TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

„Monologi waginy” wracają po 20 latach

monologiwaginyPamiętam jak pod koniec, zdaje się, lat 90. działaczki feministyczne, moje koleżanki, nie czekając na polskie wydanie książki, tłumaczyły na własną rękę fragmenty „Monologów waginy”, by potem odczytywać je na rozmaitych spotkaniach i konferencjach. Zanim książka wyszła, w naszym środowisku była już kultowa. A gdy już się pojawiła, stała się obowiązkową pozycją na feministycznych półkach. 

Poradnia K właśnie wznawia „Monologi waginy” Eve Ensler – kultowy zbiór bezpruderyjnych i szczerych tekstów o seksualności i traumatycznych przejściach kobiet. To głos w obronie kobiet, przeciwko przemocy we wszelkich postaciach; takie  przesłanie potrzebne jest w Polsce akurat teraz, kiedy ich prawa są zagrożone i trzeba o tym głośno mówić – czytamy  w materiale informacyjnym wydawnictwa.

Nie sposób się nie zgodzić.

„Monologi waginy”, najpierw jako monodram, odniosły ogromny sukces na Broadwayu i zostały określone przez „New York Times” „prawdopodobnie najważniejszym zaangażowanym politycznie tekstem teatralnym ostatniej dekady”. Książka została przyjęta  równie entuzjastycznie i przetłumaczono ją na kilkadziesiąt języków. Po raz pierwszy ukazała się w Polsce w 2003 roku. Obecne jubileuszowe wydanie na dwudziestolecie poszerzone jest o sześć nowych historii.

Sama autorka wciąż niezłomnie działa na rzecz kobiet, starając się na różne sposoby nagłośnić kwestie przemocy wobec kobiet, a zwłaszcza przemocy seksualnej. Sukces „Monologów” stał się początkiem globalnego ruchu V-Day przeciwko przemocy wobec kobiet, a potem z tego ruchu wyrosła kolejna inicjatywa Eve Ensler ogólnoświatowa – akcja One Billion Rising (w Polsce Nazywam się Miliard).

Po fali gwałtów w USA w 2011 roku Eve Ensler napisała:
Mam dość mówienia o gwałcie pięknymi słówkami. To trwało zbyt długo; byłyśmy zbyt wyrozumiałe. To nasza kolej, by GWAŁTOWNIE domagać się uwagi, w każdej szkole, w parku, w radiu, w telewizji, domu, biurze, fabryce, obozie dla uchodźców, bazie wojskowej, szatni, nocnym klubie, alejce, sali sądowej, ONZ. Ludzie muszą – raz na zawsze – zdać sobie sprawę z tego, jak to jest, gdy twoje ciało przestaje być twoje, gdy twój świat rozpada się jak domek z kart, a psychika zostaje rozdarta na strzępy. Musimy połączyć się we wspólnym buncie i pasji, by zmienić sposób myślenia o gwałcie… 
Żyjemy na planecie, na której w ciągu swojego życia około miliarda kobiet padnie lub padło ofiarą gwałtu. MILIARD KOBIET! I zapowiedziała akcję „Powstanie Ofiar Gwałtu – ONE BILLION RISING” na Walentynki 2013 roku.

To protest przeciwko przemocy w formie tańca. Co roku w Walentynki, 14 lutego, cały świat tańczy i protestuje przeciwko różnym formom przemocy wobec kobiet, nagłaśnia problem i domaga się zmian. Od samego początku także w Polsce.

„Każdego roku w Stanach zgwałconych zostaje pięćset tysięcy kobiet. Sto milionów kobiet na całym świecie obrzezano. Lista zdaje się nie mieć końca. Wypowiadam na głos słowo wagina, bo chcę, żeby te okropieństwa się skończyły. A wiem, że nie skończą się, dopóki w pełni nie przyjmiemy do wiadomości, że nadal się zdarzają. A jedynym sposobem, żeby to osiągnąć, jest pozwolić kobietom mówić – bez strachu, bez obawy przed karą czy zemstą” – Eve Ensler (fragmenty książki)

Mam nadzieję, że „Monologi waginy” wydane po raz kolejny po 20 latach dadzą, tak jak wcześniejszym pokoleniom feministek, impuls do działań i dodadzą odwagi, by mówić – bez strachu i przyczynią się do radykalnej zmiany sytuacji kobiet.

Książka do kupienia TU

Tekst: Joanna Piotrowska

 

„Przetrwałam. Doświadczenia kobiet więzionych w czasach nazizmu i stalinizmu” – recenzja książki

14969303810724_DS10253„Przetrwałam. Doświadczenia kobiet więzionych w czasach nazizmu

 i stalinizmu”

Wybór i opracowanie: Maria Buko, Katarzyna Madoń-Mitzner, Magda Szymańska

Dom Spotkań z Historią

 Recenzuje: Iza Pazoła

Choć literatura wspomnieniowa cieszy się w Polsce obecnie dużą popularnością, to zdecydowanie mniej jest wśród niej relacji kobiet. Przez wiele lat po wojnie kobiety bardzo rzadko decydowały się na opowiedzenie swojej historii. Pochłaniało je odbudowywanie życia, troska o rodzinę i setki przyziemnych spraw. Każda z opowieści kobiet, to inna opowieść. Nie brak także opisów stosunków rodzinnych oraz niezrozumienia rozłączonych przez wojnę bliskich – jedna z kobiet wspomina, że jej ojciec nie dopuszczał myśli, że wywózka do ZSRR była męczeństwem, bo liczył się tylko jego pobyt w KL Auschwitz.

Sama książka „Przetrwałam…” jest pokłosiem projektu „Kobiety wobec totalitaryzmu”, który Ośrodek KARTA realizował w 2003 r. W ramach podjętych wówczas działań, nagrano wiele relacji historii mówionej z więźniarkami niemieckich nazistowskich obozów koncentracyjnych, sowieckich łagrów oraz stalinowskich więzień. Wśród miejsc osadzenia najczęściej pojawiały się KL Ravensbrück, Oświęcim, Workuta oraz Fordon. Uzupełnieniem tej książki są także relacje wybrane z Archiwum Wschodniego, projektu ISFLDP (2005/2006) oraz zapisy z Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią i Ośrodka KARTA. Z tego bogactwa świadectw panie: Maria Buko, Katarzyna Madoń-Mitzner, Magda Szymańska  wybrały 15 historii. Chronologia relacji zaczyna się w czasach nazizmu, a kończy na więzieniach stalinowskich.

Są to opowieści niezwykłych kobiet, które miały siłę, żeby przetrwać mimo wszystko albo raczej wbrew wszystkiemu wkoło. Znalazły też w sobie odwagę, by o tym opowiedzieć, czasami po raz pierwszy w życiu, gdyż wcześniej tego nigdy nie robiły, pragnęły żyć, jakby ten trudny czas w ogóle się nie wydarzył. Każda z relacji to inna opowieść. Nawet te bohaterki opowieści, które przebywały w jednym miejscu odosobnienia, w zupełnie odmienny sposób konstruują swoją narrację. Ich opowieści mają wybitnie wymiar jednostkowy, osobisty, skupiają się na detalu, a nie ogólnym tle wydarzeń. Opowiedziane są z perspektywy „ja”. Jest to bardzo dalekie od lektury jakiejkolwiek monografii opisującej relacje z obozów zagłady, do cna szczere. Bohaterki publikacji nie stronią bowiem od opisów strasznych, a także do tej pory pomijanych milczeniem w większości publikacji (jak np. zagrożenie gwałtami już po odzyskaniu wolności).

To historia 15 kobiet – przetrzymywanych w więzieniach, zesłanych do nazistowskich obozów i w głąb ZSRR. To kilkanaście pokiereszowanych i pociętych przez los  życiorysów kobiet pochodzących z różnych światów i środowisk. Są wśród nich dziewczyny z bogatych domów, które przed wojną były wolne od wszelkich trosk. W takich domach praca była rzeczą, której nie wypadało robić kobiecie. Jak wielki przeżyły więc wstrząs, gdy znalazły się w obozach koncentracyjnych czy sowieckich łagrach, a mimo wszystko udało się im przeżyć. Czy to za sprawą szczęścia, czy pomocy innych. Mamy również w książce relacje  pochodzące od kobiet z biednych, z wielodzietnych rodzin, które nie odebrały starannego wykształcenia.  Wszystkie jednak łączy staromodny patriotyzm. Bóg, honor i ojczyzna to nie były dla tych kobiet puste słowa. Niezależnie od tego, czy dorastały w dużych szlacheckich majątkach czy niewielkich suterenach, wszystkie wyniosły z domu miłość do ojczyzny. Każda z nich pozostała wierna swoim ideałom, choć wspominały, że nieraz było to bardzo trudne, zwłaszcza w obozach koncentracyjnych – gdzie ludzie za kawałek chleba zdolni byli zabić.

Relacje bohaterek książki to opis doświadczeń granicznych. Przez działalność konspiracyjną, czasem przez okrutny ślepy los lub zwykły przypadek, zostały wyrwane z rodzinnych domów. Były bite, poniżane głodzone, przetrzymywane w nieludzkich warunkach w więzieniach i obozach, zsyłane na roboty do Rzeszy lub do łagrów na daleką Syberię albo do Kazachstanu. Były brudne, upokarzane, chorowały z braku witamin lub jedzenia. Poddawane były eksperymentalnym operacjom w obozach jak  przysłowiowe króliki (KL Ravensbrück). Wysyłane do najcięższych prac ponad siły, traktowane tak, jakby ich życie nie stanowiło żadnej wartości – mimo wszystko się nie poddawały się, nie traciły godności. Dbały o wygląd na tyle, na ile pozwalały im warunki. Kręciły loki na bibułki, malowały usta, starały się, aby ich pasiaki nie wyglądały jak łachmany. W ten sposób próbowały pokazać, że nie utraciły człowieczeństwa, że wciąż są ludźmi, i kobietami. Recytowały poezję, uczyły się języków, słuchały wykładów innych więźniarek o sztuce, astronomii (KL Ravensbrück). Pomagały sobie nawzajem, zdając sobie sprawę, że życie każdej z nich jest w rękach kolejnej, bo bez solidarności nie byłyby w stanie przeżyć. Siostrzeństwo nie jest więc czymś wymyślonym teraz, było obecne w jeszcze trudniejszych czasach.

Po powrocie z obozów do domów, bliscy ich nie poznawali. Wracały wychudzone, schorowane, zamknięte w sobie. Niektóre rzucały się w wir życia, próbując nadrobić stracone lata, inne starały się zapomnieć. Do części przeżycia obozowe wracały w nocy, powodując nocne koszmary i bezsenność. Część bohaterek założyła rodziny i skupiła się na wychowaniu dzieci. Inne nie były w stanie wyrzucić z pamięci obrazów, które widziały w więzieniach i na zesłaniu…

Czy zagoiła się ich pamięć o tamtych traumatycznych wydarzeniach? Odpowiedź na to oraz wiele innych pytań znajdziemy w książce. To uniwersalne historie o tym, jak okrutnie i trwale „wielka historia” potrafi zaburzyć indywidualne losy, powodując traumę całych rodzin. Książka ta jest też paradoksalnie manifestem kobiecej siły. Każda z bohaterek daje świadectwo niezwykłego hartu ducha i woli przetrwania. Publikacja ilustrowana jest nieprezentowanymi dotąd fotografiami przedstawiającymi więźniarki obozów koncentracyjnych i łagrów. Książce towarzyszy płyta, która umożliwia kontakt z materiałem źródłowym, można posłuchać fragmentów relacji audio w oryginalnej wersji i zobaczyć relacje nagrane na wideo.

To książka-ostrzeżenie. Czytajmy ją, by docenić naszą wolność. By ją szanować, by dziękować za to, że zasypiamy w ciepłych łóżkach w pachnącej pościeli, a na naszych stołach codziennie goszczą ciepłe posiłki. Za to, że mamy wybór, że same decydujemy o swoim życiu.

Ta książka to manifest siły psychicznej kobiet w szczególności. Nie są to opowieści jedynie o czasie spędzonym w obozie, o czasie opresji. To pełne, zamknięte historie – od urodzenia, wychowania, domu, szkoły aż po czas traumy obozowej i czas po nim.

Dlaczego bajki o bocianie jeszcze nie umarły? | Recenzja książki „Zobaczyć łosia” Agnieszki Kościańskiej

Autor recenzji: Michał Żakowski

zobaczyć łosia

„Stop seksualizacji naszych dzieci”, „tacy chcą uczyć twoje dziecko” (w połączeniu ze zdjęciem skąpo ubranego pana w tęczowych barwach) – w polskim społeczeństwie pokutuje nadal obraz edukacji seksualnej jako nauczania rozpusty. Wierzymy, że dzieci nie zaczną zmieniać się w dorosłych jeżeli im tego zabronimy. Skąd biorą się takie przekonania, i czy nasi przodkowie byli równie pruderyjni?

Agnieszka Kościańska z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej podjęła się zbadania tego, na podstawie jakiej wiedzy opierano edukację seksualną od końcówki XIX wieku po dziś, w jaki sposób podchodzono do tematów, które według niektórych mają być wymysłem nowoczesności (jak orientacja homoseksualna czy tożsamość odbiegająca od cis-normy), na jakich założeniach oparta była retoryka Kościoła oraz w jaki sposób do seksualności podchodzono na wsi.

Odnosząc się do historii dyskursu na temat seksualności, autorka zarysowuje dwa główne nurty – jeden, którego założenia najpełniej rozwinął w XX-leciu międzywojennym Tadeusz Boy-Żeleński i drugi, reprezentowany przez środowiska katolickie. Echa pierwszego przewijają się do dziś w postulatach rzetelnej edukacji seksualnej, echami drugiego natomiast są powtarzające się od dekad schematy, modernizowane jedynie przez odniesienia do wątpliwej jakości badań, mówiące o degenerowaniu młodzieży.

Ale to nie jest problem dwóch wyrazistych postaw. Istnieje jeszcze trzecia, z którą stykamy się cały czas. Mówi się, że problem aborcji czy edukacji seksualnej to tematy zastępcze, że lepiej jest działać na rzecz ważnych kwestii. Zupełnie jakby świadomość własnych potrzeb i zrozumienie zróżnicowania ludzkich organizmów było sprawą błahą. Podobne argumenty były podnoszone ilekroć ktoś nawiązywał do tych tematów, np. w latach 80. w listach do redakcji „Tygodnika Mazowsze”.Skąd taka pruderyjność? Czy ma to związek z tym, że w większości pochodzimy od chłopów? Wbrew temu, co może nam się wydawać – raczej świadczyłoby to o oderwaniu od naszych prawdziwych korzeni i przejęciu narracji z tzw. stref wyższych.Ważnym elementem książki, dla wielu być może bardziej zaskakującym niż pozostałe, jest opis podejścia do seksualności na polskiej wsi. Jak możemy przeczytać w wydanym w zeszłym roku w ramach zbioru „Polska transformacja seksualna” artykule Pawła Matusza, nasze myślenie o świecie dominuje metronormatywność. Przebija w tym echo założenia wyartykułowanego w „Manifeście Komunistycznym”, dotyczącego „idiotyzmu wiejskiego życia”:

Burżuazja podporządkowała wieś panowaniu miasta. Stworzyła olbrzymie miasta, zwiększyła w wysokim stopniu liczbę ludności miejskiej w przeciwieństwie do wiejskiej i wyrwała w ten sposób znaczną część ludności z idiotyzmu życia wiejskiego.

Wieś jawi nam się jako ostoja konserwatyzmu, wręcz purytanizmu. Ma być zacofana, a określenia typu „wieśniactwo” powszechnie już używane są przez potomków chłopów jako synonim obciachu. Tak samo jak wieś niekoniecznie była historycznie najbardziej religijna, niekoniecznie najsilniejsze było tam też utożsamianie się z polskim narodem – tu warto przytoczyć przykład wsi Żmiąca, gdzie według badań z początku XX wieku większość chłopów polskojęzycznych nie uważała siebie za Polaków. Dzisiaj w tej samej wsi silna jest, rzekomo odwieczna, tożsamość polska, podobnie po II wojnie światowej umocnił się na wsiach katolicyzm.

Przekonanie o tym, że seksualność jest kwestią wstydliwą, przejęliśmy (piszę tutaj w pełni świadomie, w imieniu nie tylko swoim, ale ponad 90% polskiego społeczeństwa) od arystokracji i środowisk miejskich. Na wsi normalnym widokiem była nie tylko kopulacja między zwierzętami, ale i widok rodziców pracujących nad sprowadzeniem na świat kolejnych braci i sióstr. W szlacheckich dworkach niekoniecznie, stąd wizja utrwalona chociażby przez Michalinę Wisłocką o szczególnej wstydliwości naszych przodków. Jak pokazała autorka, opierając się na zapiskach twórczości ludowych (ukrywanych lub cenzurowanych przez Oskara Kolberga – pochodzącego z rodziny inteligenckiej), o sprawach seksualnych mówiono w sposób bezpruderyjny. Dotyczyło to zarówno seksualności męskiej („Jechałem z Warszawy, dziewka krowy doi, dała mi się mleka napić, teraz mi ch. stoi”), jak i kobiecej („Matuleńku, daj mnie za mąż, albo mi ją nitką zawiąż, albo mi ją zalep gliną, – bo, dalibóg, nie wytrzymam”). Istniały również ludowe metody na spędzenie płodu, o czym mówiło się w tonie odbiegającym od moralizatorskich pogadanek, jak o kolejnym naturalnym elemencie związanym z seksualnością („Niech się Maciek nie frasuje, że mu psenicka nie wschodzi, I ja zasiał u mej Zosi, a pono się nie urodzi”).

Można podnosić zarzuty, że wybór przypadków wsi dokonany przez autorkę (wieś podhalańska, sprzyjająca zmniejszeniu społecznej kontroli nad młodymi, i odniesienie do paru innych przypadków) nie obejmuje całości polskich wsi, że może były regiony bardziej konserwatywne. Wskazane przykłady wiejskiej poezji pochodzą jednak z różnych miejsc, a różnice w myśleniu nie do końca się zatarły – o czym świadczy wspomniana przez autorkę dyskusja edukatorek seksualnych z Warszawy, niewyobrażających sobie, w jaki sposób można zorganizować w ramach lekcji wycieczkę do gabinetu ginekologicznego. Okazało się, że jest to możliwe, i zrobiła to edukatorka z regionu postrzeganego jako konserwatywny.

Wskazane w ostatnim rozdziale wiejskie podejście do seksualności niekoniecznie wyznacza wzorce tego, co dziś chcielibyśmy uznać za postępowe. Być może jednak właśnie taki sposób podchodzenia do tematu gwarantuje większą otwartość. Jak wykazała w swojej książce Agnieszka Kościańska, oficjalna edukacja seksualna w Polsce zawsze była oparta na wiedzy trochę przestarzałej, trochę opartej na stereotypach, trochę pomijającej istotne kwestie – najbliższy złamania tej bariery był podręcznik „Przysposobienie do życia w rodzinie” autorstwa Wiesława Sokoluka, Dagmary Andziak i Marii Trawińskiej. Nie przetrwał on jednak długo – nie w smak tzw. „obrońcom moralności”, książka ucząca świadomego podejmowania decyzji o zakładaniu rodziny, nieuznająca orientacji homoseksualnej za chorobę, opisująca bez potępienia zjawisko masturbacji jako element rozwijania popędu seksualnego, a dodatkowo używająca języka dostosowanego do młodzieży, a nie do recenzentów. Później było już tylko coraz gorzej – jeśli już w szkole odbywały się zajęcia z wychowania do życia w rodzinie, oparte były na podręczniku „Wędrując ku dorosłości”, umacniającym raczej stereotypy niż promującym rzetelną wiedzę, odpowiadającą potrzebom młodych ludzi odkrywających siebie. W tym roku wchodzi w życie podstawa programowa, która z tego przedmiotu robi kolejną katechezę.

Jak doszliśmy do tej sytuacji, czy kolejna ofensywa konserwatyzmu musi oznaczać dalsze spychanie tematu do podziemia? Czy dla młodych ludzi – tak jak kiedyś podglądanie czy wizyty u prostytutek – jedynym źródłem wiedzy o seksualności ma być pornografia? Warto zapoznać się z sytuacją w XX wieku. Najwięcej uwagi autorka poświęca okresowi PRL, kiedy edukacja szkolna najmocniej się rozwijała. Problem edukacji seksualnej wpisuje w cykl tego samego sporu, który toczyły nasze prababki, i który szybko się nie skończy. Lektura książki pomaga te kwestie uporządkować i odnieść spory toczone dawniej do tych, z którymi mamy do czynienia dziś.

Anchee Min „Kwiat, który nie rozkwitnie” | Recenzja książki

Autorka recenzji: Izabela Pazoła

kwiay

Anchee Min „Kwiat, który nie rozkwitnie”

Anchee Min to chińska pisarka i malarka, obecnie mieszkająca w USA. Autorka bestsellerowych powieści, m.in. „Czerwona Azalia”, „Madame Mao” czy „Cesarzowa Orchidea”. „Kwiat, który nie rozkwitnie” to jej druga powieść autobiograficzna, po wydanej dwadzieścia lat temu „Czerwonej Azalii”. To opowieść o jej losach w Stanach Zjednoczonych. O ile pierwsza książka traktowała o życiu Anchee w komunistycznych Chinach w czasach Rewolucji Kulturalnej i panowania Mao Zedonga, to ta opowiada o jej losach po wyjeździe na studia do USA. Jest to swoiste rozliczenie się z własną przeszłością, opowieść o tym, jak trudno być innym w obcym kraju, i ile kosztuje to wyrzeczeń, zarówno fizycznych jak i psychicznych.

To wstrząsającą oraz poruszająca do głębi opowieść kobiety, która dorastała w czasach rewolucji kulturalnej i nagle zderzyła się z zupełnie obcym jej kulturowo światem, językiem, obyczajowością. To powieść o utracie ojczyzny, i w sumie niechcianej, lecz koniecznej emigracji do Stanów Zjednoczonych po lepsze życie. Min przybywa tam bez grosza w kieszeni i podstawowej znajomości języka, którego uczy się dopiero na miejscu. Ma 27 lat, nie może się beztrosko oddawać studiowaniu, jak jej młodsze koleżanki. Musi sama się utrzymać, a także oddać jak najszybciej dług swojej ciotce, która dołożyła się do jej wyjazdu. To, że w dodatku przebywa w tym kraju, tymczasowo jest przyczyną wielu zmartwień, jednak z wrodzoną siłą daje sobie ze wszystkim radę.

Fabuła przedstawia pełną wzlotów i upadków samotną podróż w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Pisarka opowiada o swojej drodze w sposób niezwykle przejmujący, to m.in. samodzielna nauka języka angielskiego z telewizji, praca ponad siły w pięciu miejscach naraz by związać koniec z końcem, spanie w nieogrzewanych pomieszczeniach, ból związany z gwałtem, życie na skraju nędzy oraz nieudane małżeństwo zakończone rozwodem. Wszystko to składa się na gorzką lekcję życia, która wstrząsnęła mną podczas czytania. Sama historia pisarki to jednak nie tylko cierpienie, to także opowieść o wytrwałości i wierze w lepsze jutro. Głowna bohaterka nie załamuje się, pracuje ponad siły by odnaleźć swoje miejsce. Narodziny córki, znalezienie miłości już w wieku dojrzałym i jej kariera pisarska to dowód na to, że zawsze warto mieć nadzieję. Stany Zjednoczone to kraj wielu możliwości, i są w stanie spełnić się tu marzenia – wystarczy tylko chcieć je zrealizować, i poprzez ciężką pracę osiągnąć cel.

Tym, co wyróżnia „Kwiat, który nie rozkwitnie” na tle innych autobiografii jest przenikliwa szczerość. Ta powieść daje nadzieję, że niemal z każdej sytuacji musi być wyjście. Autorka nie załamuje się w nawet bardzo trudnych sytuacjach (takich jak gwałt), tylko walczy dalej. Jest niesamowicie silną kobietą. Sama książka inspiruje – nawet jeśli nie do tego, by wziąć życie w swoje ręce i spełniać najbardziej nierzeczywiste marzenia, to przynajmniej do tego, by spojrzeć na wszystko w dużo jaśniejszych barwach.

Najbardziej w historii Min wybija się samotność. Samotność w wielkim, nieznanym kraju, gdzie wszystko jest tak bardzo inne od tego, do czego w swoim dotychczasowym życiu przywykła. W jej przypadku samotność łączy się też z chęcią znalezienia życiowego partnera i założenia rodziny. Traktowanie kobiet w Chinach różniło się od tego z czym zetknęła się po przyjeździe do Ameryki. W Chinach kobiety traktowane są przedmiotowo, a małżeństwo jak część inwestycji. W Stanach jest inaczej, kobiety są bardziej wyzwolone. Jak znaleźć w tak dużym kraju kogoś, kto stanie się życiowym partnerem na dobre i na złe? Dlatego jej pierwszym wyborem jest mąż pochodzący z tego samego kręgu kulturowego, Chińczyk.

Anchee Min opowiada swoją historię bez większych emocji w formie relacji, wynika to po prostu z natury autorki – jeśli tylko widzi jakąś przeszkodę, zastanawia się, jak ją pokonać, a nie siada i użala się nad sobą. Tu daje znać o sobie chińska część jej charakteru. Jej postawa widoczna jest niemal na każdej stronie, ale nie jest to ujęte w sposób nachalny, lecz ciekawy i wciągający, co powoduje, że książkę czyta się szybko.

 

Korekta: Klaudia Głowacz

Britt Bennett „Matki” | Recenzja książki

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

14921211158420218.jpg

Debiutancka książka Brit Bennett „Matki” to opowieść o młodej dziewczynie z południowej Kalifornii i o wpływie decyzji o usunięciu ciąży na jej dalsze życie i relacje z innymi ludźmi. Po samobójczej śmierci matki, Nadia Turner rozpoczyna romans z synem pastora, Lukiem, zaprzyjaźnia się z zupełnie odmienną od siebie Audrey i próbuje na nowo odnaleźć się w świecie. Kiedy zachodzi w ciążę, nie ma wątpliwości, że nie chce być matką i decyduje się na aborcję. Z pozoru jest to dobrze znana historia, którą każdy jest w stanie przewidzieć. Na czym więc polega wyjątkowość „Matek”?

Przede wszystkim istotą jest sam klimat opowieści. „Matki” to historia osadzona w społeczności Afroamerykanów w małym kalifornijskim miasteczku, którego centrum życia stanowi Wieczernik. Społeczność jest tu bardzo istotnym elementem, na który zwracamy uwagę od samego początku, gdyż będące jej częścią matki tworzą narrację opowieści. Każdy rozdział rozpoczyna się z ich punktu widzenia, niczym chór w teatrze greckim komentują i oceniają przedstawiane wydarzenia. Są surowe, ale też mądre, one już to wszystko przeżyły, kiedy same były młode, mogą się wydawać momentami okrutne, ale są też lojalne wobec członków własnej społeczności.

Po drugie, bohaterowie. Bohaterowie, którzy jak się zdaje, są uwikłani w swoją przeszłość, a ich relacje z rodzinami zbyt mocno determinują ich przyszłość. Główna bohaterka, Nadia, stanowi mocny punkt opowieści, głównie przez to, że bardzo rzadko ma się do czynienia z bohaterką, która jest tak przekonana o swojej decyzji. Mimo tego, że często fantazjuje na temat życia swojego dziecka, upływ lat nie zmienia jej poglądów na tę sytuację. Natomiast jej były chłopak, Luke, którego kariera zakończyła się przedwcześnie, zmagając się z samotnością i bezcelowością, zaczyna uporczywie wierzyć, że jeśli to dziecko by się urodziło, jego życie byłoby znacznie lepsze. Dla przyjaciółki, Audrey, upragnione dziecko to kwintesencja szczęścia, coś co ostatecznie przekonałoby ją, że jej życie się odmieniło i nie musi się już niczego obawiać.

Historia Nadii znacznie zyskuje przez relację z Audrey – jest to jej pierwsza prawdziwa przyjaciółka, osoba, z którą nawiązuje głęboki kontakt w trudnym okresie swojego życia, ale również jej całkowite przeciwieństwo. Czytelnik, przyzwyczajony do wydawania opinii o pewnych postawach, jest zmuszony do ich nieustannej weryfikacji. Toksyczna relacja Audrey z matką jest natychmiast zestawiana z Nadią i jej matką, która popełniła samobójstwo. Czy zła relacja jest lepsza niż żadna? I dalej, Audrey, która bardzo pragnie być matką i Nadia, która bardzo tego nie chce. Patrząc na swoją przyjaciółkę, Nadia myśli „Pragnęła go [dziecka] i na tym polegała różnica: magia, której się pragnie, jest cudem, magia, której się nie chce, jest zmorą.”

Tytułowe Matki to nie tylko matki z Wieczernika, są to raczej matki ogólnie, relacje z nimi, a także bycie matką. Przez całą książkę można zadawać sobie pytanie, na ile postępowanie Nadii jest determinowane przez fakt, że jej matka popełniła samobójstwo, chcąc uciec od życia, które na zawsze zmieniło pojawienie się dziecka? Nadia nie chce tak żyć, ale – znów, podobnie jak w greckiej tragedii – żyjąc inaczej również nie jest szczęśliwa. Nie wiemy, co się z nią dzieje, wiemy jedynie, jak tę sytuację widzą matki z Wieczernika. One kierują się prostymi zasadami, wierzą, że Nadia jest jedną z nich, która na próżno próbuje uciec od swojego przeznaczenia. Ale przyglądając się temu wszystkiemu, można raczej dojść do jednego wniosku, a mianowicie: dziecko, nawet jeśli jest oczekiwane z radością, nie naprawi niczyjego życia.

Mnie osobiście „Matki” Brit Bennett całkowicie urzekły. Nie jest to historia pełna zwrotów akcji i intensywnych wydarzeń, zamyka się raczej w mikrokosmosie wzajemnych relacji. Z całą pewnością warto do niej sięgnąć.

„NieObcy”. Książkę recenzuje Katarzyna Szota-Eksner

nieobcyNieObcy. 21 Opowieści, żeby się nie bać. Polscy pisarze dla uchodźców

Wydawnictwo: Agora SA
recenzja: Katarzyna Szota-Eksner

Pod koniec podstawówki dość burzliwie przechodziłam nastolatkowe konflikty między dziewczynkami.
Zaprzyjaźniałam się oczywiście na śmierć i życie a zmianę obiektu u mojej aktualnej przyjaciółki traktowałam tragicznie czyli jak koniec wszystkich końców świata.

Był taki moment, że zostałam sama, bo przyjaciółki były już zajęte. Pogrążona w nastoletniej rozpaczy poczułam się obca i odtrącona. Wszystkie dziewczyny szeptały sobie coś na ucho i będę z Tobą na zawsze pisały w pamiętnikach a ja zostałam sama.
Na szczęście nigdy już potem nie doświadczyłam tak bolesnego poczucia osamotnienia. Jestem zatem wielką szczęściarą.

Pamiętam za to delikatne poczucie inności wynikającej po prostu z braku, które towarzyszyło mi kiedy byłam dzieckiem podczas licznych wakacyjnych podróży po Europie. Mój tato starannie przygotowywał te wyprawy. Przed każdą siadaliśmy razem żeby wypisać na kartkach odległości do pokonania między miastami. Brno, Wiedeń, Praga. Te miasta z perspektywy późnego popołudnia w mieszkaniu w bloku na gliwickim osiedlu stawały się impulsem do marzeń. Marzeń o przygodzie, która czeka na każdego i każdemu jest dana (tak wtedy myślałam).
Tato był człowiekiem, którego coś gnało do przodu, pakowaliśmy zatem przyczepę campingową z Niewiadowa, babcia robiła dla nas weki, odbieraliśmy paszporty z Biura Paszportowego i ruszaliśmy w kierunku Europy. Tej bardziej kolorowej. Europy pachnącej luksusem i gumą Donald.

Pamiętam pierwszą w życiu puszkę Sprita wypitą pod Akropolem. Dzieloną sprawiedliwie i rodzinnie na trzy, bo bezlitosny przelicznik inżynierskiej pensji mojego taty na dolara skutecznie hamował dalsze zakupy.

Czy czułam wtedy, że jestem z innego (obcego) świata? Nie. Mój tato był człowiekiem odważnym i otwartym. Tą jego otwartość intuicyjnie jako dziecko oceniałam jako coś bardzo wartościowego. Byłam dumna nawet wtedy gdy w dawnej Jugosławii przyciskałam swój nosek do szyby sklepu obuwniczego nie mogąc uwierzyć w to co widzę. Tyle fasonów i jakie kolorowe te buty!

Mam szczęście, że te moje doświadczenia przebiegały łagodnie i bezstresowo (bo co ja tak naprawdę wiem o odrzuceniu, obcości…?)

Dziś trzymam w rękach książkę pod tytułem Nie Obcy, 21 Opowieści, żeby się nie bać.

(Wśród autorów wybitne współczesne polskie nazwiska – Joanna Bator, Katarzyna Bonda, Sylwia Chutnik, Ignacy Karpowicz, Łukasz Orbitowski, Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Małgorzata Rejmer i wielu innych)

Autorzy z różnych generacji i różnych literackich światów zostali poproszeni o napisanie tekstów, opowiadających o trudnych spotkaniach z obcością. Nikt nie odmówił.
„Obcych potrzebujemy nie mniej niż oni nas, nawet jeśli chwilowo wydaje się, że jest odwrotnie. Bo tylko konfrontując się z nimi, możemy tak naprawdę, do końca, bez złudzeń odkryć samych siebie”.

Podczas wakacyjnej jogi miałam okazję uczestniczyć w warsztatach na temat przeciwdziałania dyskryminacji. Prowadząca rozdała nam wszystkim karteczki, których nie można było pokazywać współuczestnikom. Stanęłyśmy na jednej linii a pytania zadawane przez prowadząca cofały nas albo przesuwały do przodu. Ja wylosowałam rolę córki amerykańskiego ambasadora w Polsce (ach, ten mój życiowy fart!). Szybko wyprzedziłam resztę uczestniczek i znalazłam się na prowadzeniu. Po zadaniu kilkunastu pytań ujawniłyśmy swoje role. Razem ze mną na samym początku była dziewczyna, która wylosowała rolę znanej modelki. Wymieniłyśmy ze sobą zadowolone spojrzenia. Daleko, daleko za nami została kobieta chora na Aids, uciekinierka z Syrii, czterdziestoletnia prostytutka, która z powodów zdrowotnych nie może już pracować.
Proste pytania na które odpowiadałyśmy – czy masz dostęp do opieki zdrowotnej? internetu? czy możesz wyjechać raz na dwa lata na wakacje? kupić sobie nowe ubranie raz na rok? czy możesz wybrać sobie sama partnera życiowego? –
doprowadziły do powstania między nami niewiarygodnej przepaści.

Patrząc na dziewczyny, które zostały z tyłu przyłapałam się na niepokojącej myśli (to był krótki i zawstydzający błysk) my – oni czyli podział a jestem po tej hmm lepszej stronie (uczucie którego zaraz się zawstydziłam ale pozostał niepokój).

Nie znam osobiście wielu Obcych. Czasem spotykam w pyskowickim Lidlu grupę Ukraińców. Robią zakupy, ustalają kto dziś będzie gotował obiad, kupują na wieczór zgrzewkę piwa. Pracują na pobliskiej budowie. Czy „obce” są może kobiety z więzienia w którym od kilku lat uczę jogi? Różnimy się przecież tak bardzo. Czy stoimy po dwóch stronach linii?

Trzymam zatem w rękach wyjątkową książkę. 21 opowieści polskich pisarzy i reporterów, które powstały, żeby się nie bać. Powstały z niezgody na strach.

Jestem kobieta. Joginką. Jestem też Europejką (mam to szczęście, że urodziłam się tutaj, póki co jestem w pozycji uprzywilejowanej).

„My, z wyspy Europa, otoczonej wodą, po której dryfują łódki pełne strachu” (cyt Małgorzata Rejmer, Każdy ma w brzuchu niebo, przez które przelatuje jaskółka)

Nie Obcy. 21 opowieści, żeby się nie bać. Polscy pisarze dla uchodźców. Polecam z całego serca. Nam wszystkim.

Deborah Feldman „Unorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów” | Recenzja książki

unUnorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów

Autorka: Deborah Feldman

Tłumaczenie: Kamila Slawinski

Wydawnictwo: Poradnia K, 2017

Autorka recenzji: Małgorzata Żurowska

 

W swojej debiutanckiej książce „Unorthodox”, Deborah Feldman wspomina dzieciństwo i dorastanie w chasydzkiej społeczności w Williamsburgu, jednej z dzielnic Nowego Jorku. Podtytuł książki „Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów” zdradza punkt końcowy do którego dąży biograficzna narracja autorki. Książka jest świadectwem dojrzewania do podjęcia trudnej decyzji o odrzuceniu wpojonych tradycji i pamiętnikiem gromadzącym sytuacje, w których wartości i wierzenia najbliższej społeczności ścierały się z przekonaniami autorki, jej wizją życia i niezaspokojoną potrzebą wolności.

Mimo dojrzewania na Brooklynie w latach 90., świat w którym żyje Deborah jest ograniczony przez wierzenia jej wspólnoty. Deborah uczęszcza do religijnej szkoły, gdzie już od wczesnych lat przejawia skłonności do buntu i chęć podążania własnymi ścieżkami. Jeden z najbardziej przyciągających „zakazanych owoców” w jej życiu stanowią książki. Mówienie i czytanie po angielsku nie było mile widziane, a jej dziadek chował przed nią nawet hebrajskie książki tłumacząc, że to „tylko dla mężczyzn, a miejsce dziewczynek jest w kuchni.”

Deborah z ekscytacją opisuje próby zdobycia książek, ukrywanie się z nimi i tajne wyprawy do biblioteki. To właśnie literatura okaże się jedną z głównych dróg, które odciągną Feldman od jej społeczności – książki stanowią jej okno na świecki świat, w nich odnajdzie inspiracje i siłę do zmiany swojego życia.

Autorka zagłębia się w tematy płciowości i seksualności. Kompletne tabu jakim otaczany jest seks, skutkują kompletnym brakiem fundamentalnej wiedzy, z którym Deborah musi się zmierzyć podczas nocy poślubnej swego aranżowanego małżeństwa. Feldman szczerze opisuje swoje problemy w związku i trudności z rolą młodej matki.

Jak nietrudno się domyślić, „Unorthodox” jako książka mocno krytykująca określoną grupę religijną, wywołała niemałe kontrowersje. Autorkę oskarża się o fabrykację niektórych części swojej historii i podkoloryzowanie przedstawianych wydarzeń. Podczas gdy dociekanie stuprocentowej prawdy jest dla większości czytelników nieosiągalne, pozycja ta nie musi być traktowana jako wnikliwy reportaż na temat zwyczajów i praktyk amerykańskich chasydów. Tytuł w oryginale („Unorthodox. The Scandalous Rejection of My Hasidic Roots”) podkreśla „skandaliczność” decyzji jaką podjęła autorka. Mimo takiej emfazy większości historii przytaczanych przez autorkę nie można nazwać niewiarygodnie szokującymi. Przeżycia, które opisuje mogłyby dotyczyć niejednej grupy czy kultury, szczególnie grup religijnych. Z opowieści wyłania się obraz, w pewnym stopniu uniwersalny, ograniczającej wizji roli kobiety kultywowanej przez niejedną wspólnotę religijną czy świecką. Upolitycznienie kobiecych ciał, ubioru, włosów. Ograniczanie i kontrola życia prywatnego, w którym małżeństwo nadal pozostaje ekonomiczno-polityczną transakcją. Brak edukacji seksualnej, która skutkuje problemami w związku i ogromnymi wątpliwościami na temat siebie i własnego ciała. Tabu jakim otacza się menstruacje. Te obrazy, reakcje i ograniczenia dla wielu z nas mogą okazać się łatwo rozpoznawalne.

Stracona niewinność… recenzja „Wonder Woman”

wwposterWonder Woman

Reżyseria: Patty Jenkins

Chiny, Hongkong, USA 2017

Recenzuje Izabela Pazoła

 


Wonder Woman jest kultową komiksową bohaterką, lecz nakręcenie filmu o walecznej księżniczce Amazonek było nie lada wyzwaniem, przed jakim stanęła reżyserka Patty Jenkins. Diana, czyli tytułowa Wonder Women od 1941 roku stanowi wzór dla kolejnych pokoleń czytelniczek oraz czytelników komiksów. Niosąca pokojowe przesłanie wojowniczka jest najsłynniejszą kobiecą superbohaterką.  Jej twórcą był pisarz, psycholog i feminista William Moulton Marston. Od samego momentu powstania, towarzyszyły komiksowi  zmiany społeczne, które sprawiły, że kobiety przestały być jedynie dodatkiem, a w zamian za to stawały się równorzędnymi postaciami – stąd pojawił się pomysł na kobiecą silną postać. Kolejne komiksy z tej serii, powstawały od 1986 roku pod okiem Triny Robbins, ikony ruchu feministycznego.

            Główna bohaterka, księżniczka Diana, żyje wśród Amazonek – mitycznych wojowniczek, które pomogły Zeusowi w pokonaniu jego syna Aresa. Ich życie na rajskiej  greckiej wyspie Themiscyrze, zakłóca jednak pojawienie się brytyjskiego szpiega Steve’a Trevora (Chris Pine), który opowiada im o Wielkiej Wojnie, która od czterech lat nęka jego świat. Diana, sprzeciwiając się matce, postanawia pomóc ludzkości i wyrusza w podróż, by stanąć do walki w świecie ludzi z bogiem wojny – Aresem. Z rajskiej wyspy przedostaje się do Europy w roku 1918, do świata zdewastowanego wieloletnią wojną, zadymionego i zanieczyszczonego Londynu. Na miejscu przekonuje się jednak, że nic nie jest takie proste i jednoznaczne. Już sam fakt z kim przyjdzie ratować jej świat, budzi jej zdziwienie. Na ekranie towarzyszy jej bowiem szpieg, który sam mówi, że żyje z kłamstwa. Do tego niespełniony arabski aktor, będący ofiarą uprzedzeń, szkocki snajper, skrywając głęboką traumę i indiański przemytnik, świadomy, że za okrutny los jego rodaków odpowiedzialni są jego obecni mocodawcy i sojusznicy. Diana z idealistki nie zamienia się wprost w cyniczną realistkę, ale dojrzewa, by zrozumieć, że świat nie jest czarno-biały. Traci niewinność, dojrzewa, by móc stawić czoło wrogom, lecz nadal pozostaje wierna swoim poglądom. Zasady, w których została wychowana, dają jej siłę, by walczyć o sprawiedliwość.

„Wonder Woman” to film feministyczny, ale nie jest to feminizm naiwny. Gal Gadot  gra dobrze i tak jak Patty Jenkins rozumie, że Diana jest wojowniczką, ale walczącą o pokój. Promieniuje z niej miłość oraz współczucie tak ważne dla tej komiksowej bohaterki. Aktorka potrafi pokazać jej zagubienie, ale mimo że nie wie wielu rzeczy, nie wychodzi na idiotkę. Nie jest też tylko pionkiem w rękach scenarzysty, a pełnokrwistą postacią, decydującą o swoim losie. Do tego wszystkiego dochodzi chemia pomiędzy nią a Chrisem Pine’em, która jest wręcz niezwykła jak na film o komiksowych bohaterach.

Duże znaczenie ma przy tym fakt, że to pierwszy superbohaterski film z kobietą w roli głównej, na dodatek przez kobietę wyreżyserowany. Nieważne, że akcja toczy się sto lat temu – ta Wonder Woman odgryzłaby się Trumpowi za seksistowskie żarty, a podczas protestów kobiet stałaby w pierwszym szeregu. Jest niezależna, silna, pewna siebie, świadoma swojej kobiecości. Wierzy w triumf sprawiedliwości. I nawet jeśli długo zmaga się z próbami zrozumienia reguł rządzących ludzkim światem lub relacjami damsko-męskimi (wszak przybyła z mitycznej wyspy), to żarty nigdy nie zmieniają jej w głupiutką, nieogarniętą panienkę.

Reżyserka Patty Jenkins zgrabnie i nienachalnie przemyciła do swojego filmu pytania o prawa kobiet, równość płci i dialog społeczny, jednocześnie nie tworząc zero-jedynkowego manifestu feministycznego. Samo wyposażenie Wonder Woman jest symboliczne. Bransolety, które odbijają pociski, to symbol wcześniejszej władzy mężczyzn. Złoty pas z kolei symbolizuje kobiecą supremację, podobnie jak lasso, które sprawiało, że każdy pod jego wpływem mówił prawdę. Wszystko jest pokazane z wyczuciem i kunsztem wprawnego obserwatora, kobiecego obserwatora. Do tego reżyserka zabiera nas za kulisy funkcjonowania Imperium Brytyjskiego w czasach  I  Wojny Światowej. Pojawia się miejsce na rozważania o okrucieństwie wojny, którego głównym symbolem w filmie jest gaz musztardowy.  Przez większą część filmu Jenkins docina facetom i pokazuje środkowy palec patriarchatowi. Pozwala Steve’owi chwalić swoje przyrodzenie, które jest „powyżej przeciętnej”, a potem Dianie powiedzieć, że „mężczyźni są niezbędni do prokreacji, ale beznadziejni w dawaniu cielesnej przyjemności”.

            Posągowa Gal Gadot w roli wojowniczej Amazonki Diany i reżyserka Patty Jenkins (m.in. „Monster”), nie tylko wynagrodziły nam bardzo przeciętne poprzednie filmy z serii DCEU, ale w dodatku przygotowały obraz, który według mnie broni się sam. Odtwórczyni głównej roli idealnie uchwyciła naiwność i niewinność swojej bohaterki, która zderzyła się z twardymi realiami  I Wojny Światowej, która miała zakończyć wszystkie wojny. To pierwszy od lat blockbuster, który w centrum stawia kobietę, a w obsadzie znalazło się wielu przedstawicieli mniejszości rasowych. Główna akcja filmu osadzona została w dodatku w czasach, gdy ludzkość zaczynała dopiero dojrzewać do tego, by kobiety miały równe prawa.  Zamiast moralizować na siłę „Wonder Woman”  zrywa ze schematami. Do tej pory świat ratowali wyłącznie biali mężczyźni a kobiety były dla nich w najlepszym wypadku tłem, a w najgorszym – trofeum. Tutaj jest inaczej.

„Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki” | recenzja książki Wolfganga Bauera

 

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

porwane

O Boko Haram na świecie stało się głośno po raz pierwszy w 2014 roku, kiedy w Nigerii uprowadzono ze szkolnego internatu dwieście siedemdziesiąt sześć dziewcząt. Mimo że wielu z nich udało się uciec, a część została uwolniona, większość z nich aż po dziś pozostaje w niewoli ekstremistycznej organizacji. Rok po tych wydarzeniach Wolfgang Bauer spotkał się z ocalonymi młodymi kobietami, w wyniku czego powstała książka „Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki”.

Boho Haram to zmilitaryzowana muzułmańska organizacja działająca w Nigerii, której głównym celem jest wprowadzenie na terenie całego państwa szariatu oraz walka z zachodnią oświatą. Powstała już w 2002 roku z inicjatywy Mohammeda Yusufa, od samego początku skupiając się na rekrutacji młodych mężczyzn. Wolfgang Bauer z dokładnością opisuje przyczyny rozwinięcia się tak brutalnej sekty, przeplatając historię z opowieściami i zdjęciami kobiet, którym udało się przeżyć. Ich relacje, mimo że często krótkie i dobitne, doskonale uzupełniają obraz organizacji terrorystycznej odpowiedzialnej za liczne porwania oraz krwawe zamachy.

Książka z całą pewnością przeznaczona jest dla kogoś, kto nie orientuje się w najnowszej historii Nigerii, a chciałby dowiedzieć się więcej. Autor powoli przedstawia wizerunek kraju, w którym wciąż pokutują pozostałości niewolnictwa, w którym obok siebie egzystują i ścierają się dwie religie – islam i chrześcijaństwo, a wszystko wokół oprawione jest niskim poziomem wykształcenia, a nawet wiarą w magię. Trudno więc się dziwić, że kiedy państwo zawodzi, tak wielu postanowiło znaleźć oparcie w tych, którzy obiecują, że zaprowadzą porządek. W Boko Haram.

Porwanie dla tych młodych kobiet stanowiło dopiero początek. Zmuszono je do przejścia na islam i małżeństwa z członkami sekty. Każda z nich doświadczyła śmierci swoich bliskich, najczęściej byli to poprzedni mężowie, ale też i dzieci, dalsi krewni. Teraz, po powrocie, nie mogą rozmawiać z rodziną ani z sąsiadami, ze względu na religię nie wolno im się skarżyć. Ta książka to jedna z niewielu możliwości, aby podzielić się tym, co im się przytrafiło.

Sam autor w wywiadzie [1] powiedział: „Nie byłem przygotowany na to, że będę rozmawiał z dojrzałą kobietą, na której kolanach siedzi niemowlę poczęte z gwałtu. Matka w ogóle nie chciała na dziecko patrzeć. A przecież cały czas się tym niemowlakiem zajmuje. O tym, że jego ojcem jest zabójca ich własnego ojca, wiedzą pozostałe dzieci tej kobiety.”

Co dalej? Miesiąc temu w wyniku negocjacji uwolnione zostało kolejne osiemdziesiąt dziewcząt. Co to jednak zmienia, że przeczytamy ich historie? Spoglądam na zdjęcie kobiety, która jest w moim wieku i ma już piątkę dzieci. Niewiele jestem w stanie dla niej zrobić. Ale mogę jej chociaż wysłuchać.

 


[1] http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,127763,21817842,wolfgang-bauer-nie-bylem-przygotowany-na-to-ze-bede.html

 

Korekta: Klaudia Głowacz

 

„Nakarm mnie” | recenzja książki Julity Strzebeckiej.

okladka nakarm mnie

Nakarm mnie

Autorka: Julita Strzebecka

Wydawnictwo Replika, 2017

Recenzuje: Izabela Pazoła

 

To debiutancka książka autorki, opowiadająca o zmaganiu się ze ludzką słabością – objadaniem, dodajmy chorobliwym prowadzącym do megaotyłości.. Trudno jest samej podjąć decyzję i rozpocząć nierówną walkę o swoje zdrowie nie mając żadnego wsparcia. To czeka Joannę. Główną bohaterkę poznajemy już jako osobę otyłą, przyczyną był rozwód. Doprowadził ją on do niepohamowanego obżarstwa by zatopić smutki w cukrze i zapomnieć o tym co było, a czego już nie ma.. Obecnie waży ponad 140 kg. Dzięki kilku zbiegom okoliczności uświadamia sobie, że nie może dalej tak żyć. Postanawia zawalczyć. Spotyka na swej drodze Wiktora, lekarza bariatrę, który nie jest tym za kogo się podaje i głównej bohaterce oprócz walki z nadwagą przyjdzie walczyć i o swoje życie..
Lekarz początkowo ukrywa swoje preferencje, należy on do specyficznej grupy społecznej zwanej feedersami a po polsku wypasaczami, tuczycielami, dokarmiaczami. Traktują oni kobiety jak przedmioty – nośniki fetyszu, jakim jest tłuszcz. Manipulują nimi, czynią z nich kaleki, a wszystko po to, żeby zaspokoić własne potrzeby.  Relacja między wypasaczem (feeder) a dokarmianą (feedee) przypomina relację hodowcy zwierząt rzeźnych ze swoimi podopiecznymi. Tuczona kobieta jest atrakcyjna o tyle, o ile stale przybiera na wadze, stając się zlepkiem tłuszczu i mięsa – tak najczęściej widzi ją oprawca.. Choć dokarmiacze z reguły zapewniają o swoich uczuciach, trosce i potrzebie bezustannej opieki nad swoją otyłą wybranką, to trudno uznać tę relacje za miłość. Moment, w którym dokarmiana traci na wadze, oznacza często koniec relacji z dokarmiaczem, taka kobieta zostaje wtedy zostawiona sama sobie i może odczuwać objawy jak osoba uzależniona po odstawieniu uzależniacza.

Istnienie feedersów czyli osób, szukających ofiar, które następnie stają się dla nich ludzkim materiałem do tuczenia poruszyła mnie. Do tej pory nie byłam świadoma istnienia takiego stanu rzeczy, a także działań, które się z nim wiążą, czyli uzależniania swojej feedee od siebie, manipulowania emocjami i psychiką oraz wykorzystywania jej niskiego poczucia własnej wartości, by wzbudzić poczucie winy, a tym samym zmusić ją do jedzenia.    Debiutancka powieść Julity Strzebeckiej niewątpliwie szokuje i zmusza do wielu smutnych refleksji. Książka porusza bardzo ważny i wciąż mało znany temat dotyczący pewnej grupy społecznej zwanej feedersami, którzy ekscytują się w chorobliwym dokarmianiu kobiet. Zmuszanie kobiet, obezwładnianie ich psychiczne, uporczywa niby troska i ciągłe dokarmianie swoich wybranek to codzienność feedersów, której nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie zrozumieć.

Książka ostrzega przede wszystkim przed tym, że otyłość to choroba, która jeśli jest zaniedbana może doprowadzić do wielu tragedii, a nawet i śmierci. Warto o tym pamiętać i przestrzegać wszelkich zdrowych i normalnych zasad nie tylko żywienia, ale i ogólnie życia.

Ay de mí, llorona! | recenzja filmu CHAVELA

chavelaChavela

reż. Catherine Gund, Daresha Kyi

Hiszpania, meksyk 2017

Recenzuje Ola Gocławska

 

Urodzona jako Kostarykanka, Isabel Vargas Lizano, Chavela Vargas (1919-2012) przeprowadziła się do Miasta Meksyk jako nastolatka. Początkowo utrzymywała się ze śpiewania na ulicach. Już w latach pięćdziesiątych stała się jednak ukochaną gwiazdą meksykańskiej, awangardowej sceny klubowej. Kwestionowała moralność mainstreamowej kultury Meksyku – ubierała się w spodnie i marynarki, śpiewała rancheras pisane dla mężczyzn z niebywałą pasją. Odmawiała zmieniania zaimków w piosenkach o miłości, które adaptowała, tym samym odbierając tekstom ich oryginalny heteronormatywny charakter.

Struktura filmu zbudowana jest wokół niepublikowanego dotąd materiału z wywiadów z pieśniarką, nakręconego dwadzieścia lat przed jej śmiercią. Opowieści o życiu Chaveli Vargas układają się w rodzaj mitologicznej niemal opowieści, osnutej na kanwie przeżyć Chaveli, historii opowiadanych przez blisko związane z nią osoby oraz tekstów piosenek, które śpiewała.

chavela2Na blogu filmu reżyserki opowiadają o inspiracji i zachwycie, które popchnęły je do zrealizowania wspólnej produkcji:

„Dla mnie życie Chaveli to nie jest przypowieść ku przestrodze – raczej szkic bogatego, podskórnego wymiaru życia zwykłych osób. Chavela nie jest bohaterką modelową, jest muzą. Nie tylko starszą panią, ale i ramą, która otacza nasze współczesne pragnienia.” – mówi Catherine Gund. „Ja i moja przyjaciółka Daresha” – dodaje – „zawsze chciałyśmy zrobić wspólnie film, więc pokazałam jej małą część tego, co nakręciłam. Była zafascynowana. Zanim się nawet dowiedziała, kim była Chavela i jak wiele osiągnęła, Daresha także się w niej zakochała i zobowiązała się wziąć udział w reżyserowaniu i produkcji filmu.”

Kim była charyzmatyczna, pełna uroku i otoczona mitami Chavela Vargas? Czy naprawdę przez rok mieszkała w domu Diego Rivery i Fridy Kahlo, zaangażowana w płomienny romans z Fridą? Czy romansowała z większością meksykańskich żon polityków i dyplomatów? Skąd czerpała siłę, żeby przeciwstawiać się normom społecznym, które odrzucała? Dlaczego czekała do osiemdziesiątego pierwszego roku życia, żeby oficjalnie określić się jako lesbijka?

„Ten film jest ważny, ponieważ uderza w bardzo silne emocje u każdego, kto go zobaczy. Sprawia, że publiczność zaczyna wspominać swoje najgłębsze namiętności i tęsknoty, i odkrywa, że miłość jest produktywną, choć niematerialną, przestrzenią do życia” – podsumowuje Gund.

Historia Chaveli opowiedziana przez reżyserki jest historią oszałamiającego sukcesu, wbrew krytyce i społecznemu odrzuceniu, na przekór brakowi akceptacji wśród rodziny i znajomych. Opowieści Chaveli oraz osób, które z nią pracowały, kochały ją i podziwiały, składają się w specyficzny kolaż, który jednocześnie potwierdza legendę o Chaveli oraz jej zaprzecza. Obraz sławnej pieśniarki to także czuły poemat o kruchości i o heroicznej niemal walce z irracjonalnością wykluczenia, z nałogiem, chorobą i samotnością.

Dokument rozpoczyna się od wspomnień o rodzinie, przemocy i wstydzie. Mała Chavela nie wyglądała ani na dziewczynkę, ani na chłopca, ukrywaną ją przed gośćmi, krytykowano. Po ucieczce z domu następuje bunt, zawrotna kariera i podboje serc, potem miłość, wieloletni związek, załamanie, upadek w alkoholizm i wysiłek, aby pokonać uzależnienie, wrócić na scenę i śpiewać do ostatnich momentów życia.

Film Gund i Kyi nie usiłuje stać się pomnikiem kobiety-legendy; pokazuje Chavelę Vargas przechwalającą się licznymi miłostkami, oklaskiwaną przez miliony, ale i płaczącą, pokonaną, kochaną, odrzuconą, młodą, starą, przykutą do wózka inwalidzkiego. Być może właśnie dzięki braku sztucznego patosu film na długo zapada w pamięć.

„L.Poetki”. Kilka opinii na temat filmu dokumentalnego Moniki Rak i Agnieszki Małgowskiej

15171038_576681739208984_2825680066775279526_n

Nie tylko polskie kino unika tematu kobiecej nieheteronormatywności, lub oddaje tę kwestię w ręce mężczyzn, lecz na naszym filmowym podwórku szczególnie ciężko jest znaleźć filmy traktujące o tej tematyce. Nieheteronormatywne Polki zmuszone są do szukania odniesień i wzorców w kinie zagranicznym, którego obrazy bardzo rzadko przystają do naszej rzeczywistości. Damski Tandem Twórczy, czyli Monika Rak i Agnieszka Małgowska. od wielu lat idą pod mainstreamowy prąd , walcząc o miejsce lesbijskiej kultury w świadomości społecznej. Tym razem postanowiły wkroczyć do świata filmu, widząc brak kobiecej, nieheteronormatywnej perspektywy, która jest konieczna do tego, żebyśmy mieli całościowy obraz przestrzeni, którą współdzielimy, a na którą składają się różne głosy, również te należące do grup mniejszościowych i dyskryminowanych.

L.Poetki to film zrealizowany wyłącznie przez kobiety nieheteronormatywne. Dzięki takiej obsadzie wszystkich funkcji, między bohaterkami i realizatorkami wytworzyła się niezwykła intymność, która w piękny i poruszający sposób wprowadza nas do świata tajemnicy. Tajemnicy przykrywającej życie Polki-lesbijki-poetki. Bohaterki pokazują nam jak ich tożsamość kształtowała się w odniesieniu do norm i wzorców panujących w naszym kraju, i jaką rolę w tym wszystkim pełni ich twórczość.

L.Poetki to zwierciadło, w którym możemy się przejrzeć, a osoba stojąca po drugiej stronie odpowie nam w języku, który bardzo dobrze znamy. Sporo kobiet już przejrzało  się w tym zwierciadle. Oto kilka opinii.

——————

Dziękuję za ten BARDZO DOBRY film: bohaterkom i realizatorkom. Moim zdaniem pozycja obowiązkowa.
Małgorzata Barańska.

*

Spotkanie pokazało, jak bardzo potrzebujemy jako kobiety takich spotkań; rozmów było wiele i myśli chyba zbyt wiele, żeby się moc wypowiedzieć; każda myśl otwierała nowy watek; myślę, że to był powód ze trochę mniej było o filmie:) ale sporo o bohaterkach za to:). Takie gromady kobiet mają wielką siłę i dobrze się tam czułam, tak swojsko, u siebie. Voyk.

*

„Reżyserze, prowadź mnie tam, gdzie jeszcze nie byłem.” – mawiał Andrzej Wajda.  Film L.Poetki właśnie to robi. Subtelny, intymny portret trzech kobiet sprawia, że to, co, na co dzień niedostrzegane staje się widoczne.

Lesbijki. W dodatku poetki. Mogłoby się zdawać, że nie ma bardziej niszowego, a jednocześnie trudnego pod względem filmowym tematu. Monice Rak i Agnieszce Małgowskiej udało się jednak zrobić, mimo ich niechęci do tego słowa, film uniwersalny. Każda/y, bowiem szuka swojej tożsamości oraz sposobu wyrazu siebie.

Dla mnie jest to przede wszystkim film o twórczości i o odwadze bycia sobą. Bardzo intymna, osobista rozmowa.  Film o kobietach, zrobiony przez kobiety. Dlatego konieczne jest, aby dodać „Reżyserko, reżyserze prowadź mnie tam, gdzie jeszcze nie byłam/łem.”!. Małgorzata Dobrowolska

*

Przyznam szczerze, że nie jestem osobą garnącą się do poezji. Jak już jestem na nią eksponowana, to nawet jest fajnie, ale sama z siebie po nią nie sięgnę. Może dlatego przyszłam na pokaz z nastawieniem, że pojawię się przez grzeczność, bo koleżanki prosiły. Film mnie pozytywnie zaskoczył. Był ciekawy, może dlatego, że o ciekawych osobach. Poezja była jedynie w tle, była jakby nitką łączącą poszczególne postaci. Równie dobrze bohaterkami mogłyby być piosenkarki, czy księgowe, a film i tak zachowałby swoją uporządkowaną konstrukcję, która dla mnie – osoby z mózgiem w formie excela – jest szalenie ważna. Jedyny zarzut, jaki mam do całości, to to, że o ile Ilonę Ewę Urban i Agnieszkę Frankowską udało się „zgłębić”, o tyle – w moim odczuciu – Agnieszka Grzelczak została potraktowana bardzo powierzchownie. Poza tym film naprawdę wciągający. Aż się nie chce mrugać, czy tym bardziej chodzić do baru. Anonimka.

*

A myślałam, że nie lubię filmów dokumentalnych… Na szczęście obejrzałam  L.Poetki.
Przy czym „obejrzałam” nie jest adekwatnym słowem. Bo ja ten film chłonęłam oczami, uszami, skórą – gdy miałam ciarki ze wzruszenia, ustami – gdy wyrywał się z nich pomruk zaskoczenia, poruszenia, gdy parskałam śmiechem lub śmiałam się na całe gardło. Sinusoida emocji jako reakcja na obrazy i dźwięki, które docierały do mnie z ekranu to jedno. Bo do tego burza myśli w głowie, myśli nie-myśli, że oto poznaję kobiety zwykłe/niezwykłe, dla których jest oczywiste TAK dla ich pasji pisania i wciąż oczywiste TAK dla codziennej pracy (Tykwy Autobus Kawiarnia), że tak można, że to jest piękne i że to jest właśnie Życie, gdy robisz to, co Ci dyktuje serce i to sercem się kierujesz, idąc przez świat. Chłonęłam ten film całą sobą – ciałem, sercem, umysłem. I chciałam, by trwał jeszcze. Skończył się, a ja mam niedosyt, ale taki specyficzny podwójny niedosyt-pragnienie: L.Poetki 2. Ewa Chowaniec.

*

Dużą lekcją był też dla mnie pokaz filmu L.PoetkiPracując na co dzień w KPH zajmuję się przestępstwami z nienawiści, działam rzeczniczo, pracuję z różnymi instytucjami (np. Policją), pracuję, żeby osiągnąć zmianę na poziomie systemowym. Taka praca jest trudna, żmudna, efektów szybko nie widać. Dlatego tak bardzo zaskoczyło mnie to, jaki piorunujący efekt wywarł na mnie ten film. Doświadczyłam sztuki jako formy dotykającej coś bardzo głęboko, ale przede wszystkim ogromnie wartościowej przez swój walor edukacyjny – mogłam zobaczyć i poczuć, jak wygląda codzienność lesbijek w Polsce. Mogłam wyjść z myślenia o problemie podwójnego wykluczenia, które znam z badań i poznać historie konkretnych, żywych kobiet. Film ten jako forma sztuki oddziałująca na emocje, która pokazuje indywidualne historie, buduje poczucie tożsamości, bardzo do mnie trafił. Zobaczyłam, jak ważne jest uwzględnianie różnych form aktywizmu – łączenie pracy rzeczniczej na poziomie systemowym, z pracą budującą kulturę LGBTQ (niekoniecznie razem!), dokumentującą historię ruchu. Zobaczyłam, że nie można wartościować działań, one muszą iść ze sobą w parze.

Zrozumiałam też, że nie trzeba wiele, żeby wspierać inicjatywy budujące kulturę lesbijską. Nie trzeba rezygnować z obranego kierunku, zmieniać strategii działania. Nie trzeba dużego wysiłku, żeby uwzględnić wielogłos. Wystarczy postarać się, żeby różne formy były współobecne. Bo może właśnie niewidoczność kultury lesbijskiej wynika z naszej (mam na myśli aktywistów_ki LGBTQ pracujących_e w mainstreamie) nieuważności, z zapatrzenia się jedynie na swoje poletko. Magdalena Świder.

*

Potrzebowałam 24 godzin, żeby wchłonąć film. Bardzo mnie poruszył. To film o mnie -codziennym zmaganiu się z pełnym schematów i stereotypów światem zewnętrznym, i pełnym zakamarków światem wewnętrznym, który próbuję wyrazić. Zadziwiające jest jak kobieta-lesbijka-poetka potrafi łączyć różne światy, przepracowywać je w sobie i tworzyć nowe formy, kształty, powoływać coś do życia-to w kontekście Agnieszki Grzelczak, której historia jest mi chyba najbliższa albo podjarało mnie że kieruje autobusem :)). Historie proste i niezwykłe w swej zwykłości, standardowe pytania, problemy ubrane jakoś na nowo, jakoś inaczej przepracowane. Super dobrana muzyka. Szacun za ogrom pracy włożonej w ten film. Anonimka.

——————

Opinie to ważny element komunikacji między tworczyniami a odbiorczyniami. Ale mam nadzieję, że zachęci też nieheteronormatywne Polki dzieliły się swoją perspektywą, tworząc również filmy. Na zachętę proponuję wywiad z Moniką Rak, publikowany w Feminotece.

——————

Magdalena Wielgołaska – aktywistka / lesbijka / feministka / współzałożycielka Stowarzyszenia na rzecz Osób LGBT Tolerado / działaczka na rzecz poszerzania wiedzy na temat leczniczego działania konopi / zaangażowana w Kręgi Kobiece i odzyskiwanie wewnętrznej, kobiecej Mocy / wartościami i zawodowo związana z Partią Zieloni/ założycielka strony Strefa Les*/ współpracowniczka projektu A kultura LGBTQ+ nie poczeka!

Recenzja książki Janine di Giovanni „Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii”

Autor recenzji: Michał Żakowski
Źródło okładki: Wydawnictwo Czarne

okladka

Docierają do nas informacje o uchodźcach z Syrii. Docierają do nas wieści z Aleppo, informacje o atakach z użyciem broni chemicznej i pokazowych akcjach syryjskiego lotnictwa. Jak wygląda życie zwykłych Syryjczyków i Syryjek?

Janine di Giovani, doświadczona korespondentka wojenna, udała się do Syrii aby przekazać światu świadectwo życia jej mieszkańców. Dociera do aktywistów opozycji, osób starających się przeżyć i analizujących czy to już czas na ucieczkę, do żołnierzy armii rządowej.

Giovani przypomina nam, jakie mamy szczęście żyjąc w stabilnych państwach. Jednocześnie daje znać, że zarówno Syria, jak i dawniej Jugosławia, również wydawały się być symbolem stabilności i spokojnego rozwoju.

Opowieści osób, które dotknęły represje asadowskiego reżimu pokazują skalę jego okrucieństwa. Nie jest w tym kontekście czymś dziwnym, że ludzie mieli go dość. Spirala przemocy doprowadziła jednak do sytuacji, w której opozycja musiała się zradykalizować, co z kolei nie spodobało się jej bardziej umiarkowanym działaczom, odrzucającym walkę zbrojną. Dzisiaj osoby nie mające elementarnej wiedzy o tym konflikcie mówią im wszystkim, aby walczyli za swój kraj.

Dużo miejsca autorka poświęca doświadczeniom kobiet. Utrwaliła się w naszej świadomości wiedza o wykorzystywaniu gwałtu jako strategii wojennej tzw. Państwa Islamskiego. Mniej wiemy o tym, jak powszechnie gwałt stosowany jest przez reżim Assada. Istnieją oddziały wyspecjalizowane w zadawaniu tortur i gwałtu opozycjonistom i osobom podejrzewanym o sprzyjanie opozycji. Gwałcone są najczęściej kobiety, jest to jednak forma poniżenia stosowana również wobec mężczyzn. Same opisy doświadczeń gwałtu i stosunku do kobiet, które zostały w ten sposób skrzywdzone, nie wnoszą nic nowego do stanu wiedzy, jaką posiadamy o tym problemie – są to jednak świadectwa poruszające, bez których pełen ogląd sytuacji społeczeństwa w Syrii jest niemożliwy.

Giovani oddaje głos swoim rozmówcom. Uzupełnia go o własne przemyślenia. Mówi o własnym strachu, o rozterkach pomiędzy zobowiązaniami wobec dziecka a koniecznością opowiedzenia światu historii mieszkańców kraju ogarniętego wojną domową. Jej ofiarami są wszyscy. W najmniejszym stopniu wierni funkcjonariusze reżimu – jednak już zwykli żołnierze często wykonują jedynie swoje obowiązki, bez szczególnego zapału. Choć są też tacy, którzy wielbią Asada fanatycznym wręcz uwielbieniem, a do jego przekazu podchodzą tak samo bezkrytycznie, jak bezrefleksyjni miłośnicy tych czy innych mediów w naszym kraju podchodzą do prezentowanej przez nich narracji. Osoby wspierające Asada robią to często ze strachu – nie chcą skończyć w reżimowym więzieniu albo w grobie. Różnice w podejściu do nowej sytuacji podzieliły syryjskie rodziny. Niszczone są wieloetniczne społeczności i perły arabskiego świata – Aleppo jeszcze dekadę temu zostało uznane stolicą muzułmańskiej kultury, a zachodnich turystów zachęcano do jego odwiedzania.

Wielkim nieobecnym tej relacji są Kurdowie. Chętnie przeczytałbym relacje Kurdyjek walczących o swoja wolność, przeciwko reżimowi, Państwu Islamskiemu, tureckim nalotom – a jednocześnie toczących walkę o uznanie ich praw wewnątrz kurdyjskiego społeczeństwa. Sama Rodżawa zasługuje na osobne omówienie – świeckie państwo, wyznające bardziej postępowe wartości niż niejeden kraj w Europie, gdzie Kurdyjki w przerwie między toczeniem bojów potrafią udzielić wsparcia protestom kobiet w Irlandii, walczących o prawo do aborcji. Pokazują, że nie ma tematów zastępczych, jest tylko globalna walka o równość, w której część kobiet znajduje się już na bardziej uprzywilejowanej pozycji, a część musi walczyć o zabezpieczenie swoich najbardziej podstawowych potrzeb.

Relację Giovani czyta się z przyjemnością. Pozwala lepiej spojrzeć na konflikty syryjski, przyjrzenie się dramatowi osób, których w największym stopniu dotyka. Czujemy, podobnie jak autorka i kolejne misje ONZ, bezradność. Nie ma dziś prostej recepty na rozwiązanie konfliktu. Nie mogąc wpłynąć na jego wynik, zamykamy swoje serca przed najbardziej potrzebującymi, odmawiając przyjęcia osób, które utraciły swoje rodziny. Lekturę tę należy polecić w pierwszej kolejności tym, którzy uważają, że mamy prawo odwracać oczy od dramatu Syrii. Niech wiedzą.

 

Korekta: Klaudia Głowacz

Recenzja książki „Pani Einstein” autorstwa Marie Benedict

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

pani einstein Alberta Einsteina nie trzeba nikomu przedstawiać. Twórca teorii względności i zdobywca Nagrody Nobla jest dobrze znany nawet nastolatkom, których zeszyty od fizyki zdobi jego zdjęcie z charakterystyczną czupryną i wystawionym językiem. Co jednak wiadomo o jego pierwszej żonie?

„Pani Einstein” autorstwa Marie Benedict to historia o Milevie Marić, młodej serbskiej dziewczynie, która jako jedna z pierwszych kobiet zaczyna studiować fizykę na Uniwersytecie w Zurychu. Nie jest traktowana dobrze przez swoich kolegów ani przez wykładowców, ze względu na swoją płeć, ale również kalectwo – jej lewa noga była krótsza niż prawa, wskutek urazu stawu biodrowego. Wyjątkiem jest Albert Einstein, który szybko docenia jej niezwykły intelekt, a wkrótce zakochuje się w niej.

Powieść pisana jest z perspektywy Milevy, pozwalając na poznanie myśli i odczuć głównej bohaterki. Autorka wiernie odtworzyła przemyślenia Milevy na podstawie jej licznej korespondencji, posłużyła się także wieloma tekstami źródłowymi, jednakże w wielu miejscach książka jest czysto spekulacyjna. Nie należy jej zatem traktować jako bardzo wierną biografię, a po prostu jako fikcję literacką skupiającą się na życiu państwa Einstein.

Niewątpliwie sama postać Milevy zasługuje na zainteresowanie – niezwykle inteligentna, zdolna, a zarazem bardzo nieśmiała i samotna, zdecydowana poświęcić się całkowicie nauce. Jej życie wydaje się nieskończonym pasmem walk, o miejsce na uniwersytecie, o uznanie, następnie o miłość, gdy rodzice Alberta sprzeciwiali się ich związkowi, o dziecko, małą Lieserl, i o małżeństwo, które ostatecznie tragicznie się rozpada. Marie Benedict nie jest łaskawa dla Alberta i to jego obwinia głównie za większość problemów Milevy. Małżeństwo, które początkowo wydawało się doskonale dobrane, umożliwiając dzielenie wspólnych pasji, okazuje się głównym powodem, dla którego nazwisko Milevy Marić nie jest dzisiaj powszechnie znane.

Nie jest to, niestety, książka o nauce. Na pierwszy rzut oka wygląda raczej na romans, oparty luźno na prawdziwej historii Milevy i Alberta. Język powieści jest raczej nieskomplikowany, psychologia również nieszczególnie głęboka, opowieść sama w sobie raczej przygnębiająca. Na dłuższą metę męczy niezdecydowanie bohaterki, ten ogrom niewykorzystanych szans i wielki zmarnowany potencjał. Główny problem zawarty jest w samym tytule – „Pani Einstein”. Problem głównej bohaterki, która zawsze będzie już postrzegana przez pryzmat swojego męża, ale też problem książki, bo autorka nie pokusiła się o oderwanie Milevy od Alberta i przedstawienie jej w innym świetle. Mimo że oceniłabym książkę na średnią, cieszę się, że powstała. Mileva Marić zasługuje na to, żeby jej historia poznała światło dzienne. Niewątpliwie też taka postać powieści czyni ją atrakcyjną dla przeciętnego czytelnika, a także aż się prosi o ewentualnie sfilmowanie w niedalekiej przyszłości.

Komu zatem można polecić tę książkę? Z całą pewnością może się wydać atrakcyjna wielbicielom lekkich, ale też niebanalnych opowieści z niekoniecznie szczęśliwym zakończeniem. Może też trafić w upodobanie młodszych czytelników, zwłaszcza dziewczynek, szukających inspiracji w świecie nauki. Bo mimo że jej rzeczywisty wkład w teorię względności wciąż jest nieznany, faktem są jej liczne sukcesy na uniwersytecie w Zurychu. Co sprawia, że można się tylko zastanawiać, co stałoby się z Milevą, gdyby jej losy bardziej przypominały życie Marii Skłodowskiej-Curie?

Pokot, reż Agnieszka Holland | recenzja Joanny Czubaj

pokotPokot

reż. Agnieszka Holland

Czechy, Niemcy, Polska, Szwecja 2016

recenzja: Joanna Czubaj

 

Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój…

Od samego początku było wiadomo, że z połączenia Agnieszki Holland i Olgi Tokarczuk musi wyjść coś wyjątkowego. Właśnie w taki sposób narodził się „Pokot”, film na podstawie powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. I od samego początku budzi bardzo wiele bardzo skrajnych emocji.

Zacznijmy od początku: jest to historia Janiny Duszejko, a raczej po prostu Duszejko, która nie lubi swojego imienia, kiedyś budowała mosty w Syrii, a na emeryturze osiadła w Kotlinie Kłodzkiej i uczy dzieci angielskiego. Mieszka na uboczu, za towarzystwo mając głównie dwie suki. Zajmuje się astrologią, rozmawia ze zwierzętami, żyje w zgodzie z naturą – i w jako takiej niezgodzie z miejscowymi myśliwymi. Więc kiedy myśliwi i kłusownicy zaczynają ginąć w podejrzanych okolicznościach, bohaterka bez skrupułów natychmiast zakłada, że oto wreszcie morderców spotkała kara.

Przez umieszczenie Duszejko w centrum opowieści nietrudno jest odnieść wrażenie, że oto próbuje się nas przekonać do dość kontrowersyjnej idei – że zwierzęta nie tylko powinny być traktowane z szacunkiem i nie być wykorzystywane do celów człowieka, ale wręcz powinno się je z człowiekiem stawiać na równi. I o ile większość ludzi chętnie przytaknie tej pierwszej części, bo ostatecznie niewielu jest takich, którzy mogą spokojnie patrzeć na cierpienie zwierząt, to druga kwestia budzi lekki opór. Holland jednak wprowadza nas w ten świat powoli, acz zdecydowanie, kolejne sceny przeplata niesamowitymi krajobrazami i zdjęciami dzikich zwierząt, które śmiało można uznać za pełnoprawnych drugoplanowych bohaterów. A to przemykają to tu, to tam, a to śmiało podchodzą pod same drzwi domu, a czasem bez skrępowania zaglądają do szopy. Pojawiają się w kluczowych momentach filmu, jako ofiary bądź jako niemi obserwatorzy wydarzeń.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że widz otrzymuje dość prosty konflikt – są ci źli – myśliwi, którzy zabijają bezbronne zwierzęta i ci dobrzy, którzy próbują ich powstrzymać. I chociaż film jest dość bezlitosny, jeśli chodzi o ocenę myśliwych, to jednak podejmuję próbę pokazania całego spektrum ludzkich postaw. Tych absolutnie złych mamy tak naprawdę niewielu, są to Wnętrzak (Borys Szyc), Prezes (Andrzej Grabowski) i Komendant (Andrzej Konopka), silni, brutalni mężczyźni, którzy nieustannie czują potrzebę okazywania swojej dominacji, jest też miejscowy ksiądz (Marcin Bosak), według którego „nie zabijaj” dotyczy jedynie ludzi, a Bóg postawił człowieka wyżej niż wszystkie inne gatunki. Ale pozostali? Pozostali to zwykli, szarzy mieszkańcy, „fajne chłopaki”, jak określa ich Duszejko. Tutaj dzieci śpiewają piosenki myśliwskie i odgrywają polowania. Na ścianie wisi kalendarz, informujący, na co właśnie mamy sezon. Ludzie żyją i dorastają przesiąknięci tą kulturą od najmłodszych lat, tu się sprzedaje skóry, prowadzi rzeźnie, je własnoręcznie upolowane mięso. Trudno jednak w tym filmie czuć do myśliwych sympatię, ktoś w pewnym momencie staje w ich obronie, próbuje przekonać, że myśliwi mają też inne obowiązki, że dokarmiają zwierzęta, ale te głosy giną w morzu pokazywanego okrucieństwa.

Wydaje się więc, że oczywiste jest stanięcie w opozycji. I tu film robi nam niespodziankę, bo przechyla szalę i na tę stronę. Przez większość czasu nietrudno lubić Duszejko, jest zabawna, inteligentna i bardzo empatyczna. Ale za każdym razem, kiedy widz ma ochotę przyznać jej rację, Duszejko zaczyna mówić o koniunkcji Saturna z Merkurym albo dziwi się, jak można wierzyć w ewolucję, a wątpić w astrologię. Kulminacją jest scena, w której pewien entomolog wygłasza emocjonalną przemowę o holokauście larw zgniotka szkarłatnego. Widz się śmieje, ale też łapie za głowę, bo o zwierzęta w końcu można walczyć, ale owady? Nie, tego już za dużo. Działa tu specyficzny mechanizm, często obecny we współczesnym społeczeństwie, gdzie chęć opowiedzenia się po pewnej stronie konfliktu miesza się ze strachem, że zostanie się utożsamionym z jego najbardziej skrajnym odłamem. Przy czym nie można powiedzieć, żeby sama Duszejko nie próbowała złagodzić swojego wizerunku. Mimo zdecydowanych poglądów stara się grać według reguł przeciwnika. Pisze donosy tylko na tych, co zastawiają nielegalnie wnyki lub polują poza sezonem, chociaż sama przyznaje, że te reguły są dla niej nielogiczne. Próbuje zaciskać zęby, kiedy bezustannie jest świadkiem tego, co według niej jest gloryfikacją morderstwa.

Nie będę próbować rozwiązywać tego głównego konfliktu, bo też i sam film się tego nie podjął. Mimo wyraźnej tendencji w kierunku ochrony zwierząt, nie można powiedzieć, żeby którakolwiek strona wyszła tutaj zwycięsko, zwłaszcza w kontekście zakończenia. Powiedziałabym raczej, że nie o to tutaj chodziło. Jeśli spojrzeć na całość z nieco dalszej perspektywy, można zauważyć, że jest to też opowieść o okrucieństwie. I o tym, że sama istota okrucieństwa nie zależy aż tak bardzo od ofiary. Bo jeśli człowiek czerpie satysfakcję z zadawania bólu drugiej istocie, to czy ocena jego charakteru naprawdę powinna być inna, jeśli tą istotą jest zwierzę, a nie drugi człowiek?

Niewątpliwie strzałem w dziesiątkę jest obsada. Agnieszka Mandat jako Duszejko po prostu zachwyca. Jej postać jest olbrzymim wyzwaniem – nieczęsto w polskim kinie można zobaczyć jako głównego bohatera starszą kobietę z rozwianym włosem, okrągłą figurą i kontrowersyjnymi poglądami. Aktorka jednak radzi sobie z tym fenomenalnie, potrafi poruszyć, zawstydzić, rozbawić do łez, ale też wywołać niechęć czy zażenowanie. Dużym, ale pozytywnym zaskoczeniem jest Jakub Gierszał, który od pierwszej sceny szerokim uśmiechem bez słów podbija serca widowni. Słabym ogniwem jest tylko Patrycja Volny, która wypada dosyć bezbarwnie. Mniejsza w tym wina aktorki, a większa słabo zarysowanej postaci, która właściwie ma swoje motywacje, ale ostatecznie działa tylko jako dopełnienie do innych postaci i wątków.

Co najbardziej w filmie zawodzi? Zakończenie. Przychodzi taki moment, że trzeba wszystkie wątki pozamykać i wytłumaczyć, co się właściwie stało. I nagle postacie stają się więźniami pewnego pomysłu, który trzeba pokazać, co niestety odbija się nieco na jakości. Trochę tak, jakby „Pokot” nagle sobie przypomniał, że miał być kryminałem i stara się to nadrobić. Wszystko dzieje się bardzo szybko i bardzo nierzeczywiście. Trudno powiedzieć, czy to zabieg celowy, raczej powiedziałabym, że po prostu konieczny. Jakoś trzeba było to wszystko zakończyć, ale, jak informuje nas głos zza ekranu, czy to, co się teraz stanie, na pewno jest aż tak istotne? W końcu, tak czy inaczej, czeka nas coś nowego.

Jedną z pierwszych opinii, jakie przeczytałam na temat „Pokotu”, była wypowiedź pana Cezarego Gmyza, który stwierdził, że jest to „Głęboko antychrześcijański, właściwie pogański film. Apoteoza ekoterroryzmu.” Mogłabym się zgodzić ze stwierdzeniem, że jest to film antykościelny, bo kościół rzeczywiście jest tu przedstawiony bardzo negatywnie, jako ten, który daje przyzwolenie i uzasadnienie dla przemocy wobec zwierząt. Ale antychrześcijański? Jednym z podstawowych przykazań chrześcijan jest przykazanie miłości bliźniego. A miłości w „Pokocie” jest bardzo dużo. Wobec zwierząt, ale także wobec ludzi, tych odrzuconych, cierpiących, samotnych, których Duszejko zbiera wokół siebie i przytula do serca. Jest też próba zrozumienia swoich nieprzyjaciół, nawet jeśli zawoalowana przez astrologię, jest przytulenie antypatycznego prokuratora. Jest sąsiedzka lojalność, która nakazuje zająć się zmarłym, którego się w ogóle nie lubiło, co też nazwałabym pewnym rodzajem miłości, do której, przyznajmy szczerze, niewielu z nas byłoby zdolnych. Jeśli zaś chodzi o ekoterroryzm, nie można zaprzeczyć, że ewidentnie się w filmie pojawia. Ale czy samo jego pokazanie oznacza pochwałę? W moim odczuciu film nie podejmuje się odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Pokazuje skrajność, jedną i drugą. Decyzję widz musi podjąć sam.

„Pokot” jest filmem bardzo dobrym, nie tylko pod względem realizacyjnym, ale również dlatego, że zmusza do myślenia, nawet jeśli widz kategorycznie nie zgadza się z przedstawioną wizją rzeczywistości. Jeszcze długo po seansie można zastanawiać się nad rolą i miejscem człowieka w hierarchii świata i czy na pewno znajdujemy się na samym szczycie. A jeśli tak, to dlaczego? Czy nasza zdolność podporządkowywania sobie innych gatunków rzeczywiście daje nam tak wysokie miejsce? Podczas oglądania w głowie wciąż krążył mi cytat z książki „Krzyk Czarnobyla” Swietłany Aleksiejewicz – „Święty Franciszek wygłaszał kazania do ptaków. Rozmawiał z ptakami jak z równymi sobie. Ale może to ptaki rozmawiały z nim w swoim języku, a nie on się do nich zniżył.”

I na koniec, niewielki spojler: grzybiarze wiedzą, jak się dobrze bawić.

Wolność wyboru, czyli miłość po szwedzku | recenzja „Szwedzkiej teorii miłości”

Autorka recenzji: Izabela Pazoła

0001

Wolność wyboru, czyli miłość po szwedzku

Erik Gandini, autor filmu, postanowił wyreżyserować dokument pokazujący współczesne konsekwencje wprowadzenia rozwiązań ogłoszonego w 1972 roku przez partię socjalistyczną  manifestu „Family of the Future”. Nie podoba mu się to, jak wygląda obecnie cywilizacja Zachodu. W swoich poprzednich filmach również wielokrotnie pokazywał i piętnował patologie istniejące w bogatych krajach Zachodu m.in. „Wideokracji” czy „Naprodukcji. Terrorze konsumpcji”.

Sam manifest, o którego dziejach opowiada obraz określał wizję świata wolnych, równych ludzi, w którym zanikną wszelkie więzy zależności ekonomicznej. Kobiety wedle tego miały wyzwolić się spod władzy mężczyzn, starsi nie musieli już polegać na dobrej woli dorosłych dzieci, a najmłodsi zyskiwali pełnię praw i opiekę państwa.

Dokument składa się z wielu warstw, Gandini prześwietla temat w różnych perspektywach i gra przeciwieństwami. Prawdziwa i dojrzała miłość polega w tym ujęciu na tym, że partnera nie potrzebujemy; a nawet więcej, możemy sobie bez niego świetnie radzić i na co dzień i od święta, ale dokonujemy wolnego wyboru i mimo okazji do wolności – zapraszamy go do wspólnego życia.

Należy zadać sobie pytanie: czy da się stworzyć warunki, w których druga osoba nie jest potrzebna do zaspokajania potrzeb emocjonalnych, reprodukcyjnych czy jakichkolwiek innych? Gandini opowiada historię kobiet. Kobiety pragną mieć dziecko – ale nie mogą, albo i nie chcą znaleźć sobie partnera, męża. W jego ujęciu szwedzkiego społeczeństwa – trudno jest stworzyć jakiejkolwiek bliskie relacje z drugą osobą. Kobiety chcą być matkami. Co zrobić w sytuacji wyalienowania? Jest na to sposób, istnieje bank spermy, którą można zamówić do domu kurierem. Pokazany zostaje nam dokładnie mechanizm. Kobieta mając możliwość wyboru, dokonuje zamówienia: klika kilka razy na stronie internetowej banku, wybiera dawcę, określa swoje preferencje i gotowe. W stosunkowo krótkim czasie odbiera od kuriera paczkę, w której jest nasienie (strzykawka ze spermą profesjonalnie zabezpieczona w ciekłym azocie) oraz instrukcja, dzięki której będzie mogła dokonać samozapłodnienia.

Druga część dokumentu to przedstawienie postaci szwedzkiego doktora, który wyjechał ze Szwecji do Etiopii. Zostawił za sobą nowoczesność, ogromne zarobki i stabilizację na poczet niesienia pomocy w kraju, w którym wiertarkę medyczną zastępuje się podczas operacji zwykłą za kilkanaście euro, a śruby podtrzymujące uszkodzone kości kupowane są w markecie lub usztywnia się szprychami rowerowymi, lub opaskami hydraulicznymi. W tym miejscu film zresztą rozpada się narracyjnie, bo reżyser jest tak uwiedziony osobowością i pomysłowością doktora, że zapomina, o czym właściwie opowiadał koncentrując się na charyzmatycznym lekarzu.

Predylekcja do zaprawionej czarnym humorem krytyki rewolucji obyczajowej lat 60-tych pozwala dostrzec u Gandiniego artystyczne pokrewieństwo z pisarzem Michelem Houellebekiem. Trzymając się tej analogii, dokument ten jest w świecie dokumentu mniej więcej tym, czym są „Cząstki elementarne” w dziedzinie literatury. Reżyser wskazuje na tytułowy zakątek Skandynawii, Szwecję – socjalny raj. Pokazuje jednak i negatywne skutki skrajnej wolności i niezależności – samotność. Gandini, mimo, że ma pochodzenie szwedzko-włoskie,  w Szwecji pozostaje prawdziwym Włochem, i dla niego szwedzki pozorny chłód w obejściu, jest niezrozumiały. Dokument ukazuje Szwecję bardzo jednostronnie, autor łapie sam siebie w pułapkę. Trudno pokazać, że Szwedzi przodują w rankingach na najszczęśliwszych ludzi świata, a jednocześnie to tutaj najwięcej starszych ludzi umiera w samotności… Z pewnością Szwedzi cenią swoją niezależność. Może nie jest to najbardziej otwarty i spontaniczny naród świata – ale wszystko to nie wynika z manifestu, jak chciałby Gandini i nie jest aż tak proste. Szwedzi kochają kółka hobbystyczne, sportowe i inne rzeczy. Stąd samych Szwedów i ich otwartości należy szukać nie tyle w kawiarniach czy pubach, a właśnie w klubach sportowych, stowarzyszeniach, domach kultury i bibliotekach. Kluczem do integracji nowoprzybyłych jest próba zrozumienia jak to społeczeństwo funkcjonuje. Nowi obywatele muszą dokonać wyboru, inaczej trudno będzie im się odnaleźć w społeczeństwie. Odrzucić wewnętrzne zniewolenie i otworzyć umysł na wartości i walory, które cenią i z których dumni są sami Szwedzi.

Mimo że momentami dokument Gandiniego przypomina rozprawkę z socjologii i brakuje mu chwilami dyscypliny, bo nie jest trzymany w ryzach i czasami gubi wątek, to oferuje ciekawsze spojrzenie na temat relacji międzyludzkich niż niektóre amerykańskie obrazy opowiadające o miłości.

 

Nostalgia za PRL-em – recenzja „Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej”

sztuka_kochaniaSztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej

Reżyseria: Maria Sadowska

Polska, 2017

Recenzja: Izabela Pazoła

 

„Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej, to książka, opublikowana w latach 70-tych ubiegłego wieku, która obecnie doczekała się nowego wydania, które związane jest bezpośrednio z premierą filmu opowiadającego o autorce głośnego bestsellera. Historia poświęcona autorce książki, w rolę której, wcieliła się Magdalena Boczarska, doczekała się wielu pochlebnych recenzji. Czy słusznie? Przyjrzyjmy się temu z bliska..
Odpowiedź na to pytanie nie jest zasadniczo prosta, bo o ile rola Magdaleny Boczarskiej słusznie została przez media i krytyków zauważona, o tyle sam film nie zrobił na mnie jakiegoś większego wrażenia. To nie tyle biografia, co komedia o lekkim zabawieniu erotycznym. Po obejrzeniu filmu stwierdzam, że „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” w gruncie rzeczy składa się z kilku ciekawych scen, których siłą jest obecność Boczarskiej i czasami Lubosa (jako jej ukochanego)a reszta… Hmm, to budowanie klimatu czasów dawnych, nostalgia za PRL-em. A i to nie jest udane do końca, bo film „Sztuka kochania…” sam do końca nie wie, czym jest i czym chce być.

To historia o staraniach związanych z wydaniem książki. Publikacji, na którą  polscy decydenci polityczni nie chcieli się zgodzić. Z drugiej strony to próba sportretowania Michaliny Wisłockiej i jako kobiety, i jako naukowca. Wszystko to okraszone nostalgicznym obrazem Polski od II wojny światowej aż po rok 1978.

Przeszłość Wisłockiej poznajemy w wielu retrospektywach, które układają się w chaotyczną linię fabularną. Reżyserka przedstawia te okruchy dość wyrywkowo, bazując na wydarzeniach, które mają być dla życia głównej postaci przełomowe. Są to m.in.: życie w trójkącie, narodziny dzieci, próba połączenia studiów z życiem rodzinnym, poznanie miłości swego życia na wakacjach w Lubniewicach. Czasami przejścia z jednego punktu do drugiego są płynne, a czasami zdarzają się również błędy techniczne. Szczególnie widoczne jest to na początku filmu. Widać, że kilka scen było ratowanych dodanymi postsynchronami – bohaterowie ustami „mówią” co innego, niby nic, a wprowadza dysonans.

Krzysztof Rak, scenarzysta produkcji, próbował w filmie zmieścić wiele i efekt niestety nie zadowala mnie do końca. Ostatecznie film porusza zbyt dużo wątków i dotyka ich wyrywkowo a czasami pewne fakty zostają wręcz przemilczane, jak na przykład dość  kontrowersyjny stosunek Wisłockiej do gwałtów. Również kwestia rodzicielstwa i decyzje jakie podjęła, nie zostały wyjaśnione do końca, pokazane w szerszym kontekście. Jasnym punktem filmu jest częściowo jego muzyka, w tym piosenka śpiewana przez Anię Rusowicz, która jest jakby skórą zdjętą z matki zarówno artystycznie jak i wizualnie.. W  części dialogów czuć też ducha PRL-u, uchwycono absurdy, które towarzyszyły temu okresowi. Zauważalne jest m.in podczas scen z cenzorem (dobrze zagranym przez Artura Barcisia) czy negocjacji z urzędnikami partyjnymi decydującymi o losie książki „Sztuka kochania” (świetny duet Wojciecha Mecwaldowskiego i Arkadiusza Jakubika).

            Czarnym koniem tego filmu jest dla mnie rola, jaką  zagrał  Eryk Lubos. Jest po prostu niesamowity w przekornym jak dla niego emploi amanta z uzdrowiska, który niepostrzeżenie dla widza przeistacza się w miłość życia Wisłockiej. To właśnie Jurek pokazuje Michalinie, co oznacza miłość, dzięki niemu również Michalina przeżywa pierwszy prawdziwy orgazm. Romans z Jurkiem otwiera bohaterce oczy na miłość, seks oraz powiązaną z nimi intymność. Jurek jako pierwszy namawia Wisłocką do napisania książki.

Maria Sadowska, która ponownie stanęła za kamerą, lubi opowieści o silnych kobietach, czego dała wyraz chociażby w swoim poprzednim filmie – „Dzień Kobiet”, jakże odmiennym… Tym razem zdecydowała się na podróż do kolorowych, ale trochę zacofanych lat PRL-u.  To film kobiety o kobiecie, laurka. Czy warto – tą decyzję należy podjąć już samodzielnie.

,,Ognistoruda Fryderyka” w Barłogu Literackim i w Krótkiej Przerwie!

Nasza najnowsza książka ,,Ognistoruda Fryderyka” pojawiła się w Barłogu Literackim i w Krótkiej Przerwie!

Zapraszamy do oglądania!

  1. Krótka przerwa

2. Barłóg Literacki

 

Fryderyka jest historią o odważnej dziewczynce, która ma ognistorude włosy.

Dzieci wyśmiewają się z Fryderyki z powodu jej koloru włosów, co bardzo smuci dziewczynkę. Ale ponieważ Fryderyka ma czarodziejskie włosy, to wkrótce zaczynają się dziać niesamowite rzeczy…

Jest to niezwykła historia dla dzieci tym, że każda dziewczynka (i chłopcy też) są równi i że każdy kolor włosów jest fajny.

Ognistoruda Fryderyka wpisuje się w nurt edukacji antydyskyminacyjnej i promuje równościowe podejście. Myślą przewodnią jest historii jest, że żadna cecha nie może powodować, żeby gorzej traktować drugą osobę. A wszystko to opisane w dowcipny i mądry sposób.

Książka doskonała dla małych i dużych, a szczególnie dla dzieci w wieku 4-9 lat.

,,Ognistorudą Fryderykę” możecie zakupić w Feminotece – stacjonarnie lub online (link: http://www.feminoteka.pl/ksiegarnia/product.php?id_product=1226).

Cały dochód z zakupu przeznaczamy na dalsze działanie Feminoteki.

„Upór i przekora. 52 kobiety, które odmieniły naukę i świat” | Recenzja książki

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

upor-i-przekora-52-kobiety-ktore-odmienily-nauke-i-swiat-b-iext46978817

„Upór i przekora. 52 kobiety, które odmieniły naukę i świat

Ile sławnych kobiet nauki jest w stanie wymienić przeciętny człowiek? Każdemu z pewnością od razu na myśl nasuwa się Maria Skłodowska-Curie, potem zaś w głowie pojawia się pustka. Można by pomyśleć, że nic w tym zaskakującego, w końcu nie każdy interesuje się nauką. Jednak ja, absolwentka studiów technicznych, mogłabym dodać Rosalind Franklin lub Avę Lovelace, i też sama natrafiłabym na tę pustkę. Świat nauki wydaje się silnie zdominowany przez mężczyzn, do tego stopnia, że nawet pasjonatom ciężko wymienić 5 sławnych kobiet nauki. Miejmy nadzieję, że dzięki książce Rachel Swaby nie będzie już to takie trudne.

„Upór i przekora. 52 kobiety, które odmieniły naukę i świat” to, jak zdradza sam tytuł, historie pięćdziesięciu dwóch kobiet, które odniosły sukces w dziedzinach STEM (od ang. science, technology, engineering and mathematics – nauki przyrodnicze, technika, inżynieria i matematyka). Książka nie ogranicza się jednak do suchych faktów, ale zręcznie kreuje osobowości poszczególnych naukowczyń. Dzięki temu staje się bardziej przystępna dla tych, którzy z nauką mieli ostatni raz do czynienia bardzo dawno temu, w liceum.

Tym co wyróżnia tę książkę, jest mocne skupienie na aspekcie kobiecym. Można przecież zadać pytanie, jaki wpływ na osiągnięcie naukowe ma płeć? Dlaczego fakt, że danych odkryć dokonały kobiety, miałby być czymś wyjątkowym? Wielu ludzi słysząc, że kobiety mają w różnych dziedzinach trudniej, odruchowo wpada w złość. Nie rozumieją tego, że nie chodzi o to, że mężczyźni mają łatwiej. Mężczyźni po prostu nie mają trudności z powodu tego, że są mężczyznami.

To proste stwierdzenie wypływa z każdej historii. Zaczynamy od Mary Putnam Jacobi, która musiała walczyć z Edwardem Clarkiem, który głosił, że edukacja kobiet wpływa negatywnie na ich zdrowie i zdolności reprodukcyjne. Mamy także Gerty Radnitz Cori, która odnosiła sukcesy wraz z mężem w dziedzinie biochemii, ale podczas gdy jemu proponowano ważne stanowiska, na nią spoglądano niechętnie lub oferowano posadę asystentki. Barbarze McClintock powiedziano wprost, że zostanie zwolniona, jeśli kiedykolwiek wyjdzie za mąż. Kiedy Dorothy Crowfoot Hodgkin zdobyła Nagrodę Nobla w dziedzinie chemii, „The Daily Mail” obwieścił ten fakt nagłówkiem „Nagroda Nobla dla brytyjskiej żony”.

Czasy nieustannie się zmieniają, ale w społeczeństwie wciąż pozostaje potrzeba posiadania autorytetów, a przynajmniej pewnych wzorców. Dlatego tak istotne jest, żeby pokazać innym kobietom, a zwłaszcza małym dziewczynkom i nastolatkom, że nie ma takich dróg, których nie mogłyby wybrać, że te trudności można pokonać. Bo mimo że większość z przytoczonych historii wydarzyła się kilkadziesiąt lat temu, te problemy często pozostają aktualne.

Bardzo się cieszę, że ta książka powstała i pojawiła się na polskim rynku. Polecam ją nie tylko pasjonatom i pasjonatkom nauki, ale po prostu wszystkim, bo niezłomna wola i oddanie bohaterek mogą zainspirować każdego. Podczas lektury cały czas miałam w głowie jeden obraz – lekcja przyrody, wiele lat temu, na której czytaliśmy biografię Marii Skłodowkiej-Curie. Pamiętam dokładnie, co czułam, chociaż wtedy jeszcze tego nie rozumiałam – to była inspiracja. Marzy mi się, że nastolatki będą sięgać po tę książkę i czuć dokładnie to samo.

Czego się spodziewać po tej książce? Przygotujcie się na fascynujące opisy tajnych laboratoriów w sypialniach, zegarów, które chodzą do tyłu i wykładów wygłaszanych w koszuli nocnej. Na pewno nie będzie nudno.

 

Korekta: Klaudia Głowacz

„RE_WOLTA” – recenzja spektaklu | matronat Feminoteki

re_wolta_plakat„RE_WOLTA”  to nietuzinkowy spektakl, który mogliśmy 1 i 2 lutego zobaczyć w Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu. To studium o przemocy seksualnej wobec kobiet będące kompozycją wyrazistych obrazów video, emocji i tematów.

Stereotypy. Kształtowane są przez społeczeństwo i nikt się z nimi nie rodzi, za tworzenie stereotypów odpowiedzialni są przede wszystkim rodzice, ale i otoczenie. Które formy języka i wyrazu pozwalają uniknąć krzywdzących stereotypów na temat przemocy seksualnej wobec kobiet? Odpowiedź na to pytanie przynosi nam przedstawienie. W kilku odsłonach poznajemy stereotypy najczęściej widoczne w życiu codziennym.

Stereotypy dotyczące płci. W pierwszej odsłonie poznajemy kobiety: słabe, skromne, emocjonalne, sentymentalne, cierpliwe – pierwszej odsłonie ubrane w białe suknie, mężczyzna w czerń. Przeciwstawiany jest im obraz mężczyzny silnego, pewnego siebie, racjonalnego zaradnego a jednocześnie wybuchowego. Wizja niczym z sztuk Grotowskiego. „RE_WOLTA”,  bowiem w bezpośredni sposób nawiązuje do technik awangardowego Teatrum Laboratorium.  System Grotowskiego zostaje zestawiony z elementami tańca „butoh”. Sam taniec butoh narodził się na przełomie 50 i 60 lat XX wieku w Japonii. Jego nazwa złożona jest z dwóch ideogramów: „bu”- oznacza taniec, „toh”- krok.  Jest tańcem buntu i sprzeciwu wobec wyuczonej doskonałości ruchu. Próbą odnalezienia własnej, oryginalnej twórczości na parkiecie. Wprawienia się w ruch, a nie wykonywania go. W tym tańcu coś umiera i rodzi się ponownie, każda nowa poza jest czymś wyjątkowym, unikalnym, nie do odtworzenia. Może właśnie to jest powodem wyjątkowości butoh i dlatego też wykorzystano go w przedstawieniu. Wszystko, co zbędne i zakłócałoby wyrazisty przekaz sztuki zostało usunięte. Pozostaje kontakt aktor – widz.

Odsłona druga – stereotypy na temat seksualności. Kobieca uzależniona jest od męskiej, dzięki niej w ogóle jest w stanie zaistnieć. Męskie zainteresowanie ją uaktywnia. Kobieta,  jest więc bierna, podległa, przyjmuje, nie jest seksualna, chce być pożądana. Mężczyzna jest aktywnym,  dominuje i inicjuje. Kobieca bierność objawia się brakiem swego zdania, a opór należy złamać a nie szanować.

W kolejnej odsłonie pokazano utwierdzanie stereotypów i normalizację przemocy. Ona to przedmiot, uległość, jest własnością. On podmiotem, dominantem i posiadaczem. Brutalne  zdobywanie potulnej oddanej najlepiej świadczy o jakości stosunku seksualnego. Przemoc jest kwintesencją przyjemności seksualnej.

Stereotypy na temat przemocy seksualnej to kolejna część sztuki. Kobieta cierpi, jest zastraszona, upokorzona. Mężczyzna odczuwa z tego powodu dumę i przyjemność. Ma społeczne przyzwolenie na tego typu zachowania. Ze statystyk: około 90% sprawców przemocy seksualnej to mężczyźni, przemoc ta ma charakter płciowy i to nieprawda, że jest to zjawisko marginalne.[1] Co piąta Polka została zgwałcona, co trzecia kobieta brała udział w aktywności seksualnej, której nie chciała.

W kolejnej odsłonie pojawia się  stereotyp odpowiedzialności za przemoc seksualną.  Kobieta jest sama sobie winna, przecież się prosiła, nie broniła się. Mężczyzna został sprowokowany, jest niewinny, nic się przecież nie stało. Żadna krótka spódniczka, uśmiech czy flirt nie stanowią usprawiedliwienia dla przemocy seksualnej…

Co możemy zrobić i jak okazać seksualny szacunek? „RE_WOLTA”   jest swoistego rodzajem protestem przeciw bagatelizowaniu przemocy wobec kobiet. Bardzo sugestywnym obrazem w wykonaniu Karoliny Pawełskiej, Barbary Prądzyńskiej, Moniki Wińczyk i Kajetana Hajkowicza . Jest mozaiką złożoną z obrazów pociągającą za sobą silne emocje i skłaniającą do reflekcji. Jednak jednym z kluczy do skutecznego przeciwdziałania molestowaniom jest zmiana naszych głęboko zakorzenionych przekonań utrwalonych w procesie socjalizacji przez stereotypy. Warto podkreślić, że przedstawienie ma specjalną oprawę muzyczną Earth Universal, będącego wspólnym projektem Jeffa Gburka i Huberta Wińczyka. Twórczość tego duetu jest o tyle ciekawa, że w największym stopniu opiera się na elektronicznych i organicznych sygnałach będących dźwiękowymi reprezentacjami rozmaitych form życia istniejącego na naszej planecie. Buto i ruch sceniczny to Katarzyna Pastuszak, opiekę artystyczną nad spektaklem sprawuje poznańska aktorka i reżyserka Małgorzata Walas-Antoniello.

RE_VOLTA  to projekt Stowarzyszenia Nastawnia , który bada temat przemocy seksualnej wobec kobiet. W ramach projektu odbyły się wykłady otwarte oraz powstał  wyżej opisany spektakl teatralny. Niezgoda na nierówność, na ból i cierpienie jest punktem, w którym musi zacząć się zmiana. Potrzebujemy innej perspektywy, by zapewnić bezpieczeństwo tym, które są krzywdzone i wskazać tych, którzy są za przemoc odpowiedzialni. Bez tego RE_WOLTA jest niemożliwa.

Autorka recenzji: Izabela Pazoła

Zdjęcia ze spektaklu, ze strony  Moc w przemoc

[1] https://www.mpips.gov.pl/gfx/mpips/userfiles/_public/1-2010_%20Raport-ogolnopolski_K-M_01-03-11.pdf