdyby to zrobiła to może by dostrzegła, że macierzyński zwrot Graff nie jest backlashowym ukłonem w stronę „zwykłych kobiet”, ale osadzonym w osobistym doświadczeniu namysłem nad relacją między feminizmem a macierzyństwem oraz krytyką neoliberalnej wersji feminizmu, która dominuje od dawna w mainstreamie (i którą Zawadzka skądinąd również ostro krytykuje). Zainteresowanie macierzyństwem w polskim feminizmie nie pojawiło się bowiem kilka miesięcy temu jak królik z kapelusza, ale trwa już od ładnych kilku lat. Co więcej, zaczęło się min. od tekstów pisanych z pozycji lewicowych (publikowanych przez Ewę Charkiewicz, Magdę Malinowską i Gośkę Maciejewską, Izę Desperak, Sylwię Chutnik czy Julię Kubisę). Graff pisze o tych inspiracjach w swojej książce i są one bardzo ważne, wręcz kluczowe w kontekście pytania: dlaczego polski feminizm zajmuje się macierzyństwem. Jeśli bowiem miałabym to zainteresowanie przypisać jakiemuś „zwrotowi” w obrębie polskiego ruchu kobiecego, to byłby to zwrot lewicowy a nie konserwatywny. Macierzyństwo, czy szerzej opieka, jest po prostu takim miejscem, w którym szczególnie wyraźnie widać, jak złudna jest neoliberalna wizja ludzi jako autonomicznych jednostek, które wykuwają swój los „tymi ręcami” a państwo i społeczeństwo nie są im nic winne. Sytuacja, gdy opiekujemy się osobą od nas zależną, niekoniecznie zresztą dzieckiem, uświadamia i unaocznia jak opresyjny jest nakaz efektywności i zasada osobistej odpowiedzialności za wszystko co nam się w życiu przydarza. W pewnym sensie macierzyństwo, a czasem też ojcostwo, jest doświadczeniem kryzysowym – podobnie jak choroba czy strata wymusza ono zmiany w naszym życiu i w świadomości. W ogóle nie poddaje się kontroli i „racjonalnemu” zarządzaniu, i nie da się tego zrobić w pojedynkę, na własny rachunek, nawet jak ma się sporo kasy i można sobie opiekę, częściowo przynajmniej, kupić.

W efekcie, doświadczenie macierzyństwa dla wielu kobiet (i niektórych mężczyzn) staje się punktem zapalnym, punktem oporu. I nie jest to bynajmniej specyfika polska – ruchy macierzyńskie istnieją na całym świecie i często są niezwykle skuteczne w zmienianiu świadomości i kultury i sfery politycznej. Nieprzypadkowo na panel „Wściekłe matki” zorganizowany min. przez Graff na ostatnim Kongresie Kobiet przyszło kilkaset kobiet, w większości niezwiązanych z feminizmem ale świadomych, że neoliberalny i patriarchalny system w którym żyjemy, jest zwyczajnie nieludzki. I nieprzypadkowo po opublikowaniu wywiadu z nią w WO redakcję zalała fala listów od kobiet, które piszą: „feminizm jawił mi się jako relikt przeszłości, owoc permanentnej frustracji (…) A tu nagle zwrot akcji, zapewne po części wynikający z faktu, że w najbliższych tygodniach zostanę matką. (…) Zaczynam być żądna wiedzy o ideałach współczesnego feminizmu.” Czy to wynik tego, że tak się im skutecznie podlizujemy? Czy może raczej tego, że nareszcie mówimy o kwestiach które są dla nich ważne?

Choć figura „zwykłej kobiety” to znak pusty w sensie retorycznym, to jest cała rzesza jak najbardziej realnych kobiet, których potrzeby i doświadczenia lekceważy i marginalizuje zarówno feminizm neoliberalny, jak i  feminizm „wsobny”, którego przedstawicielki zamiast krytycznie zrecenzować program „Maluch” będą w nieskończoność wałkować macierzyństwo jako relację, która jest „niebywale zmitologizowana, której współczesne polskie feministki nie tylko nie urealniają i nie dekonstruują, ale na jej wzór ustanowiły schemat relacji w obrębie ruchu feministycznego.” Nie lekceważę problemu hierarchii wewnątrz ruchu i wiem, że „ignorowanie potrzeb zwykłych kobiet” to klasyczny zarzut, z jakim feminizm styka się zawsze, bez względu n to czym się zajmuje. Ale uważam, że zarzut ten zawsze trzeba traktować poważnie kiedy wyrażany jest przez kobiety podejmujące wysiłek krytycznego myślenia i działania. Krótko mówiąc, jeśli gotowe jesteśmy oddać temat macierzyństwa konserwatystom, to nie dziwmy się, że tak wiele kobiet ma feminizm w nosie.

PS.

Na koniec krótka uwaga a propos „urealniania” i „dekonstruowania” (uwaga, tu będzie auto-reklama). Dużą część felietonu Zawadzkiej stanowi lista tematów, którymi jak rozumiem, „macierzyńskie feministki” się nie zajmują, a powinny. Dlatego autorka wzywa: „Mówmy o tym, że matka to uprzywilejowana pozycja społeczna.” „Mówmy o ambiwalencji i toksyczności relacji matek i dzieci.” „Mówmy o patologizowaniu kobiet, które nie chcą mieć dzieci.” „Mówmy o problemach rodzicielskich, jakie napotykają osoby, które postrzegane są jako kobiety, ale nie identyfikują się z kobiecym genderem” itd. Wszystkie te tematy są ważne, postulat oczywiście słuszny i ja się z nim całkowicie zgadzam. Tyle że, jak to określiła kiedyś znana amerykańska feministka, czuję się trochę jak siedzący pies, któremu mówią „siad!”. Bo tak się składa, że choć jej książka nie jest rozprawą naukową tylko zbiorem tekstów i felietonów, to Graff pisze w niej nie tylko o swoich osobistych doświadczeniach i radości z bycia matką, ale i o aborcji, i o mitologii matkopolkowej, za pomocą której ustanawia się normę wykluczającą doświadczenia kobiet ubogich, matek dzieci niepełnosprawnych czy osób nieheteronormatywnych. Pisze także o ambiwalencji wpisanej w macierzyńską władzę, o „narcyzmie podszytym ofiarnictwem” i o patologizowaniu kobiet, które dzieci nie mają i mieć nie chcą. Także w „Pożegnaniu…” udało nam się z Renatą Hryciuk zebrać teksty, które poruszają większość, jeśli nie wszystkie, ze wskazanych przez Zawadzką kwestii (włącznie z ambiwalencją wpisaną w matczyno-córczane relacje). A udało się dlatego, że jest już cała grupa badaczek i aktywistek, które się od lat zajmują marginesami i ciemnymi stronami ideologii, praktyk i reprezentacji macierzyństwa. Nie będę tu wymieniać wszystkich nazwisk, ale np. Joanna Mizielińska od ładnych kilku lat pisze o doświadczeniach kobiet/rodzin nieheteronormatywnych, a Agata Młodawska zrobiła świetną analizę dyskursu wokół bezdzietności. Oczywiście przemawia przeze mnie narcyzm i urażone ego badaczki (no jak to, to ktoś nie czytał mojej książki?!). Ale chyba nie tylko. Od dłuższego czasu mam poczucie braku prawdziwiej debaty wewnątrz feminizmu, wymiany myśli, dobrego spierania się. Może więc do postulatu „Mówmy!” warto dodać „Czytajmy!”? Od czegoś trzeba zacząć.

Dr Elżbieta Korolczuk – socjolożka i aktywistka, pracuje na Uniwersytecie w Göteborgu, współredaktorka (z Renatą E. Hryciuk) książki „Pożegnanie z Matką Polką? Dyskursy, praktyki i reprezentacje macierzyństwa we współczesnej Polsce”.

Agnieszka Grzybek: Kongres Kobiet stoi na zakręcie

Agnieszka GrzybekKolejny, szósty już Kongres Kobiet zdaje się nie mieć dobrej prasy. Zaczęło się od artykułu Renaty Grochal, opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” jeszcze przed Kongresem, w którym zarzuciła nam ona marazm. Dowodem na to miałoby być to, że jedynym – jak dotychczas – zrealizowanym postulatem Kongresu Kobiet jest przyjęcie ustawy kwotowej, a i to w okrojonej wersji, ponieważ Kongres proponował przecież ustawę parytetową (na listach wyborczych miało się znaleźć 50 proc. kobiet i 50 proc. mężczyzn) i pod takim projektem zebrał ponad 150 tys. podpisów. Nie jest jednak prawdą, jak twierdzi autorka, że Kongres odpuścił sobie postulat parytetu – wręcz przeciwnie, doprowadził do tego, że do Sejmu wpłynęły dwa projekty nowelizacji kodeksu wyborczego: jeden wprowadzający parytet i suwak (złożony przez Ruch Palikota, teraz Twój Ruch) i drugi proponujący suwak, zgłoszony przez Parlamentarną Grupę Kobiet. Nie jest też prawdą, że na początku priorytety Kongresu były wyraźniejsze, a teraz zbladły – postulaty Kongresu od lat są niezmienne i tak samo wyraziste. Takie jednak postawienie sprawy zdominowało odbiór Kongresu Kobiet w innych mediach, a i późniejsza relacja pióra tej dziennikarki nie była wcale przychylniejsza.

Nie dziwię się zatem, że prof. Magdalena Środa z werwą zaczęła Kongresu bronić, m.in. w wywiadzie, jaki się ukazał właśnie na portalu Dziennik Opinii. O ile jednak podpisuję się obiema rękami pod tym, co prof. Środa mówi o wartości Kongresu Kobiet w kontekście pracy organicznej, bogactwa programu i tematów tam dyskutowanych, a także znaczenia Kongresu dla tych setek kobiet, które przyjeżdżają co roku z różnych miast i które w ciągu roku uczestniczą w kongresach regionalnych i ciągną lokalnie wiele ważnych inicjatyw, walcząc u siebie w regionach np. o świetliki (czyli centra edukacyjno-kulturalne, postulat Kongresu sprzed dwóch lat) czy o włączanie kwestii równości płci do regionalnych programów i strategii wykorzystania funduszy unijnych, o tyle nie mogę się zgodzić ze zbyt pobłażliwym stosunkiem do premiera i rozgrzeszaniem go z niezrealizowanych postulatów równościowych. Prof. Środa jest chyba cały czas zakładniczką myślenia: „Wybaczmy PO i tolerujmy jej zaniechania, bo inaczej PiS przyjdzie do władzy”. Ale na ten szantaż niewiele z nas się już nabiera.

W tym sensie rację ma Renata Grochal, zwracając uwagę na to, że politycy opcji rządzącej instrumentalnie traktują Kongres Kobiet, wykorzystując jego markę wyłącznie do promowania się. Przykładem niech będzie choćby marszałkini Sejmu Ewa Kopacz, która po raz pierwszy pojawiła się w tym roku na Kongresie Kobiet, ale przecież to nie kto inny jak ona odpowiada za zamrożenie wielu projektów dotyczących ważnych kwestii równościowych. To prawda, Kongres Kobiet nie ma sejmowej większości, trudno więc obarczać go winą za to, że mało który z postulatów zgłaszanych od 2009 roku został zrealizowany. Z drugiej jednak strony wśród polityczek związanych z Kongresem Kobiet i bywających na kolejnych kongresach są wpływowe polityczki Platformy Obywatelskiej – min. Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania, prof. Danuta Hübner, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Joanna Mucha, Beata Szydłowska czy prof. Lena Kolarska-Bobińska. Mogą więc wykorzystać swoje wpływy w Platformie Obywatelskiej, aby skuteczniej przekonać premiera do podjęcia bardziej zdecydowanych działań, zamiast patrzeć, jak ciepła woda cieknie z kranu.

Wiele kobiet, które uczestniczyły w tegorocznym Kongresie, jest rozczarowanych i wkurzonych tym, że się je instrumentalnie traktuje i oczekuje, że będą zachwycone nędznymi ochłapami, które co roku pan premier nam zrzuca ze sceny. Przecież co roku odtwarzamy ten sam rytuał: tuż przed Kongresem Kobiet PO doprowadza do podjęcia jakichś cząstkowych decyzji, dawkując nam równościową kroplówkę (przed poprzednim rząd zdecydował o podpisaniu konwencji Rady Europy w sprawie zwalczania i zapobiegania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, przed tym – podjął decyzję o skierowaniu tejże konwencji do Sejmu, żeby umożliwić proces ratyfikacji, a sejmowa komisja przyjęła sprawozdanie w sprawie nowelizacji kodeksu wyborczego i wprowadzenia suwaka na listach wyborczych). A my nie chcemy tego rytuału. Nie chcemy po raz kolejny wysłuchiwać, jak pan premier tłumaczy, dlaczego Platformie Obywatelskiej, która wraz z PSL ma sejmową większość, nie udało się zrealizować postulatów równościowych. Jasne, do tego potrzeba woli politycznej. A tej brak, choć z drugiej strony pan premier miał jej pod dostatkiem, kiedy doprowadził do tego, że Sejm w błyskawicznym tempie przyjął ustawę o chemicznej kastracji pedofilów, ustawę o dopalaczach czy wprowadzającą zmiany w OFE.

W sobotę, podczas drugiego dnia obrad, kiedy przemawiał pan premier Tusk, byłam naprawdę pozytywnie zaskoczona, ponieważ wbrew temu, co twierdzi we wspomnianym wywiadzie dla Dziennika Opinii prof. Środa, nie 5 proc., nie 20 proc., ale co najmniej połowa kobiet zgromadzonych na sali domagała się ustawy o związkach partnerskich oraz wyrażała coraz głośniej niezadowolenie, słysząc kolejne, zgrabne i giętkie wyjaśnienia pana premiera, dlaczego po raz kolejny znowu się postulatów równościowych nie udało PO zrealizować. Tak naprawdę, na tej sali powinnyśmy rozwinąć nie jeden transparent dotyczący związków partnerskich (miałyśmy hasło „Związki TAK, spółki NIE”), ale powinny być one widoczne w każdym rzędzie z postulatami od lat zgłaszanymi przez Kongres Kobiet. Idę o zakład, że uczestniczki chętnie by za te transparenty chwyciły.

Zamiast zatem zamykać oczy na rzeczywistość i udawać, że nie ma problemu, a jedynym marzeniem uczestniczek Kongresu Kobiet jest podziwiać premiera bądź prezydenta przemawiających ze sceny, a potem strzelić sobie z nimi fotkę, powinnyśmy się z tym problemem zmierzyć i przedyskutować naszą strategię. Zgadzam się, że strategią protestów ulicznych wszystkich spraw się nie załatwi. Musi być jakieś forum, na którym „władza” spotka się z obywatelkami, które domagają się realizacji swoich praw. Ale nie możemy być wobec tej władzy potulne i spuszczać uszy po sobie, jeśli odmawia realizacji tego, czego się słusznie domagamy. Coraz bardziej ta sytuacja pokornego stosunku do premiera i PO zaczyna mi przypominać przejmujący film „Niezłomne”, opowiadający o walce amerykańskich sufrażystek o prawa wyborcze dla kobiet. I prof. Środa powinna sobie ten film odświeżyć, jeśli już zapomniała. Opowiada on m.in. o wewnętrznym sporze między frakcją potulnych a frakcją, która chciała bardziej zdecydowanych działań. Ta pierwsza zabiegała latami, bezskutecznie, o prawa wyborcze dla kobiet, dzięki działaniom tej drugiej kobiety wywalczyły sobie prawa wyborcze i mogły wreszcie głosować. Chciałabym, abyśmy umiały skorzystać z tych doświadczeń naszych prababek i babek. Mnie bardziej interesuje bowiem realizacja postulatów równościowych niż komfort czy dyskomfort premiera na scenie w Sali Kongresowej.

Piszę zaś to wszystko dlatego, ponieważ od samego początku uczestniczę w działaniach Kongresu Kobiet. W ciągu roku jestem na wielu regionalnych Kongresach Kobiet, organizowanych w Białymstoku, Poznaniu, Szczecinie, Katowicach, Łodzi, Pyrzycach, Goleniowie itd. I piszę to wszystko z troską, ponieważ czas sobie uświadomić, że znalazłyśmy się na zakręcie, a może raczej na rozdrożu i musimy sobie odpowiedzieć, czy chcemy skręcić w prawo czy w lewo.

Agnieszka Grzybek, współprzewodnicząca Partii Zieloni 2004, kandydatka do Parlamentu Europejskiego z okręgu warszawskiego

Frances Power Cobbe. Matka walki z wiwisekscją

Dobrusia Karbowiak

W tym roku świętowaliśmy sukces kampanii Cruelty Free International, która doprowadziła do zakazu testowania kosmetyków na zwierzętach w Unii Europejskiej. Zakaz nie jest idealny, ale nawet w takiej formie jest bardzo ważnym krokiem dla ruchu wyzwolenia zwierząt. Warto przy tej okazji wspomnieć o niezwykłej kobiecie, która rozpoczęła drogę prowadzącą do tego sukcesu.

Frances Power Cobbe – bo o niej mowa – urodziła się w 1822 roku w bogatej rodzinie o irlandzkich korzeniach i od małego spędzała czas nad książkami. Dzięki temu dość szybko zaczęła wyrabiać własne poglądy na wiele spraw. Już w wieku 10 lat zdarzało jej się kwestionować Biblię i doktryny wiary, co doprowadzało do ciągłych konfliktów z ojcem. Dopiero po jego śmierci udało się jej rozwinąć skrzydła: odbyła wiele samotnych egzotycznych podróży, między innymi do Libanu, Syrii i Egiptu. W trakcie pobytu we Włoszech poznała miłość swojego życia – artystkę Mary Lloyd – z którą pozostawała w szczęśliwym związku przez 30 lat. Obie kobiety związała ze sobą między innymi troska o zwierzęta.

Po powrocie do Anglii, Power Cobbe zajęła się pracą społeczną i dziennikarstwem. W swych tekstach poruszała głównie tematykę feministyczną – prawa wyborcze, edukacja kobiet, prawo do własności w małżeństwie, przemoc domowa – oraz tematykę związaną z pracą zawodową i prawami pracowniczymi. Jej tekst na temat przemocy domowej kobiet „Prawda o torturowaniu żon”, stał się inspiracją dla ustawy zezwalającej na prawną separację żon od mężów, którzy zostali skazani za przemoc wobec nich.

W pewnym momencie zaczęła pisać coraz więcej na temat dobrostanu zwierząt. Punktem zwrotnym było opublikowanie tekstu „Wyznania zagubionego psa”, który we wzruszający sposób opisywał los bezdomnych zwierząt w Londynie. Jej wrażliwość na temat zwierząt nie kończyła się jednak na dostrzeżeniu problemów psów w mieście. Narzekała, że prawom zwierząt „ani kościoły chrześcijańskie ani filozoficzni moraliści nie poświęcili jeszcze wystarczającej uwagi”, dodając, że temat ten „zaczyna się powoli budzić i staje się w coraz bardziej wyraźny sposób nową zasadą etyczną”. Mniej więcej w 1863 roku skupiła się na problemie wiwisekcji i od tego momentu nieprzerwanie i z wielką pasją poruszała ludzi do walki z tą formą wykorzystywania zwierząt.

Tematy kobiece i temat zwierząt uważała za zdecydowanie pokrewne. W przypadku zagadnień feministycznych najbardziej interesowała ją obrona kobiet przed przemocą i brutalnością, więc naturalne dla niej było zainteresowanie się tematem badań na zwierzętach. Dostrzegła w nich olbrzymią przemoc na zwierzętach i bardzo ją to poruszyło. Według Cobbe powody przemocy wobec zwierząt oraz wobec kobiet i dzieci były praktycznie takie same – u ich podstaw leżała zależność (kobiet i dzieci wobec mężów i ojców oraz zwierząt wobec ludzi).

Nie można jednak powiedzieć, żeby była osobą nadwrażliwą. Wiele z jej tekstów opisujących praktyki wiwisekcyjne nie nadawałaby się do zacytowania ze względu na zbyt brutalny i obrazowy język. W jednym ze swoich tekstów „Ilustracje wiwisekcji”, pisała: „Nie odmawiaj spoglądania na te obrazy. Jeśli nie jesteś w stanie wytrzymać samego patrzenia, to jak muszą cierpieć zwierzęta, które doświadczają sytuacji pokazanych na tych obrazach?”

Nie była oczywiście osobą bez wad. Zdarzało jej się wiele niekonsekwencji – była na przykład przeciwniczką wegetarianizmu. Była też osobą kłótliwą, która zrobiła sobie wielu wrogów, również w samym ruchu prozwierzęcym. Zdarzało jej się też naciągać fakty, żeby lepiej pasowały do jej przekonań. Niemniej jednak jej wkład w historię walki z testowaniem na zwierzętach jest niezaprzeczalny.

Oprócz kilku udanych kampanii, jej zasługą jest założenie dwóch bardzo istotnych organizacji antywiwisekcyjnych. W 1875 roku została fundatorką The National Anti-Vivisection Society (NAVS). Była to pierwsza na świecie organizacja walcząca z testowaniem na zwierzętach. Z NAVS sympatyzowała między innymi królowa Wiktoria, oraz Lord Shaftesbury, znany brytyjski polityk, filantrop i działacz społeczny. Kampanie prowadzone przez NAVS nie wystarczyły jej jednak i w 1898 powołała do życia jeszcze bardziej radykalną organizację – British Union fot the Abolition of Vivisection (BUAV). Obie organizacje istnieją do dzisiaj i aktywnie uczestniczą w debacie społecznej na temat etycznego wymiaru testowania na zwierzętach.

Frances Power Cobbe zmarła w roku 1904. Jedna z organizacji antywiwisekcyjnych ufundowała jej wówczas nagrobek z następującą dedykacją: „Nadal znaleźć można kobiety i mężczyzn, którzy gotowi są poświęcić doczesny dobrobyt, a nawet wszystkie rzeczy, które sprawiają, że życie staje się przyjemne albo chociaż znośne, dla tego, co ich sumienia uważają za jeszcze bardziej bezcenne”. Na szczęście, 100 lat później nadal można znaleźć takie kobiety i takich mężczyzn. Zostało wiele do zrobienia. Może uda nam się zrobić to razem.

Dobrusia Karbowiak – weganka, aktywistka, współzałożycielka stowarzyszenia Otwarte Klatki. Prowadzi blog Łajka, o kobietach i prawach zwierząt

Historia pewnego projektu. Aleksandra Sontowska

Historia pewnego projektu

Aleksandra Sontowska

O tym, jak został przyjęty pomysł filmików dotyczący przedstawień kobiet w grach komputerowych (podpowiedź: źle).

Anita Sarkeesian jest feministyczną krytyczką mediów oraz twórczynią videobloga Feminist Frequency, w którym analizuje sposób przedstawienia kobiet w mediach w ogólności, oraz serii filmów Tropes vs. Women, w których koncentruje się na omówieniu najczęstszych stereotypowych przedstawień kobiet w filmach.Po zakończeniu tej serii, 17 maja 2012 roku Sarkeesian zapowiedziała zbiórkę pieniędzy w serwisie Kickstarter na projekt Tropes vs. Women in Video Games, którego celem było stworzenie pięcioodcinkowej serii przedstawiającej i omawiającej najczęstsze stereotypowe przedstawień kobiecych postaci w grach video.

http://www.youtube.com/watch?list=UU7Edgk9RxP7Fm7vjQ1d-cDA&feature=player_embedded&v=l8I0Wy58adM

Projekt wywołał ogromną ilość negatywnych komentarzy, w tym kierowane do autorki groźby śmierci i gwałtu, rasistowskie i antysemickie obelgi oraz wyzwiska. Oprócz tego zamieszczano na sieci pornograficzne fotomontaże jej zdjęć, przesyłano jej pornograficzne obrazki, udostępniono jej dane osobowe, włamywano się na jej strony internetowe, pewien młody mężczyzna stworzył interaktywną grę, w której można wirtualnie pobić autorkę projektu, zdewastowano dotyczące jej hasło na wikipedii http://feministfrequency.com/archive/wikipedia_harassment1.png: zastąpiono jej zdjęcie pornograficznym obrazkiem, a w treści zmieniono na obelżywą. Mimo że niemal każda graczka spotyka się na co dzień z agresją w sieci z powodu swojej płci, jak podaje Fat, Ugly or Slutty http://fatuglyorslutty.com/, w tym przypadku miało to ekstremalne natężenie.

Sarkeesian udostępniła na swojej stronie wiele przykładów tego typu ataków (co jest niezwykłe: większość ofiar tego typu ataków nie ujawnia tego typu napastowania – Sarkeesian natomiast oprócz udokumentowania ataków wystąpiła także w kilku programach na temat przemocy w sieci). Równoległa nagonka na inicjatorkę projektu i artykuły w mediach na temat cybermobbingu spowodowały upowszechnienie projektu. Dzięki temu projekt został nie tylko sfinansowany, ale zebrane pieniądze wielokrotnie przekroczyły planowaną kwotę: zamiast oczekiwanych 6000$, udało się zebrać 158922$! W związku z tym zamiast planowanych 5 odcinków Tropes vs Women in Video games zostanie przygotowanych 12. Będą to:

  • Damsel in Distress – Video #1 (Damulka w opresji)

  • The Fighting F#@k Toy – Video #2 (Walcząca sex-zabawka)

  • The Sexy Sidekick – Video #3 (Seksowna przydupaska)

  • The Sexy Villainess – Video #4 (Seksowna nikczemniczka)

  • Background Decoration – Video #5 (Dekoracja w tle)

  • Voodoo Priestess/Tribal Sorceress – Video #6 (Kapłanka Voodoo / Szamanka)

  • Women as Reward – Video #7 (Kobiety jako nagroda)

  • Mrs. Male Character – Video #8 (Pani Facet)

  • Unattractive Equals Evil – Video #9 (Nieładna czyli zła)

  • Man with Boobs – Video #10 (Facet z cyckami)

  • Positive Female Characters! – Video #11 (Pozytywne postaci kobiece)

  • Video #12 – Top 10 Most Common Defenses of Sexism in Games (10 najczęstszych sposobów obrony seksizmu w grach)

oli

Podczas konferencji TEDxWomen Anita Sarkeesian przedstawia metodyczne szykany, nękanie i cybermobbing, jakich doświadczyła, a które przez sprawców postrzegane były jako rodzaj gry on-line.http://www.youtube.com/watch?v=GZAxwsg9J9Q Komentarze do filmiku dotyczącego mizoginii w sieci zostały zamknięte przez twórców TEDxWomen z powodu mizoginii w sieci. Do poprzednich obelg dołożono oskarżenia o to, że Anita Sarkeesian wyłudziła pieniądze od osób, które wsparły projekt (trudno ustalić, na czym dokładnie polega ten zarzut, skoro wpłaty na Kickstarter były całkowicie dobrowolne; dodatkowym zarzutem było to, że pierwszy filmik miał pewne opóźnienie – co w przypadku projektów finansowanych przez Kickstartera często się zdarza).

7 marca 2013 roku ukazał się pierwszy filmik z cyklu (a w zasadzie pierwsza część filmiku) zatytułowany Damsel in Distress (Damulka w opresji). Sarkeesian przytacza przykłady, w jaki sposób ten motyw jest wykorzystywany, jakie są jego odmiany i podobieństwa. Jednym z bardziej brutalnych przykładów jest seria Double Dragon, której każda edycja od 1987 do 2012 roku rozpoczynała się sekwencją: kop w brzuch kobiecej postaci, przerzucenie jej przez ramię i uprowadzenie – tylko po to, by główny bohater miał dowolną motywację.

Głównymi bohaterkami tego odcinka są księżniczki Peach i Zelda.

http://www.youtube.com/watch?v=X6p5AZp7r_Q&feature=player_embedded

Niewykorzystane screeny z innych gier można zobaczyć tutaj: http://tropesversuswomen.tumblr.com/

Feminist Frequency http://www.feministfrequency.com – seria filmów video Anity Sarkeesian na temat reprezentacji i sposobu przedstawiania kobiet w popkulturze.

Kickstarter http://kickstarter.com – powstały w 2009 roku amerykański serwis, dzięki któremu można zebrać pieniądze na ufundowanie własnego twórczego projektu (gry, filmy, muzyka, design itd.).

Fat, Ugly or Slutty http://fatuglyorslutty.com – „Gruba, brzydka lub dziwka” – czyli standardowe obelgi, z którymi spotykają się graczki. Strona dokumentuje seksistowskie wypowiedzi, jednocześnie wyśmiewając je jako powtarzalne czy głupie.

TED http://www.ted.com to coroczna konferencja pod hasłem Ideas Worth Spreading (Idee warte rozpowszechniania), podczas której zaproszeni mówcy w ciągu 18 minut przedstawiają interesujące zagadnienia (nazwa powstała od akronimu Technology, Education, Design). Każde przemówienie jest udostępniane w sieci. TEDx to lokalne wydarzenia o podobnej strukturze. TEDxWomen http://tedxwomen.org/ odbyło się w Washington, DC w dniach 30 listopada – 1 grudnia 2012r.

Znajdźcie mi nie-seksistę! Czyli o trwałości dyskryminacji

Znajdźcie mi nie-seksistę! Czyli o trwałości dyskryminacji

Tekst: Małgorzata Anna Maciejewska

Dlaczego kobiety wciąż są dyskryminowane, chociaż walka o równouprawnienie trwa już tak długo? Dlaczego nadal praktycznie nie ma ich na szczytach władzy? Nie tylko w polityce czy biznesie, ale także wśród naukowych czy kulturowych autorytetów im wyżej, tym mniej kobiet – dlaczego niezliczone analizy opisujące mechanizmy szklanego sufitu niewiele tu zmieniły? Podobnie rzecz ma się z innymi płaszczyznami dyskryminacji: chociaż niewolnictwo zniesiono półtora wieku temu, Afroamerykanie pozostają na dnie drabiny społecznej. Świetnie mają się też uprzedzenia klasowe czy homofobia.

Będę starała się pokazać, że trwałość dyskryminacji wypływa ze złudzenia, że istnieją ludzie od niej wolni. Mój tekst idzie zatem pod prąd typowych analiz podejmujących tę problematykę, które często opierają się na założeniu, że pod mechanizmy dyskryminacji nie podpadają ich autorzy, ale jedynie jacyś „oni”: niedojrzali, agresywni i zamknięci na to, co inne. W ten sposób pewni ludzie (zwykle wywodzący się z klas niższych) zostają naznaczeni piętnem uprzedzonych, inni zaś przyjmują rolę światłych edukatorów z definicji niemających nic wspólnego z dyskryminacją. Otóż nie, w patriarchalnym systemie nie istnieją nie-seksiści. I paradoksalnie właśnie to twierdzenie jest konieczne, by móc z seksizmem walczyć, bo uprzedzenia są najtrwalsze i najbardziej zjadliwe właśnie tam, gdzie „z definicji” nie ma prawa ich być.

Jakiś czas temu Kindze Dunin zadano pytanie: dlaczego w KP nie ma felietonów kobiet? Wywołana do odpowiedzi autorka proponuje ironiczne odpowiedzi typu: kobiety są głupsze, felietony pisują jedynie kobiety brzydkie i niezaspokojone seksualnie, a takie nie mogą przecież mieć nic ciekawego do powiedzenia, albo też kobiety nie są wystarczająco ekshibicjonistyczne i zajmują się nieznaczącymi drobiazgami. Ale nawet znana z bezkompromisowości „wojująca feministka” nie odpowie wprost: bo ich, drodzy koledzy, nie publikujecie. Bo zwyczajnie je odrzucacie lub ignorujecie.

Dlaczego równa ochrona nie chroni?

Jak to się zatem dzieje, że dobrzy i oświeceni dyskryminują? Reva Siegel zapytała swoich studentów, czy niewolnictwo jest złe – tak, oczywiście.1 Czy w takim razie autorzy amerykańskiej konstytucji, która je sankcjonowała, byli złymi ludźmi godnymi potępienia, a nie miejsca w narodowym panteonie? Ależ skąd! To po prostu były inne czasy, wtedy to było normalne. Czy może zatem pewne współczesne praktyki zostaną ocenione przez potomnych podobnie jak my obecnie oceniamy niewolnictwo? Czy przypadkiem w naszej codziennej „normalności” nie mają miejsca podobne niesprawiedliwości? Analizując w swoim eseju przemiany w amerykańskim systemie prawnym Siegel pokazuje, jak to się dzieje, że zapisana w konstytucji równa ochrona pozostaje wyłącznie na papierze. Walki o równość prowadzą bowiem jedynie do podważenia pewnego typu uzasadnień dla nierówności, a w odpowiedzi system prawny ewoluuje tak, aby móc owe nierówności podtrzymać w sposób nieodwołujący się do potępionych zasad. Jak mówią: wiele się musi zmienić, żeby wszystko zostało po staremu.

Jak wyglądało to w przypadku praw kobiet? Do połowy XIX wieku małżeństwo było prawnie definiowane jako hierarchiczna relacja, w której mąż miał nieograniczone niczym prawo do osoby żony, jej pracy i wniesionej w posagu własności. Kobieta nie miała prawa bez zgody męża zawierać wiążących prawnie umów, ani też wnosić spraw do sądu – mógł to tylko w jej imieniu zrobić mąż. Dzięki działalności aktywistek w drugiej połowie XIX wieku legislatury stanowe zaczęły stopniowo przyznawać kobietom prawo do zachowania kontroli nad swoją własnością i zarobkami, a także do posiadania osobowości prawnej. Hierarchiczny dyskurs, w którym żona była poddaną i służącą swego męża, został potępiony, a zamiast tego uznano, że małżeństwo jest relacją opartą na miłości i równości. Jednak świeżo uzyskana możliwość wnoszenia spraw do sądu została natychmiast w praktyce ograniczona, chociaż nie zostało to explicite sformułowane w ustawie. Sądy „były jednomyślne co do tego, że mąż nie miał już zwyczajowego prawa do wymierzania żonie kar cielesnych, ale te same sądy były jednakowo przekonane, że prawo nie może sankcjonować sytuacji, w której żona ciągałaby męża po sądach w sprawach dotyczących przemocy domowej.” Przy czym doktryna wyłączenia małżeńskich sporów z interwencji sądowych uzasadniana była właśnie poprzez odwołanie się do jego definicji jako opartego na miłości związku dwóch dusz: wyciąganie na widok publiczny jakichkolwiek niesnasek byłoby przecież wchodzeniem z butami w tę wzniosłą, uświęconą sferę!

Podobnie rzecz się miała z prawami czarnoskórych. Niewolnictwo zniesiono i wszystkim obywatelom zostały przyznane równe prawa oraz możliwość zawierania umów. Czy jednak małżeństwo aby na pewno jest umową, a zatem czarni mogą żenić się z białymi? Czy równe prawa mają pociągać za sobą możliwość jeżdżenia tymi samymi autobusami, mieszkania w tych samych dzielnicach i korzystania z tych samych restauracji? Początkowo niektóre sądy uznały, że owszem, traktując dosłownie zapisaną w ustawie równość. Siegel pokazuje, w jaki sposób stopniowo zbudowano prawniczy front przeciwko takim interpretacjom kładąc podwaliny pod system segregacji społecznej, której podstawą było hasło „równi, ale oddzielni”. Argumentowano, że zapisana w ustawie równość dotyczyć ma tylko praw obywatelskich, od których pieczołowicie oddzielono prawa „społeczne”. W słynnej sprawie Plessy v. Ferguson Sąd Najwyższy zaprzeczył jakoby „prawne oddzielenie dwóch ras naznaczało rasę kolorową piętnem niższości”, chociaż w tej samej opinii uznawano, że „mieszanie się ras” jest nieakceptowalną formą „społecznej równości”, która nie może zostać prawnie nakazana. „Jeśli obie rasy mają wchodzić w kontakty na płaszczyźnie społecznej równości, to musi to być rezultatem naturalnego powinowactwa, wzajemnego uznania swoich zasług oraz dobrowolnej zgody obywateli.” A zatem, konkludował Sąd, segregacja jest jak najbardziej zgodna z konstytucją.

Współcześnie błędy przeszłości zostały odrzucone, a doktryna „podwyższonego nadzoru” (heightened scrutiny) zobowiązuje sędziów do uważnego sprawdzania, czy wprowadzane ustawy nikogo nie dyskryminują. Pięknie? Nie do końca. Bowiem zgodnie z przyjętą obecnie interpretacją oznacza to wyłącznie badanie tego, czy sformułowania ustaw są neutralne pod względem płci, rasy lub orientacji seksualnej. Jeśli zaś neutralnie sformułowane ustawy mają niekorzystne efekty dla pewnych grup, to muszą one wykazać, że dyskryminacja została w nich celowo założona przez ustawodawcę, a nie jest jedynie efektem ubocznym. Obowiązująca w innych sferach prawa zasada przewidywalnego skutku tutaj zostaje podważona i za konstytucyjny uznaje się na przykład zapis dający weteranom preferencje przy zatrudnianiu w urzędach, co w praktyce wyklucza z nich kobiety. Wprawdzie efekt ten jest nietrudny do przewidzenia, ale tylko świadoma intencja ustawodawcy mogłaby sprawić, że byłoby to sprzeczne z zasadą równości. Aby taką sprzeczność wykazać, konieczne byłoby zatem uzyskanie dowodów takiego właśnie złośliwego stanu umysłu prawodawców!

Zatem w praktyce, konkluduje Siegel, konstytucja zezwala państwu na działania, które utrwalają, a nawet pogłębiają, społeczne nierówności, o ile tylko sformułowane są one w języku neutralnym pod względem płci, rasy czy orientacji seksualnej. Obecnie jednak poprawność polityczna sprawia, że otwarte odwoływanie się do dyskryminujących zasad właściwie nie ma już miejsca. Rasizm, seksizm czy homofobia przyjmują zawoalowane formy – ale tego zgodnie z obowiązującą interpretacją zasada równej ochrony nie obejmuje. Jedyne regulacje prawne otwarcie odwołujące się do zakazanych kategorii to akcje afirmatywne i właśnie na nie kieruje się krytyczna uwaga sądów. Przy czym w tym przypadku, o dziwo, nie liczy się cel, jakim jest walka o równość, ale sam fakt klasyfikowania obywateli na podstawie zakazanych kategorii. Cóż, wydaje się, że akurat walka z dyskryminacją nie może się obyć bez dzielenia ludzi na dyskryminowanych i uprzywilejowanych.

Reva Siegel zwraca uwagę, że źródła tego obłudnego sposobu myślenia tkwią w walce z segregacją rasową, która wbrew pozorom okazała się dużo trudniejsza na „nie-rasistowskiej” północy. Podczas gdy na południu prawny zakaz segregacji doprowadził do integracji w szkołach, okazało się, że na północy wiele z nich wciąż było wyłącznie czarnych lub białych. Na segregację, która nie miała podstaw instytucjonalnych, ale opierała się jedynie na powszechnym przekonaniu o gorszości czarnych oraz na ich niższym statusie ekonomicznym, nie było łatwego lekarstwa. Tym bardziej, że chroniąc rasistowski porządek społeczny sądy wprowadziły rozróżnienie na segregację de jure i de facto. Stwierdzono, że tylko ta pierwsza: celowa, instytucjonalna segregacja łamie prawo. Nie może ono jednak nic poradzić na wpływ „naturalnych” czynników takich jak miejsce zamieszkania czy różnice w poziomie szkolnych kompetencji na to, jaka rasa przeważa w danej szkole.

Zatem dyskryminacja, która przejawia się wyłącznie w praktyce kryjąc się za deklaracjami równości jest dużo bardziej zjadliwa i trudniejsza do zwalczenia. Osobiście z najgorszymi aktami dyskryminacji spotkałam się właśnie ze strony osób mających usta pełne feminizmu. Co gorsza, wskazanie, że dyskryminują, budziło nieporównanie większą wściekłość i agresję, ponieważ burzyło ich dobre mniemanie o sobie i wyższość wobec prymitywnego „ciemnego ludu”, do którego edukowania rościli sobie przecież pretensje.

Reva Siegel pisze, że współczesny dyskurs akcji afirmatywnych opiera się na założeniu, że dyskryminacja jest wyłącznie kwestią minionych niesprawiedliwości, które sprawiają, że kobiety i rozmaite mniejszości mają mniejsze szanse. Na pewno w jakimś stopniu jest to prawda, ale autorka podkreśla, że mechanizmy wykluczania nie są bynajmniej sprawą przeszłości, dlatego konieczne jest zwrócenie uwagi na to, jak obecnie działające rozwiązania prawne podtrzymują nierówności. I to nie na płaszczyźnie niepoznawalnych intencji ustawodawców, ale przewidywalnych skutków stanowionego przez nich prawa. Natomiast wracając do braku felietonistek: problem nie leży tylko w kwestiach wychowania, które mówi kobietom, że ich głos się nie liczy, ale przede wszystkim w tym, jak piszące kobiety są obecnie traktowane przez redaktorów, którzy, tak się dziwnie składa, wciąż w przeważającej większości są płci męskiej. W konkretnym, jednostkowym przypadku trudno oczywiście udowodnić, że zastosowano niesprawiedliwe, zawyżone kryteria oceny, ale w szerszej skali widać wyraźnie, że kobiety są w mniejszości wśród piszących, a także w rozmaitych, nawet „postępowych”, redakcjach. Bo to przecież po prostu widać, że tekst podpisany kobiecym nazwiskiem jest gorszy.

To po prostu widać!

Psychologowie społeczni wykazywali to wielokrotnie: stereotypy są okularami, przez które patrzymy na świat i dostrzeżenie faktów, które mogłyby im zaprzeczyć, jest często praktycznie niemożliwe.2 Stereotypy ukierunkowują naszą uwagę sprawiając, że z morza bodźców i informacji wyłowimy właśnie te zgodne z nimi, resztę pomijając. Jednak nawet jeśli uda nam się w ogóle zauważyć fakt niezgodny ze stereotypem, prawdopodobnie wkrótce o nim zapomnimy: łatwiej bowiem zapamiętujemy to, co jest zgodne z naszymi schematami myślowymi. Gdyby pomimo wszystko jakiś zaprzeczający stereotypom fakt utrwalił się w naszej pamięci, to i tak ma niewielkie szanse wygrać dostęp do naszej świadomości z tymi, które go potwierdzają, gdyż to one pierwsze przychodzą nam na myśl. Mechanizmy te działają zwłaszcza wtedy, gdy jesteśmy zmęczeni, albo gdy mamy zbyt wiele bodźców do intelektualnej obróbki: wykraczanie poza automatycznie aktywowane schematy myślowe wymaga bowiem świadomej intencji oraz sporo wysiłku, na co nie zawsze mamy siły lub chęć.

Stereotypy umacniane są także przez mechanizmy atrybucji: pozytywna niezgodna ze stereotypem cecha czy osiągnięcie zostaną przypisane warunkom zewnętrznym, podczas gdy odpowiedzialność za wszelkie negatywne fakty zostanie umieszczona wewnątrz jednostki potwierdzając w ten sposób stereotyp. Jeśli zatem kobieta pisze znakomite teksty, to nie wynika stąd bynajmniej, że jest świetną publicystką – bo takie zwyczajnie nie istnieją. Znaczy to po prostu, że się jej ten raz, dwa, albo i piętnaście – udało. Jeśli kobieta od wielu lat bezwypadkowo prowadzi samochód, nie oznacza to, że jest dobrą kierowczynią. Jeśli jednak popełni błąd za kierownicą, to z pewnością będzie to wynikać z jej płci (a nie na przykład ze zmęczenia czy złych warunków atmosferycznych) i będzie stanowiło dowód na to, że kobietom nie powinno się dawać prawa jazdy. Możesz całym swoim życiem zadawać kłam stereotypom, ale nikt tego po prostu nie zauważy. A jeśli będzie musiał, to przypisze to fuksowi albo sprzyjającym warunkom zewnętrznym. Jeśli natomiast choć raz popełnisz błąd wpisując się w stereotyp, fakt ten przesłoni wszystko inne i na wieki wryje się w świadomość twojego otoczenia.

Stereotypy to także nierówne kryteria oceny oraz interpretacji społecznej rzeczywistości. W pewnym badaniu białym mieszkańcom Kalifornii pokazywano sfilmowane scenki, wszystkie według identycznego scenariusza: dwóch mężczyzn dyskutowało, a gdy dyskusja stawała się coraz bardziej gorąca, w pewnym momencie jeden z nich popychał drugiego. Badani mieli zaklasyfikować owo popchnięcie: czy był to żart, przesadne dramatyzowanie, czy może zachowanie agresywne, a nawet przemoc? Odpowiedzi różniły się znacząco w zależności od rasy aktorów. Jeśli popychającym był czarny, większość badanych interpretowała to jako agresję lub przemoc, a ta ostatnia odpowiedź padała jeszcze częściej, gdy popychany był biały. Jeśli zaś to biały odgrywał rolę popychającego, zwykle oceniano to jako nadmierną emocjonalność lub żart. Ponadto badani uznawali, że przyczyną krewkiego gestu białych była sytuacja, w przypadku czarnych przypisując go wewnętrznej dyspozycji do agresywnych zachowań.

Na tej samej zasadzie oczywiste jest, że jeśli w pewnej grupie ludzi mężczyzna chce zmusić wszystkich do przestrzegania dodatkowych wymogów nieujętych w regulaminie, to nie ma to nic wspólnego z narzucaniem innym swojej woli. Jeśli natomiast kilka dni później w tej samej grupie kobieta zaproponuje pod głosowanie poprawkę do owego regulaminu, to zostanie uznana za autorytarną i agresywną. Historia brzmi wręcz groteskowo głupio? Owszem, ale to się proszę państwa naprawdę zdarzyło. Oczywiście w towarzystwie, w którym idee feministyczne są wszystkim bardzo bliskie.

Ale selektywność społecznej uwagi oraz nierówne kryteria oceny to nie wszystko. Grupy dyskryminowane spotykają się bowiem z traktowaniem, które działa jak samospełniająca się przepowiednia wywołując zgodne ze stereotypem zachowanie. W pewnym eksperymencie zbadano najpierw, w jaki sposób biali uczestnicy przeprowadzający fikcyjne „rozmowy kwalifikacyjne” odnosili się do potencjalnych „kandydatów” w zależności od ich rasy. Stwierdzono, że przepytując czarną osobę, zachowywali oni większy fizyczny dystans, unikali kontaktu wzrokowego i robili więcej błędów językowych, a cała rozmowa trwała prawie o jedną trzecią krócej, niż gdy „kandydatem” był biały. Na tej podstawie zdefiniowano dwa style przeprowadzania takich rozmów, które potem zostały zastosowane na innej grupie badanych „kandydatów” – tym razem wyłącznie białych. Okazało się, że ci, z którymi rozmawiano na sposób zwykle stosowany wobec czarnych, wypadli gorzej, byli bardziej zdenerwowani i robili więcej błędów językowych. W ten sposób społeczeństwo zmusza czarnych, żeby sami „udowadniali”, że są głupsi i nie nadają się do odpowiedzialnych i dobrze wynagradzanych prac.

Zwróćmy uwagę, że zaobserwowane różnice w stylu przeprowadzania rozmów kwalifikacyjnych to subtelne detale niemożliwe do zmierzenia poza sterylnym środowiskiem eksperymentu i w większości przypadków pozostające poza świadomością tych, którzy w ten sposób dyskryminują. Podobne mechanizmy stoją też u podstaw problemu nikłej liczby kobiet w redakcjach czy panelowych dyskusjach. Ton głosu, spojrzenie, niedosłyszenie lub przerwanie wypowiedzi mogą składać się na spójny wzorzec niosący wyraźny przekaz: „nie jesteś kimś, kto może mieć coś ważnego do powiedzenia”.

Kto na tym zyskuje i czy aby na pewno

Taki stan rzeczy nie jest jednak wyłącznie kwestią jednostkowych mechanizmów kognitywnych czy intelektualnego lenistwa sprawiającego, że widzimy to, co zawsze widzieliśmy i interpretujemy to zgodnie z utartymi kliszami. Reva Siegel tak wyjaśnia opisany przez siebie mechanizm ewoluowania form dyskryminacji w pozornym pochodzie ku równości: „Zakładając, że to, co jest stawką w takich walkach, ma pewną wartość, jest wysoce nieprawdopodobne, aby ład prawny wyłaniający się po reformach redystrybuował materialne i prestiżowe „dobra” w sposób, który byłby wyraźnie niekorzystny dla beneficjentów poprzedniego, zakwestionowanego reżimu.” Podstawą dla systemów dominacji jest zatem przede wszystkim to, że ci, którzy są w nich na górze, mają dzięki temu uprzywilejowany dostęp do władzy, podziwu i pieniędzy.

Ale każdy kij ma dwa końce. Jeśli kryteria stosowane w ocenie tekstów kobiet są zawyżone, oznacza to – z drugiej strony – że te dla mężczyzn są ulgowe. Jak więc można cieszyć się potokiem „lajków”, jeśli gdzieś z tyłu głowy czai się świadomość, że przynajmniej część z nich zawdzięczamy nie intelektowi, a… przyrodzeniu? Wiadomo, że dominujący są źli, dlatego trzeba od tego faktu permanentnie uciekać – zwłaszcza we współczesnej kulturze przesiąkniętej liberalnymi, równościowymi deklaracjami. Jak pokazują badacze analizujący współczesne sposoby językowego przejawiania się rasizmu,3 narzędzi do podtrzymywania i usprawiedliwiania istniejących nierówności dostarczają właśnie owe liberalne tezy – podobnie jak definiowanie małżeństwa jako opartego na miłości może de facto zalegalizować przemoc domową. Twierdzenia, że nikogo nie można do niczego zmuszać i wszyscy powinni być traktowani jednakowo, uzasadniają status quo w pełnym sprzeczności dyskursie, w którym na pierwszy plan wysuwa się pragnienie, by nie uchodzić za rasistę. Jeśli jednak rasizmu już nie ma, a zostały tylko „naturalne” różnice, to po co takie pragnienie? I po co „nie uchodzić”?

Świadomość, że jesteśmy beneficjentami dyskryminacji budzi poczucie winy, a próba zagłuszenia go prowadzi tylko do tym większych niesprawiedliwości. Jak pisze psychoanalityk Neil Altman:

Twierdzę, że wiele haniebnych momentów w amerykańskiej historii można rozumieć w terminach unikania poczucia winy. Na przykład na amerykańskim południu gwałtowny opór wobec ruchu praw obywatelskich może być rozumiany w terminach przytłaczającego poczucia winy wobec ludzkich krzywd wyrządzonych przez niewolnictwo i jego następstwa, które zostałoby wyzwolone, gdyby przyznać, że Afroamerykanie są ludzkimi istotami posiadającymi te same prawa, co Amerykanie europejskiego pochodzenia. Wzrastająca coraz bardziej marginalizacja biednych w naszym społeczeństwie może zostać ujęta jako usiłowania ze strony wielu Amerykanów z klasy średniej, aby usunąć ich cierpienie z naszego pola widzenia w celu uniknięcia poczucia winy.4

Ucieczka od poczucia winy sprawia ponadto, że dominujący tracą kontakt z rzeczywistością, jak wykazywał w 1962 roku afroamerykański pisarz, James Baldwin:

Amerykański Murzyn ma tę wielką przewagę, że nigdy nie wierzył w tę kolekcję mitów, której czepiają się kurczowo biali Amerykanie: że ich przodkowie byli wszyscy kochającymi wolność bohaterami, że urodzili się w najwspanialszym kraju, jaki kiedykolwiek istniał, albo że Amerykanie są niezwyciężeni w boju a mądrzy podczas pokoju, że Amerykanie zawsze honorowo obchodzili się z Meksykanami, Indianami i wszystkimi innymi sąsiadami i ludami im podporządkowanymi, że amerykańscy mężczyźni są najbardziej na świecie bezpośredni i męscy, zaś amerykańskie kobiety są czyste. Murzyni dużo lepiej znają białych Amerykanów; można prawie powiedzieć, że tak naprawdę wiedzą o białych Amerykanach to, co rodzice – a przynajmniej matki – wiedzą o swoich dzieciach, i że bardzo często w ten właśnie sposób postrzegają białych Amerykanów. […] Naprawdę tendencja była taka by, na ile to możliwe, traktować białych ludzi jako nieco szalone ofiary swojego własnego prania mózgu.5

Czy kobiety podobnie patrzą na mężczyzn? Owszem, w wielu „babskich” rozmowach pojawiają się wątki pełne tego typu „wyrozumiałości”, rzadko jednak wyrażane są one publicznie, poza zamkniętym kręgiem przyjaciółek. Kwestia seksizmu wydaje się bowiem trudniejsza od innych uprzedzeń, ponieważ dyskryminujący nas „oni” nie są inną rasą, klasą czy wyraźnie od nas oddzieloną grupą społeczną. To nasi koledzy, przyjaciele, mężowie i kochankowie i nie chcemy przecież robić im przykrości. Mówienie o dyskryminacji wprowadza taką niemiłą atmosferę! Czy nie lepiej cieszyć się z ich osiągnięć – a przecież naprawdę się cieszymy! – a nie podkreślać, że nasze są wcale nie gorsze, chociaż spotykają się z mniejszym uznaniem, co potem zwykle przekłada się na niższą zapłatę?

Co zatem robić?

Niestety, z dyskryminacją nie da się walczyć tak, żeby nie było niemiło. Jeśli coś ma się realnie zmienić, to ci, którzy dotąd byli na górze, muszą po pierwsze pogodzić się z utratą dotychczasowych przywilejów. Jest to niewątpliwie niemiłe, ale przyznajmy, że dużo bardziej nieprzyjemnie jest musieć systematycznie mierzyć się z dyskryminacją. Po drugie zaś, nie da się uciec od nieprzyjemnego poczucia, że brało się udział, choćby tylko bierny i nieświadomy, w systemie dominacji. Że czerpało się z niego korzyści. Próba uniknięcia tej świadomości skończy się tylko kolejnym przekształceniem mechanizmów dyskryminacji. Jeśli jesteśmy w nich zanurzeni po uszy, jeśli kształtują one to, co jesteśmy w stanie zobaczyć i jak to interpretujemy, to jedynym ratunkiem jest ciągła czujność w sytuacjach, gdy mogą one mieć wpływ na to, jak traktujemy innych. Na przykład Neil Altman stwierdza, że na obecnym etapie historii nie da się uniknąć nieświadomego wpływu uprzedzeń na własne zachowanie – nawet jeśli się jest psychoanalitykiem, który poświęcił na ich badanie wiele lat.

Podkreślmy: nie chodzi o to, że nie jesteśmy w stanie w żadnym stopniu takich mechanizmów kontrolować i że kierują one nami jak robotami. Czasami taka kontrola jest możliwa, innym razem jesteśmy na to zbyt zmęczeni, albo też działają inne mechanizmy, które sprawiają, że nie do końca świadomie idziemy na przykład za seksistowskimi tendencjami w danej grupie. Nie jest łatwo zauważyć, jak społecznie konstruowana „normalność” kształtuje nasze sposoby postrzegania i myślenia: to przecież normalne, że to mężczyzna wymyśla ważne teorie, a nie kobieta; to normalne, że dostaje dużo większe uznanie (zarówno symboliczne jak i finansowe) za swoją pracę. Ale z całą pewnością kontrola nad wpływem stereotypów nie jest możliwa, gdy założymy, że nie jest w ogóle potrzebna. Koniecznym warunkiem przekroczenia systemu dominacji, który więzi obie strony i zmusza tych, co są na górze, do nieustannej ucieczki od poczucia winy, jest zatem przyjęcie do wiadomości tego faktu, że niesprawiedliwości mają miejsce. Dopóki kobiety nie będą zarabiały tyle samo za tę samą pracę, dopóki nie będzie ich około 50% na szczytach władzy i wśród różnorakich autorytetów, mężczyźni będą mieli powody do poczucia winy, że korzystają z niesprawiedliwych przywilejów. Ale rozwiązaniem nie jest zaprzeczanie temu, lecz starania, aby to zmienić – wychodzące właśnie z założenia, że potrzeba zmian jak najbardziej istnieje, także w naszym własnym otoczeniu.

Trzeba przy tym pamiętać, że bycie „na dole” bynajmniej nie jest szczepionką na uprzedzenia. I nie chodzi tylko o to, że geje mogą dyskryminować kobiety, a one z kolei mogą przejawiać uprzedzenia rasowe czy klasowe. Ponieważ ideologie wspierające systemy dominacji kształtują percepcję wszystkich, więc zdarza się na przykład, że także kobiety dyskryminują inne kobiety. Interioryzując narzucone im „gorsze” tożsamości – czarnym dzieciom białe lalki również wydają się „ładniejsze” – osoby dyskryminowane nie tylko nie wykazują solidarności z własną grupą, ale zabiwszy własne ambicje i potrzeby, tym gorliwiej „sprowadzają do parteru” te, które ośmielają się podważyć istniejące hierarchie.

Nie można też zasłaniać własnych uprzedzeń jakimiś cudzymi, wielokrotnie gorszymi. Reva Siegel zwraca uwagę, że demonizowanie starych, potępionych praktyk często służy ukryciu nowych wcieleń dyskryminacji, bo przecież źle to było a nie jest. W Polsce podobną funkcję rzadko spełnia przeszłość, a częściej inne kultury, ze szczególnym uwzględnieniem islamu, albo też „zacofana” wieś. Wprawdzie stosujący ten manewr zwykle o wsi wiedzą niewiele, ale na pewno musi tam być straszna ciemnota – nie to co u nas. Naznaczanie różnego rodzaju „faszystów” pozwala uzyskać status światłych obrońców pięknej różnorodności, ale jednocześnie uniemożliwia walkę z uprzedzeniami owych „oświeconych” – bo z definicji nie mogą one istnieć. Uzyskana w ten sposób satysfakcja moralna niewiele się zatem różni od samozadowolenia segregacjonistów, że jakże wspaniałomyślnie znieśli niewolnictwo.

I przede wszystkim: trzeba patrzeć na skutki naszych działań, a nie na ukryte (czasem także przed nami samymi) intencje. Jeśli w redakcjach czy w mądrych dyskusjach kobiet jest jak na lekarstwo, to znaczy po prostu, że nie miały równych szans się tam dostać. Bo nie chcecie chyba powiedzieć, że to dlatego, że są głupsze?

 

Małgorzata Anna Maciejewska

Filozofka i publicystka. Obroniła na UW doktorat z filozofii dotyczący roli tego, co inne w tworzeniu się naszej tożsamości. Publicystycznie feministka i antykapitalistka. Publikowała m.in. w Przekroju, na portalach Lewica.pl i NowePeryferie.pl

 

1 R. Siegel, Why Equal Protection No Longer Protects: The Evolving Forms of Status-Enforcing Action, Stanford Law Review, vol. 49, 1997, s. 1111-1148.

2 Por. np. M. Augoustinos, I. Walker, Social Cognition, SAGE Publications 1995.

 3 M. Wetherell, J. Potter, Mapping the Language of Racism: Discourse and the Legitimation of Exploitation, Columbia University Press 1993.

 4 N. Altman, The Analyst in the Inner City. Second Edition: Race, Class, and Culture Through a Psychoanalytic Lens, Routledge, New York and London 2010, s. 286.

 5 J. Baldwin, „The Fire Next Time”, w: J. Baldwin, Collected Essays, Library of America, New York 1998, s. 344.

 

Amatorki – Elfriede Jelinek

Amatorki – Elfriede Jelinek

tekst: Sylwia Piszczatowska / sylwuch.blogspot.com

Tytuł oryginałuDie Liebhaberinnen
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: czerwiec 2005
Liczba stron: 192

Elfriede Jelinek to austriacka pisarka, feministka i laureatka Literackiej Nagrody Nobla w 2004 roku, którą uzyskała zademaskowanie absurdalności stereotypów społecznych w powieściach i dramatach. Od dłuższego czasu miałam ochotę na zapoznanie się z twórczością tej noblistki, dlatego ucieszyłam się, kiedy ujrzałam Amatorki na bibliotecznej półce. Przyznam szczerze, że bałam się trochę tej lektury, ponieważ wiedziałam, że dorobek autorki składa się z dość odważnych pozycji, zatem nie miałam pojęcia, czego mam oczekiwać. W końcu moje obawy zostały rozwiane, a ja właśnie rozglądam się za kolejnymi powieściami tej noblistki.

Elfriede Jelinek równocześnie przedstawia historię dwóch kobiet, mieszkających w niedużej wsi, pozbawionej jakichkolwiek perspektyw. Brigitte pracuje w fabryce biustonoszy, za czym nie przepada, ale wierzy, że jest to jedynie chwilowy przystanek na jej drodze do szczęścia. Owe szczęście ma na imię Heinz i jest elektrykiem marzącym o otwarciu własnej firmy, co dla Brigitte stanowi kluczowy powód, dla którego ten mężczyzna powinien stać się jej mężem. To nic, że jej rodzice nienawidzą Brigitte, a ona najchętniej utopiłaby ich w łyżce wody. To nic, że Brigitte jest dla Heinza jedynie ciałem do eksploatacji. Cóż z tego, że tak naprawdę kobieta nienawidzi i brzydzi się swojego narzeczonego? Najważniejsze, że mogłaby usidlić go, zachodząc w ciążę, a później cieszyć się niezmąconym szczęściem, naznaczonym dobrobytem. Kobieta bez wahania może zrezygnować z siebie, aby tylko Heinz został przy niej do końca życia.

tylko własne jest naprawdę własne, co się ma. co się ma, to się ma, czego się nie ma, o to trzeba się postarać. jeśli czegoś nie możemy dostać, wówczas nie powinno nas to obchodzić.

Drugą bohaterką jest piętnastoletnia Paula, posiadająca konkretne plany na przyszłość. Dziewczyna chce zostać krawcową wbrew woli rodziców pragnących, aby była gospodynią domową lub sprzedawczynią. Piętnastolatka marzy o wielkiej miłości, jak z filmów czy książek. Przepełnia ją szczęście, kiedy poznaje Erica, wobec którego ma poważne, dalekosiężne plany. Chłopak jednak, mimo tego, że jest starszy i wydawałoby się – bardziej doświadczony i mądrzejszy, wszystkie swoje marzenia i plany wiąże z samochodami oraz motocyklami. Paula chce aby Eric pokochał ją, dlatego oddaje mu swoje ciało, które wydaje się jedynym powodem, dla którego chłopak mógłby pozostać przy niej. Kiedy dziewczyna zachodzi w ciążę, wszystko zaczyna się komplikować, gdyż ukochany okazuje się niedojrzałym i niezdecydowanym chłopakiem, słuchającym się mamusi, a do tego – lubiącym alkohol oraz nie mającym oporów przed używaniem siły wobec innych.

Jeśli ktoś dysponuje losem, to mężczyzna. jeśli kogoś dotyka los, to kobietę.

Obie panie różnią się pod wieloma względami, ale nietrudno również zauważyć wiele cech wspólnych. Jedna i druga wierzy, że mężczyzna odmieni jej los, a miłość sprawi, że każdy z panów stanie się cudownym mężem, darzącym wybrankę dozgonnym uczuciem. Wychodzą z założenia – nieważne jaki, ważne, aby był, a ludzie nie gadali i zazdrościli mi, że nie jestem starą panną. Społeczeństwo wbija im do głowy, że są gorszym gatunkiem ludzkim, którego najważniejszym zadaniem jest sprawianie przyjemności mężczyznom i usługiwanie im. To kobiety mają starać się o względy płci przeciwnej, która ma wszelkie prawo odrzucić je, chociażby z błahego powodu. Nie mają prawa sprzeciwiać się męskim decyzjom, a kiedy zdobędą się na to, niech nie mają pretensji, kiedy dostaną niezłe manto.

Istnieje ogromny rozdźwięk pomiędzy obiema parami – każda ze stron patrzy na świat w zupełnie inny sposób, a korzyści i straty są rozłożone bardzo nierówno. Drogi głównych bohaterek krzyżują się, kiedy jedna dociera do miejsca, z którego drugiej udaje się uciec. Obie powielają swoje błędy, chociaż nieraz robią to w inny sposób. Paula chce, aby inni zazdrościli jej i obdarzali ją podziwem. Natomiast Brigitte pragnie posiadać, zdobywać i mieć na własność. Jedna i druga posiada inne priorytety, jednak efekt jest taki sam – obie stają się ofiarami panujących konwenansów oraz reguł narzuconych przez społeczeństwo.

Amatorki to książka, która nie każdemu przypadnie do gustu. Napisana jest specyficznym stylem, naznaczonym licznymi powtórzeniami i brakiem wielkich liter, nawet na początku zdań czy w przypadku nazw własnych. Elfriede Jelinek stworzyła okrutną, odważną i bezwzględną historię, przepełnioną pesymizmem i ironią, ale jakże prawdziwą w swej wymowie. Polecam tę lekturę osobom, które nie boją się poruszającej i często bezlitosnej literatury, pozostawiającej ślad po sobie i skłaniającej do refleksji nad otaczającą rzeczywistością, która powinna ulec jeszcze wielu przemianom, aby stać się miejscem do godnego funkcjonowania.

„Kobiece sprawy” w tekstach piosenek polskich raperek – Patrycja Bilińska

Raperki i raperzy. Różnice w kreowaniu rzeczywistości

Autorka: Patrycja Bilińska

Warszawska Firma Wydawnicza, 2012

„Kobiece sprawy” w tekstach piosenek polskich raperek
Patrycja Bilińska

„(…) choć nie jestem feministką/mówię o kobiecych sprawach.” Ania Sool, MC

W XIX wieku twórczość powieściopisarska kobiet traktowana była jako „wyzwanie, naruszenie normy społecznej, zlekceważenie nakazu […] bunt”, a ponadto zerwanie z tradycyjnym podziałem ról między kobietą a mężczyzną1. Tymczasem pisarstwo mężczyzn zawsze uznawane było za fakt oczywisty.2Podobna sytuacja obserwowana jest w hip – hopie. Jest on stereotypowo już utożsamiany z mężczyznami, a rapujące kobiety, stanowiące margines tego rodzaju muzyki, są ignorowane i niekiedy nawet lekceważone. Tymczasem to kobiety wprowadzają do hip – hopu nową jakość – i nie mam na myśli formy czy stylu, ale treść przekazu – wbrew pozorom – znacząco różniącą się od męskiej. Zgodzę się ze słowami Andrzeja Zwolińskiego, że „Bez względu na to, jaką aktualnie pełni rolę kobieta w społeczeństwie, wszędzie wnosi ona odmienne od męskiego spojrzenie na świat i życie”.3

Same raperki zauważają odmienność swojej twórczości. WdoWa parafrazując popularny tytuł książki Johna Graya, rapuje, iż raperzy są z Ziemi, raperki z Marsa [WdoWa, Kim jest WdoWa?), czym uwypukla różnicę w dualistycznym świecie rapu. Różnica ta polega głównie na podejmowaniu innych, nowych tematów i ujęciu „starych” – męskich w nowy sposób. Raperki podkreślają jednocześnie, że ich rap nie ustępuje jakością rapowi męskiemu. WdoWa wyznała, że nigdy nie zgodziłaby się zarapować o tym, że „moje ziomy siedzą, ja handluję herą i walę browar z puszki na klatce”4, czym wskazała na jedną ze znaczących różnic tematycznych w kobiecym i męskim hip-hopie. 5

Zanim odpowiem na pytanie, o czym rapują polskie kobiety, warto zacząć od kwestii – dlaczego to robią? Powodów jest kilka: dla wzbudzenia szacunku u mężczyzn, zazdrości u innych kobiet, dla sławy (niekoniecznie komercyjnej), zysku (!), spełnienia twórczego oraz najważniejsze – z obowiązku społecznego. Raperka, niczym romantyczny poeta, pełni misję społeczną, a jej rap ma – w jej mniemaniu – moc równie wielką jak romantyczna poezja. Raperka opowiada się po stronie, szeroko rozumianych, nizin społecznych i … kobiet. Ten typ ekspresji artystycznej bywa określany jako zaangażowany przekaz przeplatany rozrywką [Ania Sool, MC]. Paresłów rapuje: Więc pozwól mi mówić, przez rap uczyć ludzi [Paresłów, Ironia], czym wskazuje na cel swojej twórczości. Raperki starają się wpływać na poglądy innych ludzi, doradzają, zwracają uwagę na problemy, a także pobudzają do działania. WdoWa przekonuje do korzystania z życia i zaprzestania bezcelowego narzekania:Nie mam hajsu, rodziny, nic się nie układa/Nie mam domu, ani ziomów i pieprzony bałagan/K…a błagam, rusz tyłek, za chwilę skończysz oddychać/I nie będzie cię nawet w końcowych napisach/Jak nie dzisiaj, to kiedy? jak nie teraz to nigdy/Jesteś bystry, to idź z tym nie tracąc charyzmy [WdoWa, Iść]. Raperka jest niczym doradca życiowy lub trener, pobudzający zawodnika do zwycięstwa.

Raperki poruszają tematy charakterystyczne dla literatury kobiecej i feministycznej. Przedmiotem zainteresowania stała się ich własna cielesność i w tym kontekście uwagi wartościujące dotyczą aborcji [Ania Sool, Aborcja], odchudzania, niezadowolenia ze swojego wyglądu, diety [Ania Sool, Kolejny gram], niedoceniania kobiet w pracy i w domu [WdoWa, Zbyt dobra] itp. Rady najczęściej skupiają się wokół relacji kobieta – mężczyzna. WdoWa przestrzega przed trwaniem w związkach z mężczyznami, którzy nie szanują kobiet, nie dostrzegają ich wartości i wybierają towarzystwo kolegów. Podsumowaniem jest rada: Zanim znów go zapytasz, zanim znów uklękniesz/Pamiętaj by cierpieć z wdziękiem damy wielkiej/Nie jesteś dla niego zbyt dobra/To nie jesteś po prostu dla niego [WdoWa, Zbyt dobra II]. Niektóre piosenki mają na celu dowartościowanie kobiecego rodu i wskazanie, że bez mężczyzny życie jest możliwe i – być może – lepsze. WdoWa rapuje Jesteś diamentem w piasku, różą na blokowiskach (…) Jesteś księżniczką i traktuj siebie w tych kategoriach/Jesteś piękna, niezależna, młoda i dobra [WdoWa, Zbyt dobra]. Takie słowa dowartościowania mają pomóc innym przedstawicielkom tej płci w podejmowaniu ważnych życiowych decyzji.6

O sobie raperki wypowiadają się w samych superlatywach. Są pewne siebie, podkreślają własną samodzielność i samowystarczalność: chcecie nas mieć/Ale nie trzeba nam facetów do szczęścia [Lilu, Kobiety]. Czują się lepsze od mężczyzn (jestem lepszą częścią tego świata/bo tylko ja mogę dać wam dziecko [Ania Sool, Babę zesłał Bóg]), sprawują nad nimi władzę (mamy wielką łatwość/w obracaniu sobie mężczyzn wokół palca [Ania Sool,Babę zesłał Bóg]).

Wiele kobiecych tekstów hiphopowych ma wydźwięk feministyczny, zawiera słowa krytyki odnośnie całego męskiego rodu, przypisując jednocześnie kobietom duże zasługi w wielu dziedzinach: gdyby nie kobiety, ludzie by nie zeszli z drzewa [Ania Sool, Babę zesłał Bóg], jednocześnie domagając się sentymentalnego uwielbienia i traktowania jak obiekt sacrum: kobieta, to dzieło Boga, tak wspaniałomyślne że powinieneś mu dziękować,/że ją chciał wymyśleć/nie traktuj mnie tylko fizycznie, to jest tragiczne/boska istota, więc postrzegaj mnie jak relikwię [Ania Sool, Babę zesłał Bóg].

Kobieta w dziejach kultury postrzegana jest zawsze jako potencjalna lub aktualna matka.7 Raperki poruszając temat rodziny, chcąc nie chcąc, wypowiadają się zatem z pozycji osoby, która została biologicznie przeznaczona do macierzyństwa. Psychika kobiety jest bowiem „sprzęgnięta z macierzyństwem”, zgodnie z tezą Andrzeja Zwolińskiego.8 Rodzina przedstawiana jest w piosenkach raperek jako zagrożenie dla kobiety.

W piosence Aborcja Ania Sool wydaje się być rzeczniczką feminizmu radykalnego9. Raperka stara się udowodnić, że aborcja jest przejawem wolności kobiety. Zwraca uwagę na dążenie Kościoła i państwa do zwiększenia liczby wiernych/obywateli, które nie przekłada się na realną politykę prorodzinną. W ostrych słowach domaga się prawa wyboru do decydowania o sobie. Stosując argumenty typu: co jest lepsze/Zabić płód czy skazać go na ciężki los w getcie, kreuje Polskę na kraj ograniczony, w którym ludzie żyją w tak poniżających warunkach, że lepiej zabić nowego człowieka niż pozwolić mu żyć w tym getcie. Wprawdzie Ania Sool nie rapuje o ograniczeniach społecznych i politycznych, jakie niesie macierzyństwo, ale argumenty dotyczące możliwości decydowania o własnym ciele zbliżają ją znacznie do feministycznych dążeń. Zwraca uwagę na wielką odpowiedzialność związaną z wychowaniem dzieci. Rapuje: rodzicielstwo to coś więcej niż przytulanie i karmienie piersią [Ania Sool, Aborcja] czy w innej piosence: Dobrze się zastanów zanim wydasz dziecko na świat/Szkoda psuć mu życie, jeśli nie dasz mu szans na start/Nie ma lekko, to fakty, ale często to widzę/Spieprzone życie dzieciom fundują ich rodzice [Ania Sool, Historie]. Trudności w wychowaniu dzieci są spowodowane zatem przez państwo bez przyszłości. Aby uwypuklić ten problem, raperki przedstawiają w swych piosenkach tylko nieszczęśliwe, biedne rodziny, uświadamiając gorzką prawdę, iż bieda jest dziedziczna.

Z analizy kobiecych tekstów piosenek hiphopowych wyłania się obraz pewnej siebie raperki, pragnącej panować nad mężczyznami swoimi zdolnościami w tworzeniu rymów, urodą, wdziękiem i sprytem. Kobiety te zaprzeczają tradycyjnemu stereotypowi kobiety, podkreślając swoją niezależność i samowystarczalność. Dostrzegając kryzys wartości współczesnego świata, podejmują rolę wyroczni moralnej i doradcy kobiet. Świat wartości raperek oscyluje wokół prawdy, dobra, muzyki, kobiecości i upragnionej podświadomie miłości.

Więcej na temat rapujących kobiet oraz porównanie ich rapu do męskiego znajdziesz w książce – Patrycja Bilińska „Raperki i raperzy – różnice w kreowaniu rzeczywistości”.

1 K. Kłosińska, Ciało, pożądanie, ubranie – o wczesnych powieściach Gabrieli Zapolskiej, Kraków 1999, s. 8-9.
2 Tamże, s. 11.
3 A. Zwoliński, Seksualność w relacjach społecznych, Kraków 2006., s. 79.
4 eMCeeM, MC musi być elastyczny – wywiad z Wdową, http://www.hip-hop.pl/teksty/projector.php?id=1131374734 [dostęp: 15 maja 2009].
5 P. Bilińska, Raperki i raperzy – różnice w kreowaniu rzeczywistości, Warszawa 2012
6 P. Bilińska, dz. cyt., s. 109 – 110
7 A. Zwoliński, dz. cyt., s.79.
8 Tamże, s. 79-80.
9 Feminizm radykalny krytykuje macierzyństwo, widząc w nim przyczynę bezrobocia kobiet, ich nieobecności w rządzie czy na wysoko opłacanych stanowiskach.