TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Opowieść Podręcznej. Powieść graficzna | recenzja

Opowieść Podręcznej. Powieść graficzna

Autorki: Margaret Atwood, Renee Nault

Przełożył: Stanisław Kroszczyński

Wyd. Jaguar, 2021

Recenzuje: Karolina Pudełko

Istnieje wiele książek i filmów traktujących o przyszłości. Są takie o przyszłości odległej i takie o tej, które ma nastąpić w zasadzie zaraz. Na przestrzeni lat powstawały liczne dzieła dotyczące ataku obcych, potwornych kataklizmów, najazdu krwiożerczych potworów czy przejęcia kontroli nad światem i ludzkością przez roboty. Popularne były też wizje z czyhającymi na mózgi ludzkie zombie. Na wszystkie z nich patrzyłam z przymrużeniem oka albo nie patrzyłam wcale. Zerkałam na nie z myślą – „to się nie wydarzy” albo, w bardzo rzadkich momentach „nawet jeśli tak będzie, to na pewno tego nie dożyję”. A potem pojawiła się „Opowieści Podręcznej”. To historia osadzona w dystopijnej przyszłości, w której świat, który znamy, w zasadzie przestał istnieć. Nie ma tam maszyn rozczłonkowujących ludzi i obcych, którzy porywają dzieci na eksperymenty. Nie ma wybuchów, efektów dźwiękowych i laserów. Dlaczego więc wizja ta wydaje się najbardziej przerażająca ze wszystkich? Bo z każdego z tych czarnych scenariuszy wymienionych powyżej ta wykreowana w Opowieści Podręcznej wydaje się najbliższa realnemu scenariuszowi. Bo w świecie Podręcznych nie ma obcych, są za to ludzie, którzy potrafią być najbardziej przerażającymi istotami ze wszystkich żyjących na świecie.

            Żyjąc w Polsce, w kraju, w którym szczególnie w ostatnim czasie wyraźnie widać było, że prawa człowieka, są jednostce odbierane przez rządzących, wizja świata, w którym kobiecie nie można żyź według własnych zasad, ba, nie można kształcić się, pracować czy być w relacji z osobą, z którą chce się w niej być, wydaje się szczególnie przerażająca. Nie da się nie zauważyć, że prawa, o które protestowały czy demonstrowały w Polsce tłumy ludzi na przestrzeni ostatnich lat, to prawa, których odebranie zostało przedstawione w Opowieści Podręcznej. Świat, w którym nie możesz być w związku z tym, kim chcesz, a Twoim jedynym obowiązkiem jest dochowanie i urodzenie dziecka, niezależnie od okoliczności, wydaje się dziwnie znajomy, a wcale nie oddalony o nieznaną ilość lat. Odmienne wydają się być tylko stroje.

            To antyutopia, która wstrząsnęła światem, a której elementy stały się symbolem stosowanym podczas polskich protestów. Dlaczego? Bo obawa, że świat, w którym jedynym obowiązkiem kobiety będzie urodzenie mężczyźnie dziecka, staje się coraz silniejsza, im więcej się słucha czy ogląda tych, którzy forsują taki punkt widzenia. Opowieść Podręcznej to historia pełna cierpienia, które tworzy się w odpowiedzi na odebranie prawa, które powinno być tym niezbywalnym – prawa do wyboru, w każdej kwestii, niezależnie od wszystkiego. Książka Margaret Atwood w adaptacji Renée Nault, jeśli to możliwe, zyskuje jeszcze więcej niepokoju. Ilustracje stworzone przez Nault prowadzą nas przez Gileadu pobudzając do działania nie tylko za pomocą słów, ale i obrazów. Przekaz wydaje się jeszcze silniejszy. Każda kolejna strona to kolejny bagaż emocji, który osoba odbierająca dzieło będzie nieść już zawsze. To sztuka, której nie da się odzobaczyć, szczególnie żyjąc w Polsce. Opowieść Podręcznej, która powstała w 1985 roku, chyba nigdy nie była aż tak aktualna.

            Obrazy, które stworzyła Nault, czasami krzyczą do nas z kolejnych stron, a czasami szepczą wywołując niepokój i przeszywający dreszcz. Barwy, które wykorzystała oddziaływują na psychikę. Budzą lęk i sprawiają, że odbiorca może czuć się nieswojo. Opowieść, która miała być tylko fikcją, wraz z kolejną stroną, kolejną ilustracją, wydaje się zdecydowanie bardziej aniżeli by się tego chciało prawdziwa, bliska. Przechodząc kolejno przez ilustracje Nault jako czytelniczka czułam, jakbym wraz z główną bohaterką odwiedzała zakątki tego przerażającego świata – szłam z nią na zakupy, kładłam się w łóżku w jej pokoju, z którego zabrane zostały wszelkie przedmioty, którymi mogłaby zrobić obie krzywdę. Czułam jej lęk, niepokój, smutek. Dzieliłam go z nią.  Ilustracje, które wyglądają trochę jak tworzone akwarelą budzą skojarzenia z czymś nierealnym, ulotnym, o rozmytych kształtach – jak fantazja czy sen. W tej konkretnej sytuacji to koszmar. Koszmar, który ma tyle punktów stycznych z rzeczywistością, że wiele razy musiałam zamknąć tę książkę i rozejrzeć się dookoła – nie, to jeszcze nie teraz. To nie jest prawda. Może tego nie dożyję.

„Świat bez kobiet” Agnieszki Graff | recenzja

Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym

Autorka: Agnieszka Graff

recenzuje: Małgorzata Kaczmarek

Jestem niewiele starsza od pierwszego wydania  „Świata bez kobiet”. Teksty Agnieszki Graff pozwalają mi zrozumieć od czego wszystko się zaczęło. Jak przez laty budowany był patriarchat w Polsce, jak politycy dokładając kolejne cegły spychali kobiety na margines życia publicznego.

W książce przede wszystkim dużo jest subtelności, słów, sprytnych przeinaczeń, gestów, które kreowały  rzeczywistość w taki sposób, że to mężczyzna ma władzę, kobieta jest, a i owszem, ale zdyscyplinowana, oddana bezgranicznie obowiązkom domowym i naturalnemu matczynemu powołaniu . Dzisiaj zjawisko trywializowania kobiet jest jak najbardziej aktualne. Obecnie mówimy na to „dziaderstwo”. Jak trafnie podsumowała to Paulina Młynarska w jednym ze swoich postów „Tacy właśnie są dziadersi: tzw. „kwestie kobiece” są dla nich tak błahe, tak drugorzędne, że w sumie nie warte głębszej refleksji. Rzuca dziaders, jeden z drugim, że legalna aborcja to kaprys „na pstryk”, że w sumie to kompromis mu pasował. I zadowolony. Wiadomka, jego to nie dotyczy”. Rebecca Solnit w swojej książce użyła także po raz pierwszy słowa: mansplaing czyli pewien wzorzec zachowania w naszej kulturze- systemowe znieważanie i przeoczenie wiedzy, doświadczenia i głosów kobiet. Bazuje na założeniu, że mężczyźni po prostu wiedzą lepiej , ze względu na sam fakt , że są mężczyznami.

To że dzisiaj operujemy takimi pojęciami jak dziaders czy mansplaing świadczy, że zwiększa się świadomość wśród kobiet. 20 lat temu w Polsce nikt o tym nie mówił. Zaczęła o tym mówić dopiero Agnieszka Graff. Jej „Świat bez kobiet” to lekcja historii, której nikt nie opowiedział mi w liceum. A jak wiadomo – ci, którzy nie znają swojej historii skazani są na jej powtórzenie. Smutna jest to książka, bowiem 20 lat od jej wydania sytuacja Polek nie uległa poprawie. Rząd planuje wypowiedzieć Konwencję Stambulską, gwarantującą kobietom pomoc w przypadku przemocy domowej, seksualnej, ekonomicznej …  Taka pomoc jest kluczowa, niemal 90 procent Polek doświadczyło jakiejś formy przemocy seksualnej. Ponad 20 procent – gwałtu. Kobiety w Polsce zarabiają średnio 17-20% mniej za pracę na tym samym stanowisku. 28% osób w sejmie RP to kobiety. Polska zalana jest fanatycznymi bilbordami z płodami. Rzekomy „kompromis” aborcyjny uległ zaostrzeniu. Ostatnimi dniami prezes partii rządzącej w wywiadzie przyznał: „Ale też wiem, że są ogłoszenia w prasie, które każdy średnio rozgarnięty człowiek rozumie i może sobie taką aborcję za granicą załatwić, taniej lub drożej.” Warto by więc zadać sobie pytanie- po co przywództwu  było to wszystko? I tutaj idealnie wpasowuje się fragment książki Graff: „A teraz powiem coś, co może was zdziwić, a nawet oburzyć. Nie o płody i nie o kobiety tu chodzi. Chodzi o władzę, o prawo do decydowania o zbiorowej tożsamości Polaków i o miejsce Polski w świecie. Ten wyrok i język, którym napisano uzasadnienie, ostatecznie wypisuje nasz kraj z kręgu współczesnej cywilizacji europejskiej- i moim zdaniem taki właśnie był zamysł”.

Książka Graff daje mi, młodej feministce, potężna dawkę wiedzy na temat równouprawnienia (oraz jego braku) i uważam, że powinna znaleźć się w domu każdej z moich koleżanek. Felietony napisane są żartobliwie, nieraz z ironią, przekornie. Książka głównie skupia się na roli kobiet na arenie politycznej. Dzisiaj uważam ze feministyczny must have literacki musiałby poszerzyć zakres. Bowiem przed nami długa droga i wiele bitew do stoczenia. 

„Zawodowe dziewczyny -prostytucja i praca seksualna w PRL ” Anna Dobrowolska | recenzja

Zawodowe dziewczyny – Prostytucja i praca seksualna w PRL

Anna Dobrowolska

wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2020

 

 

Temat, jakim jest prostytucja/praca seksualna pojawia się na językach opinii publicznej niezwykle rzadko. Wydaje się, że pozostaje on w sferze tych tematów, o których mówić „nie wypada”. Nawet współcześnie – w roku 2020\2021 – spoczywa na nim klątwa tematu tabu. W swojej książce Anna Dobrowolska wyjaśnia, skąd w polskiej świadomości wzięło się spojrzenie na zjawisko prostytucji jako jednej ze społecznych patologii oraz jak „zawód” ten rozwijał się na przestrzeni dekad w okresie niekoniecznie dla niego korzystnym, jakim były czasy Polski Rzeczpospolitej Ludowej.

Autorka rozpoczyna swoje rozważania od czasów Polski powojennej – od roku 1945, a następnie zajmuje się każdą dekadą po kolei, aż do późnego socjalizmu i początku lat 90-ych. Na zaledwie dwustu czterdziestu (240) stronach zostaje przedstawiony pełen przekrój i ewolucja zjawiska prostytucji. Pokazana zostaje droga od koncepcji całkowitej kontroli, nadzoru i ewidencji poprzez współpracę kobiet z funkcjonariuszami SB do wyrażenia przez społeczeństwo potrzeby istnienia domów publicznych na początku lat 90-ych. Oczywiście nie świadczy to o pełnej liberalizacji i otworzeniu się na temat pracy seksualnej w ostatniej dekadzie XX wieku, ale o stopniowych przemianach w świadomości społecznej i powolnym oswajaniu się z istnieniem takiego „zawodu”.

Przemiany te można śledzić dzięki relacjom pracowniczek seksualnych, które otwierają każdy rozdział książki i są jej niezbędnym elementem. Poprzez obecność owych relacji autorka stara się oddać głos kobietom, które mają możliwość interpretować i przedstawiać działania Milicji Obywatelskiej i innych instytucji państwowych również z ich perspektywy. Sposób ten jest dosyć przełomowy, gdyż w debatach publicznych o prostytucji w PRL-u rzadko pojawiała się narracja samych prostytutek. W opowiadanych przez kobiety historiach możemy dostrzec chęć pokazania niezależności, próbę wypracowania szacunku do własnej pracy, a także próbę zmiany podejścia instytucji państwowych do ich zawodu. Tak jak podkreśla to Anna Dobrowolska, świadczy to o sprawczości prostytutek i bynajmniej nie umieszcza ich w roli biernej ofiary.

Z publikacji dowiadujemy się również o hierarchii panującej wewnątrz środowiska w drugiej połowie XX wieku. Autorka przedstawia czytelnikowi motywacje do podjęcia przez kobiety takiej drogi zawodowej, nierzadko pokierowane sytuacją materialną, a także prezentuje stosunek MO do „gruzinek”, „mewek”, „tirówek” lub „prostytutek ekskluzywnych”. Każda kobieta reprezentująca dany stopień w hierarchii zmaga się z własnymi trudnościami i przeszkodami, ale z drugiej strony czerpie inne korzyści z wykonywanego zawodu. Anna Dobrowolska w swojej pracy stara się podkreślić ten aspekt. Autorka przytoczyła przykłady kobiet, które dobrowolnie podjęły się tego zawodu: czasem decyzję ułatwiły złe warunki ekonomiczne, a czasem chęć zarobienia ogromnych pieniędzy w szybkim czasie. Większość przedstawionych w publikacji bohaterek była jednak pogodzona z własną moralnością i tego samego oczekiwały od instytucji państwowych i opinii publicznej.

Obok relacji z milicyjnych dokumentów o „najstarszym zawodzie świata,” książka daje również świetną lekcję historii o czasach PRL-u. Na przykładzie zjawiska prostytucji widoczne są wszelkie tendencje panujące wówczas w kraju, sposoby działania władz państwowych, próba kontroli przez władze komunistyczne niemal wszystkich dziedzin życia, aż po klęskę tego systemu. Każda dekada niesie ze sobą inne spojrzenie, inne pomysły na radzenie sobie z tym rodzajem „patologii społecznej” oraz ponowne otwarcie dyskursu na ten temat (dużą rolę odegrały także artykuły w gazetach, filmy dokumentalne lub serialne np. 07 zgłoś się!).

Moim zdaniem, podejście do tematu prostytucji i pracy seksualnej w PRL w każdym z opisanych okresów zostaje wyczerpująco zanalizowane. Autorka płynnie przedstawia przemiany zachodzące w sytuacji prostytutek/pracownic seksualnych zarówno z perspektywy ich samych jak i milicji lub organów instytucji państwowych. Świetny ciąg przyczynowo-skutkowy opisywanych przemian poparty jest wiarygodnymi źródłami.

Zachęcam do sięgnięcia po tę literaturę. Pomimo momentami trudnego, naukowego języka, podejście autorki do zagadnienia prostytucji i pracy seksualnej w PRL pozwala zmienić perspektywę i przyjrzeć się tej problematyce z innej strony, nie tylko jako społecznego marginesu lub patologii.  

Klaudia Budek

Powiedziała. Śledztwo, które zdemaskowało Harveya Weinsteina i zapoczątkowało ruch #Metoo | Recenzja

Powiedziała. Śledztwo, które zdemaskowało Harveya Weinsteina i zapoczątkowało ruch #MeToo
Autorki: Jodi Kantor, Megan Twohey

Przekład: Paulina Surniak, Adrian Stachowski,

Wydawnictwo Poznańskie, 2020

„Powiedziała” to książka autorstwa dwóch wybitnych dziennikarek, które nie pierwszy raz zmagały się z niełatwą tematyką. Artykuły Jodi Kantor dotyczące dyskryminacji płciowej były przyczyną zmiany polityki w miejscach takich jak Starbucks, Amazon lub Harvard Business School. Historie Megan Twohey doprowadziły do przyjęcia w stanie Illinois pierwszej ustawy nakazującej sprawdzenie każdego przypadku dotyczącego gwałtu, wielokrotnie pisała również o przestępczości seksualnej oraz molestowaniu. I tym razem praca dziennikarek przyczyniła się do ogromnej zmiany w społeczeństwie oraz do powstania znanego na całym świecie ruchu #Metoo.


Na samym początku należy zauważyć jak dużą rolę odgrywa sam tytuł. Jedno słowo – „powiedziała”, zawiera w sobie największy przekaz tego reportażu. Sugeruje przerwanie trwającego przez dekady milczenia o przestępstwach seksualnych znanego producenta filmowego Harveya Weinsteina. Pokazuje siłę i odwagę kobiet, które odważyły się „powiedzieć”, choć droga do wyznania swojej historii była trudna. Wiele z ofiar nie chciało się nią dzielić ze względu na możliwe konsekwencje, mimo, że większość z nich chciała, by ktoś powstrzymał Weinsteina. Inne zostały ograniczone za pomocą umowy „gotówka za milczenie”. Wszelkimi metodami starano się odebrać kobietom ich głos, pieniędzmi i obietnicami rozwoju kariery zmusić do zachowania ostrożności. Te, które odważyły się podzielić swoimi doświadczeniami były zastraszane, nękane i krytykowane. Niejednokrotnie wmawiano im kłamstwo. Z reportażu dowiadujemy się jak ciężka jest droga ofiary molestowania do nagłośnienia swoich przeżyć i jak ogromną przemianę wewnętrzną przechodzą podczas tej drogi.


Książka rzuca też światło na problem dotychczasowego systemu, w którym wielkie firmy zdają sobie sprawę z niewłaściwych zachowań swoich pracowników lub przełożonych, a działania podejmują dopiero, gdy zostaną one zdemaskowane publicznie i udowodnione. Nie dla dobra pokrzywdzonych kobiet, dla dobra firmy. Umowy, ugody, odszkodowania wypłacane w zamian za milczenie – to wszystko metody, które dążą do zamiatania spraw pod dywan, by firma funkcjonowała sprawnie. Zawieranie takowych umów jest również opłacalne dla prawników, którzy pobierają część z odszkodowań – nie zapobiega to molestowaniu, a nawet je ułatwia. Pokazane są błędy uniemożliwiające udowodnienie i wyciągnięcie konsekwencji z molestowania, co często bywa współudziałem zakładu pracy. Mężczyźni wykorzystujący swoją władzę i pozycję, czują się bezkarni i wszechmogący. Bardzo często wystarczy dobry prawnik lub nieznaczące niedociągnięcie w historii kobiety, by jej słowa stały się nieważne, czego doskonałym przykładem jest działanie Harveya Weinsteina. Pracujący dla niego sztab ludzi (oczywiście dobrze opłaconych) – prawnicy, detektywi, agencje pomagali mu dotrzeć i zatrzymać przepływ informacji. Praca dziennikarek uświadamia jak duża we współczesnych czasach jest siła pieniądza oraz rola znajomości, koneksji oraz własnej pozycji.


W końcu, reportaż „Powiedziała” jest nie tylko historią o kobietach, które odważyły się wystąpić przeciwko wpływowym mężczyznom takim jak Donald Trump, Harvey Weinstein lub Brett Kavanaugh, ale też świetną lekcją dziennikarstwa śledczego. Za pomocą pracy Jodi Kantor i Megan Twohey czytelnik znajduje się w samym środku śledztwa, które zmieniło podejście do molestowania seksualnego w pracy oraz zapoczątkowało lawinę historii w ramach ruchu #Metoo. Wraz z dziennikarkami i zespołem New York Timesa przeżywa historię każdej ofiary oraz z zapartym tchem czeka na zwycięstwo sprawiedliwości i upragnioną zmianę.


Książka z pewnością inspiruje do działania, tak jak zrobiły to jej bohaterki oraz pozwala zrozumieć jak wiele kroków musiały poczynić kobiety, by z sukcesem odzyskać swój głos. Ile jest w stanie zmienić jeden artykuł? Czy pojedyncza historia ma jakieś znaczenie? Tego dowiadujemy się z reportażu Jodi Kantor oraz Megan Twohey.


„I believe woman because no-one believed me” #Metoo


Recenzuje: Klaudia Budek

„Olimpijki” Anny Sulińskiej – zdecydowanie nie tylko o sporcie!

Olimpijki

Anna Sulińska

Czarne 2020

recenzuje Karolina Pudełko

 

 

„Olimpijki” z pozoru mogą wydawać się książką o sporcie. Można by tak stwierdzić patrząc na okładkę, spoglądając na tytuł, czytając jej opis… Nic bardziej mylnego. To 288 stron wciąż żywej historii udowadniania, że kobiety mają znaczenie. „Olimpijki” to opowieść o osobach, które mierzyć się musiały z przeciwnościami losu, które wydawać by się mogły z pozoru absurdalne – kto wpadłby na to, że pewnych zawodniczek olimpijskich nie zabrano autokarem na miejsce zawodów celowo? Że celem tego miało być uniemożliwienie kobietom zdobycia pierwszego medalu olimpijskiego w danej dyscyplinie przed mężczyznami? W takiej rzeczywistości żyły, trenowały i wygrywały polskie sportsmenki. Rzeczywistości zdominowanej przez mężczyzn, patriarchat,  gdzie przyzwyczajone do kłód rzucanych im pod nogi z zaciśniętymi zębami trenowały, często oporządzając wcześniej przy mężu i dzieciach. W czasach PRL-u wydawać by się mogło, że wystarczająco wiele przeciwności losu spotykało osoby chcące doskonalić się w sporcie – braki kadrowe, niewystarczająca ilość i zła jakość sprzętu, brak odpowiednio przystosowanych miejsc do treningu, a nawet strojów. No cóż, niektórych kosztowało to więcej. Skandaliczne i uderzające w godność osób trenujących „testy weryfikujące płeć” polegające na obnażaniu się przed obcymi osobami, niemożność trenowania danej dyscypliny będąc kobietą, ostracyzm niektórych środowisk wciąż głoszący, że miejsce kobiety jest w domu, a nie na bieżni… To tylko niektóre z dodatkowych trudności,  z którymi mierzyć się musiały właśnie kobiety.

Chciałoby się powiedzieć, że czasy na tworzenie skandali dotyczących kobiet w sporcie już dawno odeszły w niepamięć, ale byłoby to kłamstwo. Wystarczy spojrzeć chociażby na bardzo niedawną sprawę związaną z wybitną lekkoatletką i biegaczką na średnich dystansach, dwukrotną mistrzynią olimpijską, Caster Semenaya. Ciało Caster produkuje większą niż przeciętna ilość testosteronu. Jej błyskawiczne postępy i spektakularne wyniki wzbudziły wśród niektórych podejrzenia dotyczące jej biologicznej płci. Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznej w odpowiedzi na te „wahania” nakazało przeprowadzenie testów płci i chociaż oficjalne wyniki nigdy nie dotarły do opinii publicznej, szczegóły fizjologii biegaczki trafiły do mediów i zostały przez nie rozpowszechnione. Bezsprzecznie naruszona została jej prywatność. Fakty są takie, że biegaczce nie odebrano medalu i po kilku miesiącach dopuszczono znów do startu w zawodach kobiet, ponieważ stwierdzono, że trudno jest znaleźć badania jednoznaczenie mówiące o wpływie wysokiego poziomu testosteronu na różne dystanse biegowe.  Lecz potem, w kwietniu 2018 Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznej ogłosiło nowe zasady dotyczące zawodniczek z hiperandrogenizmem (nadmiernym wydzielaniem androgenów u kobiet), które uniemożliwiły Caster starty. Jej odwołanie się od tej decyzji zostało odrzucone. Tu pojawia się otwarte pytanie – czy naturalne warunki Caster, które umożliwiają jej zdobywanie takich, a nie innych wyników, są inne, aniżeli naturalne warunki innych zawodniczek? Czy istnieją naukowe podstawy do tworzenia wyżej wspomnianych zasad? Nad tym można by się pochylić szerzej, ale nie ma na to miejsca w tej recenzji, bo to zapewne temat do długiej dyskusji. Ale o podobnych przypadkach przeczytać możemy właśnie w „Olimpijkach”. Zachęcają one do postawienia sobie przez czytelnika pytania – kto decyduje o tym, że kobieta startująca w zawodach jest kobietą? Czemu najczęściej są to inne osoby niż ona sama?

To, co w książce Sulińskiej wydaje się ważne, to fakt, że na tyle na ile było to możliwe, oddała głos samym sportowczyniom. To zatem one, po latach, mogły spojrzeć na przeszłe czasy i je skomentować ze swojej perspektywy. Żadne inne spojrzenie nie byłoby tak przepełnione emocjami (z których większość przez lata niewiele zmalała), ale i tak dobrze nie oddawałoby klimatu tamtych czasów i absurdu wielu sytuacji. „Olimpijki” to także smutna opowieść o zapomnieniu – o upchanych głęboko w szufladach medalach i wybrakowanych informacjach dotyczących osiągnięć  sportowczyń na stronach internetowych czy kartach ksiąg, czasami też o zupełnym ich braku. To opowieść o tym, że w ustach i oczach wielu to męskie osiągnięcia były ważniejsze aniżeli kobiece, czasami nawet do tego stopnia, by naginać historię. To przestrzeń na wgląd w naszą dzisiejszą sytuację i znak zapytanie postawiony przy tezie, że wiele się zmieniło. Być może sprzęty są nowsze, bieżnie wygodniejsze, a stroje bardziej dostępne, ale czy w świecie, nie tylko sportowym, nadal nie zapomina się zbyt często o kobietach?

 

Femionteka objęła książkę matronatem!

Książka na którą czekałam. „Złap i ukręć łeb” recenzuje Nataszex

O „Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli” Ronana Farrowa pisze Natalia Skoczylas.

Recenzję udostępniamy za zgodą autorki, ukazała się na instagramie Nataszex 

***

Książka na którą czekałam. Czytałam ją jednocześnie z łatwością, bo została napisana dość zrozumiałym językiem, ale też z ciężarem, bo zdaję sobie sprawę, że w polskiej rzeczywistości też są chronieni seryjni gwałciciele. Wystarczy spojrzeć na przypadek Krzysztofa Sadowskiego. I zapytać siebie czemu nie znam więcej takich przypadków. Bo powtarzana śpiewka osób związanych z polityką w stylu „u nas nie ma przemocy”, jest nie tylko naiwna, ale także świadomie nieprawdziwa. Myślę, że miarą dojrzałości społeczeństwa, kolektywu, grupy jest to, jak radzi sobie z przemocą. Bo przemoc jest wszędzie i każda_y z nas jest do niej zdolna_y. Dlatego tak ważne jest, by nauczyć się słuchać, zadośćuczynić, naprawiać. Nie uciszając.

Ronan Farrow w książce „Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli” pisze nie o samej przemocy seksualnej, ale o własnym procesie jej ujawniania w przypadku wpływowych i bogatych osób. O całej machinerii nastawionej na ukrywanie krzywd i wpędzaniu osób, które doświadczyły przemocy i tych, które chciały to ujawnić – w paranoję, w stan wycieńczenia. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o pracy reporterskiej Farrowa, też o jego motywacjach i determinacji. O czasie, który upływał. O konkretnych osobach, które utrudniały pracę. O inwigilacji, która się dzieje, ale trudno o niej myśleć, bo można pogubić się w rozpoznawaniu rzeczywistości. O umowach uciszających osoby, które doświadczają przemocy. O myleniu romansu z przemocą. O władzy.

I też o solidarności osób, które zdecydowały się na ujawnienie. O wielu osobach pracujących przy reportażach, które robią to, bo uważają, że ta praca jest słuszna i potrzebna. O tym, że zmiana nie przychodzi w pojedynkę.

Książka w polskiej wersji językowej została wydana przez Wydawnictwo Czarne, w tłumaczeniu Anny Dzierzgowskiej i Sławomira Królaka.

Dziękuję!

„Nie przywitam się z Państwem na ulicy. Szkic o doświadczeniu niepełnosprawności” Maria Reimann | recenzja | konkurs

„Nie przywitam się z Państwem na ulicy. Szkic o doświadczeniu niepełnosprawności”

Autorka: Maria Reimann

Czarne 2019

Recenzuje: Karolina Pudełko

 

 

“Życie z niepełnosprawnością jest ciągłym nawigowaniem między poczuciem wyjątkowości – wyjątkowej niesprawiedliwości, wyjątkowej krzywdy, wyjątkowej dzielności, wyjątkowego wysiłku – a poczuciem zwyczajności, “normalności””.

W książce „Nie przywitam się z Państwem na ulicy. Szkic o doświadczeniu niepełnosprawności” autorka Maria Reimann przygląda się doświadczeniu kobiet urodzonych z zespołem Turnera, ale także własnemu doświadczeniu życia z niepełnosprawnością – niedowidzeniem. Autorka zaprasza nas jakoby do zastanowienia się – czym właściwie jest niepełnosprawność, a w zasadzie – czym może być, czym bywa i czym na pewno nie jest.

Pokazuje, że można żyć z doświadczeniem niepełnosprawności lub obok niego, ale też że osobą z doświadczeniem niepełnosprawności można „bywać”, a nie „być” – „Czy jestem niepełnosprawna, chociaż pracuję, wychowuję dziecko, jeżdżę na rowerze, podróżuję? A może tylko bywam niepełnosprawna, kiedy nie mogę prowadzić auta, nie widzę świateł po drugiej stronie ulicy albo napisów w kinie?” To trochę książka o płynnych granicach tego doświadczenia, zależnych od każdej jednostki. To, co wydaje się ważne, to fakt, że granice te często stawiane są głównie przez społeczeństwo. Że często dzieje się tak, że to nie samo doświadczenie niepełnosprawności jest obciążeniem (choć fakt, bywa), ale przede wszystkim odbiór innych ludzi.

To społeczeństwo potrafi wykluczać, etykietyzować, stygmatyzować, czasami w imię „dobrej woli”. To więc jest to też książka o wrażliwości i uważności, którą trzeba mieć, bo każdy swoje doświadczenia ma prawo traktować tak, jak chce. Nie mamy prawa do poprawiania, ulepszania, zmieniania czyjegoś doświadczenia wedle naszych upodobań, nawet jeśli myślimy, że tak byłoby lepiej. Na 168 stronach czytelnik bądź czytelniczka odbywają lekcję o tym, jak ważna jest empatia oraz otwartość i uważność na drugiego człowieka. To właśnie te cechy mogą pomóc nam w kontakcie z kimś, kto jest obok nas, nawet jeśli w jakikolwiek sposób odbiega od przyjętego schematu… normalności? Typowości? Wciąż żyjemy w świecie, w którym silną pozycję zajmują stereotypy dotyczące wszystkiego, co nie przystaje do ustanowionych przez kogoś (nie wiadomo w zasadzie kogo konkretnie)  standardów. Ta niezmiennie aktualna tematyka – tolerancji, akceptacji, ale przede wszystkim – pozostawiania tyle przestrzeni drugiej osobie, ile potrzebuje ujęta jest w sposób prosty, ale jednocześnie niezwykle bliski, wręcz intymny.

Niepełnosprawność pokazana jest w książce z kilku perspektyw – jedną z nich są bohaterki z doświadczeniem Zespołu Turnera, które dzielą się swoimi historiami (a więc w zasadzie – dzielą się sobą), kolejną zaś – doświadczenia samej autorki. Puentą tego zestawienia wydaje się być to, że brak jest wspólnego mianownika pomiędzy rożnymi doświadczeniami niepełnosprawności i to właśnie ta indywidualność jest czymś, o czym zapominać nie można. Ta indywidualność wpleciona jest także w opowiedzianą między słowami opowieść o emancypacji i feminizmie kobiet z doświadczeniem niepełnosprawności, która to towarzyszy w zasadzie całe życie im i im rodzinom, co pokazują chociażby słowa matki dwóch córek – „Kobieta opowiada, że ponieważ jedna z dziewczynek raczej ni zostanie matką (ze względu na zespół Turnera), zdała sobie sprawę, że powinna wychowywać obie córki w przekonaniu, że macierzyństwo nie jest jedyną możliwością życiowego spełnienia kobiety”.

Jak mówi Magdalena Radkowska Walkowicz: „ w zespole Turnera tkwi potencjał emancypacyjny”. To książka nie tylko o życiu z doświadczeniem niepełnosprawności, o przekraczaniu ograniczeń, o subtelności czy jej braku. To przede wszystkim zachęta do namysłu – szkic – początek dyskusji o tym, co to znaczy być człowiekiem, niezależnie od przyjętych standardów, norm, obostrzeń, które sami sobie narzucamy i pielęgnujemy.

 

KONKURS! Mamy dla Was dwa egzemplarze książki „Nie przywitam się z Państwem na ulicy. Szkic o doświadczeniu niepełnosprawności”.

Aby wziąć udział w losowaniu wpisz w komentarzu czemu książka ma iść do Ciebie 🙂

Losowanie 4 grudnia o godzinie 14.00. Odezwiemy sie do dwóch oosób.

„Seksuolożki” Marta Szarejko | recenzja

Seksuolożki
Marta Szarejko

Znak Horyzont 2019

recenzuje Karolina Pudełko

W zasadzie z dnia na dzień seks staje się coraz bardziej tematem tabu. Ze wszystkim, co aktualnie się dzieje, coraz mniej spontanicznie mówi się o kwestiach z nim związanych, a otwartość w tym temacie spada coraz częściej na koniec rankingu określeń z nim wiązanych. Seksualność jako taka w naszej kulturze nie jest tematem, na który większość osób wypowiada się bez chociażby lekkiego zarumienienia. Wszak „Przyzwoitość” to ogromna cnota. Nie ma skutku bez przyczyny – jeszcze niedawno w większości domów rzadko mówiło się o seksie, a nawet jeśli, to raczej mocno zawężając temat na przykład do aspektów fizjologicznych. Nierzadkie były (i niestety nadal są) także  krzywdzące uprzedzenia i stereotypy związane z rozmawianiem o tej sferze życia – że wpłynie negatywnie na rozwój osoby, że nie wypada o tym mówić, że „kobietom nie przystoi”… Wiele osób ma wiele pytań, ale boi się je zadawać. Komu? Co sobie ludzie pomyślą? Czy coś jest ze mną nie tak, jeśli chcę pytać o seks? Podsycane obecnymi nastrojami i działaniami wątpliwości wpędzają w kozi róg niewiedzy i bezradności. Na szczęście nie jest jednak tak źle, jak mogłoby się wydawać – coraz więcej kobiet jest świadomych swoich praw, wie, że ma prawo wiedzieć i po to prawo sięga. Często nie bez obaw, ale kobiety naszych czasów postanawiają zadbać o siebie także w tak ważnej dla każdej osoby sferze, jaką jest seksualność. I trochę o tym mówi, a w zasadzie pisze Marta Szarejko w swojej książce „Seksuolożki. Sekrety Gabinetów”.

W czternastu rozmowach z kobietami zajmującymi się seksualnością – psycholożkami, psychoterapeutkami, seksuolożkami, prawniczkami, edukatorkami seksualnymi i wykonującymi podobne profesje, dziennikarka pokazuje, że seks, pomimo że bezsprzecznie nadal pozostaje tematem tabu, może być (i jest!) wnoszony na spotkania ze specjalistkami, które wyszkolone w wielu dziedzinach – bo seksualność to przecież splot psyche, soma i polis – starają się pomóc na różne sposoby.  Uczą przede wszystkim akceptacji siebie takimi, jakimi jesteśmy i radzenia sobie z tym, co trudne czy niejasne. Edukują, wspierają, pomagają w eksploracji. Książka porusza rozmaite tematy, o których wielu osób trudno jest mówić otwarcie, takich jak trauma związana z gwałtem, ból towarzyszący aktom seksualnym, zdrada, brak przyjemności seksualnej. Rozmawiano także o wstydzie nastolatek, pogardzie do własnego ciała, seksualności kobiet w ciąży czy seksualności kobiet niepełnosprawnych. Poruszono tematy związane z krzywdą doznawaną przez kobiety w związkach i te dotyczące transpłciowości. Część rozdziałów jest trudnym obrazem tego, z czym boryka się na co dzień  wiele z nas w odniesieniu do różnych relacji czy sytuacji, część zaś podkreśla ducha pozytywnej seksualności, tak ważnego do podtrzymywania. Sam zbiór wywiadów to dawka wiedzy potrzebnej każdej kobiecie – choć być może nie o samą wiedzę tu chodzi, ale o przekaz, że wszystko, co odczuwamy, jest w porządku i warto o tym porozmawiać. Że nie ma tematów związanych z seksualnością, które lepiej zostawić dla siebie, bo wstyd o nich mówić. Że są ludzie w tym kraju, którzy są gotowi pomóc w każdej sytuacji, nawet w tej, która wydaje się bez wyjścia. Być może każda osoba czytająca tę książkę weźmie dla siebie coś innego ze względu na sytuację, w jakiej aktualnie się znajduje. Najważniejsze jest chyba to, by wzięła do siebie informację, że seksualność jest jej częścią, którą warto się zaopiekować, dbając o swój dobrostan.

Sama książka jest przejrzysta i łatwa do czytania, choć i w niej nie obyło się bez wpadek. Wszak to taki mały manifest feministyczny kobiet – mówi o kobietach, które pomagają innym kobietom w trudnych chwilach, a mieszanina męskich i żeńskich końcówek profesji trochę tę kobiecość zaciera – w jednym rozdziale czytamy wywiad z psychoterapeutką, w drugiej już z psychoterapeutą. To także te feminatywy (lub ich brak) są tu ważne! Trudno jest także przejść obojętnie obok stwierdzeń takich jak „zmiana płci”, które mogą być krzywdzące dla osób czytających rozmowy. Pomimo kilku wpadek sam przekaz wydaje się być jasny i klarowny i ważnym wydaje się, by każda Polka go usłyszała. Seksualność jest w porządku i wiele problemów da się rozwiązać, jeśli tylko nie jest się z nimi samemu. To, że w swoim odczuciu nie wpasowuje się w jakieś kanony, to nie koniec świata – każda z nas jest inna i to w nas jest interesujące, dobre, piękne. To książka o seksualności, ale jednocześnie o nauce życia samej ze sobą. To na wielu stronach także smutny obraz współczesnej rzeczywistości – stygmatyzacji, ostracyzmu, wytykania palcami i obwiniania, ale jednocześnie podkreślenia tego, że są ludzie, którzy, bez oceniania chcą wspierać i po prostu być obok. „Seksuolożki” to mieszanina smutku i nadziei, że są szanse, by było lepiej, które jednocześnie z tak wielu stron są podkopywane. To między słowami także lekcja, by wspierać siebie nawzajem – niezależnie od wszystkiego.

A co by było, gdyby seks zaczęto uprawiać dla przyjemności? recenzja „Narodzin pigułki” Jonathana Eiga

A co by było, gdyby seks zaczęto uprawiać dla przyjemności?
Co by było, gdyby kobieta mogła sama kontrolować, kiedy chce zajść w ciążę?
Co by się wtedy stało z rodziną i małżeństwem? Co stałoby się z miłością? Gdyby dać kobietom taką władzę – czego jeszcze by zażądały?

Te pytania, które współcześnie dla wielu brzmią abstrakcyjne bądź śmiesznie, w latach 60. XX wieku wywoływały burzliwe dyskusje. Mimo że zgodnie z raportem Alfreda Kinseya z 1948 r. duża liczba badanych Amerykanów przyznawała się do seksu przedmałżeńskiego, połowa do zdrady, a oszałamiająca większość do masturbacji, oficjalne zdanie było stanowcze: stosowanie jakiegokolwiek leku, produktu medycznego lub instrumentu z zamiarem uniemożliwienia ciąży stanowi wykroczenie, a w jednym ze stanów nawet przestępstwo. Ameryka nie chciała przyznać się do tego, co i tak działo się w ciemnościach i próbowała bronić się przed nadchodzącymi zmianami. „Narodziny pigułki” to historia o tym, jak czworo niezależnych buntowników i buntowniczek, mając przeciwko sobie rząd i bez żadnego wsparcia ze strony opinii publicznej i koncernów farmaceutycznych, doprowadziło do tego, że życie kobiet zmieniło się raz na zawsze dzięki pigułce antykoncepcyjnej.

Trzeba przyznać, że książkę kradną bohaterowie. Margaret Sanger, doświadczona feministka w podeszłym wieku, mająca w pamięci swoją matkę i jej śmierć po jedenastym dziecku, poświęciła swoje życie edukacji społeczeństwa odnośnie świadomego macierzyństwa. Gregory Pincus, ekscentryczny naukowiec, który badał rozmnażanie się ssaków, dał się porwać marzeniu Sanger, poruszony odkryciem, jak wygląda życie ubogich kobiet, które muszą znosić niezliczoną liczbę ciąż. Katharine McCormick, biolożka i sufrażystka, skorzystała ze swojej gigantycznej fortuny i przez długi czas sponsorowała badania Pincusa, przekazując mu łącznie około 2 miliony dolarów (co odpowiada sumie 23 milionów obecnie). I wreszcie John Rock, postać najbardziej zaskakująca w tym gronie, ginekolog, ale także katolik, głęboko wierzący, że stanowisko Kościoła w związku z antykoncepcją powinno się zmienić, brał czynny udział w badaniu klinicznego zastosowania progesteronu do zapobiegania owulacji. Ze wspólnego wysiłku tej czwórki narodziła się pierwsza tabletka antykoncepcyjna o nazwie Enovid.

„Narodziny pigułki” to opowieść o tym, komu zawdzięczamy rzeczywistość, w której obecnie żyjemy. Jonathan Eig wpada jednak w drobną pułapkę. Chcąc przekazać złożoną historię leku – od motywacji jego odkrywców aż po wszystkie zawiłości związane z wprowadzeniem Enovidu na rynek – przedstawia historię w sposób sensacyjny, nie do końca trzyma się chronologii i próbuje zaskoczyć czytelnika cliffhangerami. Fani typowej literatury faktu zapewne będą troszeczkę kręcić nosem, ale intencją autora raczej nie było napisanie suchej biografii pigułki, a raczej stworzenie wciągającej opowieści przełomowego środka. Dlatego też pozwala sobie na koloryzowanie rzeczywistości i zgrabnie przedstawia swoich bohaterów jako herosów, sprawiając, że czytelnik przeskakuje bez zastanowienia nad, przykładowo, co najmniej kontrowersyjnymi eugenicznymi poglądami Margaret Sanger.

Mimo wszystko zalety jednak przeważają nad wadami. W obecnych czasach – wśród coraz częstszych głosów o potrzebie powrotu do „naturalnego porządku rzeczy” i o „dzielnym dźwiganiu swojego krzyża” – jest to książka szalenie potrzebna. Przystępność języka pozwala każdemu zrozumieć konflikt związany z pigułką, a tak naprawdę konflikt związany z niezależnością kobiet, który trwa aż do dziś. Okazuje się, że walka o zmiany w społeczeństwie jest trudna i może trwać dziesięciolecia – ale warto ją podjąć. Jeśli nie dla nas samych, to dla przyszłych pokoleń.
Dla zwyczajnych czytelników „Narodziny pigułki” to dobre przedstawienie ważnego kawałka historii, dla tych bardziej dociekliwych – doskonały wstęp do dalszych poszukiwań w temacie.

 

„Narodziny pigułki”
Autor: Jonathan Eig
Tłumaczenie: Jan Dzierzgowski
Wydawnictwo Czarne, 2019

Recenzuje: Joanna Czubaj

Martonat Feminoteki!

„Incognito” Tibor Noé Kiss | recenzuje Sambor Mika

20170906151135Incognito

Tibor Noé Kiss

Książkowe Klimaty 2017

 

Każdą książkę można czytać na różne sposoby, z różnych perspektyw. Dla mnie „Incognito” jest historią o życiu: dojrzewaniu, poznawaniu siebie, relacjach z innymi ludźmi. Wciągnęła mnie od pierwszej strony, urzekła mieszanką odległych wspomnień przyprawionych nutką nieznanego.

Nostalgiczny zapis wspomnień – początkowo z lat 80. – miesza się ze współczesnością. Dziecięce problemy zderzone z problemami dorosłości, mieszające się ze sobą, choć droga szła prosto. Te przeskoki między przeszłością a teraźniejszością (?), w idealny sposób pokazują, że wiele mogło się zmienić, ale to wciąż ta sama osoba. Miłość do piłki jest niezmienna.

Co się więc zmieniło? Wygląd? Relacje? Imię?

„W autobusie siedziałam w spódnicy, z makijażem, w peruce. Co pomyśleliby o mnie dawni koledzy z drużyny, koledzy i koleżanki z podstawówki i gimnazjum. Co pomyślałby o mnie ojciec i co myśli mama?” s. 87.

„Zbyt długo patrzyłam na ciebie jak na kobietę, już nie dostrzegam w tobie mężczyzny. (…) To koniec, Tibi.” mówi Kinga, odchodząc. (s. 107. 108)

Pedał, zboczony skurwysyn. Pluli nasionami dyni, krzyczeli.” (s. 95)

„Z twarzy matki zniknął uśmiech, czułem jak doznaje skurczu żołądka. Zrozumiałem, że już zwykłe istnienie Noemi jest dla ludzi bulwersujące.” (s. 87)

Odkąd cię poznałam, inaczej postrzegam swoją własną kobiecość. (…) Czarne jak noc oczy Evi w półmroku, na nowo odkryłam w sobie kobietę.”

Czym jest ta mityczna „kobiecość”? Co to znaczy być „kobietą”? Nie ma na to odpowiedzi, bo być nie może. Noemi tylko obserwuje.

„Duże ścienne lustro. Różowy kardigan, ze srebrnymi perełkami, z kapturem. Do Evelin pasuje różowy i kolczyk w nosie. Pasuje rzucona na podłogę torebka, komórka z kolorowym wyświetlaczem, płatki kukurydziane Corn Flakes, batonik Túró Rudi. Laca ma modny balejaż, modne przetarte dżinsy i obojętny wyraz twarzy. Laca pachnie trawą. Do Évi pasuje dom, w którym mieszka, pasuje restauracja wegetariańska, w której pracuje.  Czarne kozaki, srebrny zegarek, pończochy we wzory. Wszystko pasuje, wszystko jest cool.” (s. 126)

Obserwuje każdy szczegół, dzieli się nim. I tym bardziej bezwzględnie ocenia siebie i swoje niedopasowanie. To niedopasowanie i zawieszenie. Na miasto wychodzi Noemi, ale reakcje są „facet w sukience”. Gdyby można było po prostu zasnąć, i obudzić się kobietą (czyt. ciskobietą – dop. S.). Albo gdyby można po prostu być osobą cis, w którąkolwiek stronę. Gdyby po prostu można by uniknąć tego napięcia ze zwracaniem na siebie uwagi postronnych i wtopić się w tłum.

Noemi dzieli się intymnymi myślami, uczuciami. Ubiera w piękne, proste słowa, niczym w pamiętniku, codzienność wielu osób. Czasem to są problemy z którymi borykają się osoby cispłciowe, czasem są to problemy, z którymi muszą mierzyć się osoby transpłciowe. Wybór imienia. Pierwsze wyjście en femme na ulicę. Niechęć do swojego ciała i niedopasowanie. Porównywanie się z osobami cispłciowymi. Marzenia by obudzić się już z magicznie zmienionym ciałem. Wyzwiska. Przemoc. Noemi może i mieszka na Węgrzech, ale jej problemy są bardzo uniwersalne, a przynajmniej bliskie osobom transpłciowym w Polsce.

„Incognito” czyta się jak pamiętnik znajomej, a z każdą kartką znajomość się pogłębia. Warto przeczytać. Najważniejszym, lub jedynym minusem, jest podejście tłumacza do tekstu. Jak sam pisze też w posłowiu, w węgierskim nie ma rodzajów gramatycznych, więc sam decydował kiedy użyć końcówek męskich, a kiedy – żeńskich. I o ile od biedy mogę uznać takie rozwiązanie, to konkretne wybory czasem mi zgrzytały. Aż dziwne, że po pisaniu o graniu z czytelnikiem, tłumacz nie zdecydował się na wykorzystanie rodzaju nijakiego.

Zazwyczaj nie czytam tekstów na okładce, ale tym razem dla Książkowych Klimatów minus za tekst za okładce. Widać, że się starają znormalizować, ale nie wychodzi im to do końca. Nikt w książce nie ucieka od własnej płci, ani tożsamość płciowa nikomu się nie załamuje. To tylko proces dorastania, odkrywania siebie, tak jak dziecko, któremu rodzice cały czas mówili, że ma zdolności matematyczne i powinno zostać matematykiem na uczelni, odkrywa, że jednak woli uczyć się języków obcych, a w przyszłości uczyć w szkole. Tekst na okładce mówi o tym, że ten młody człowiek nie wie jeszcze jak bardzo destrukcyjny jest świat, który prowadzi do upodrzędnienia wrażliwej jednostki, że coming out był ryzykowny. Ale w treści książki ja widzę osobę wyzwoloną, kobietę wyzwoloną. Nie jest wolna od problemów, ale kto jest? O ryzykownym coming oucie mogą pisać osoby, które nie wiedzą jak bardzo destrukcyjne może być życie wbrew sobie. Życie autorki pokazało, że warto było – i wyjść z szafy i napisać tę książkę. Czekam niecierpliwie na wydania kolejnych książek autorki.

 

Sambor Mika

„Przetrwałam. Doświadczenia kobiet więzionych w czasach nazizmu i stalinizmu” – recenzja książki

14969303810724_DS10253„Przetrwałam. Doświadczenia kobiet więzionych w czasach nazizmu

 i stalinizmu”

Wybór i opracowanie: Maria Buko, Katarzyna Madoń-Mitzner, Magda Szymańska

Dom Spotkań z Historią

 Recenzuje: Iza Pazoła

Choć literatura wspomnieniowa cieszy się w Polsce obecnie dużą popularnością, to zdecydowanie mniej jest wśród niej relacji kobiet. Przez wiele lat po wojnie kobiety bardzo rzadko decydowały się na opowiedzenie swojej historii. Pochłaniało je odbudowywanie życia, troska o rodzinę i setki przyziemnych spraw. Każda z opowieści kobiet, to inna opowieść. Nie brak także opisów stosunków rodzinnych oraz niezrozumienia rozłączonych przez wojnę bliskich – jedna z kobiet wspomina, że jej ojciec nie dopuszczał myśli, że wywózka do ZSRR była męczeństwem, bo liczył się tylko jego pobyt w KL Auschwitz.

Sama książka „Przetrwałam…” jest pokłosiem projektu „Kobiety wobec totalitaryzmu”, który Ośrodek KARTA realizował w 2003 r. W ramach podjętych wówczas działań, nagrano wiele relacji historii mówionej z więźniarkami niemieckich nazistowskich obozów koncentracyjnych, sowieckich łagrów oraz stalinowskich więzień. Wśród miejsc osadzenia najczęściej pojawiały się KL Ravensbrück, Oświęcim, Workuta oraz Fordon. Uzupełnieniem tej książki są także relacje wybrane z Archiwum Wschodniego, projektu ISFLDP (2005/2006) oraz zapisy z Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią i Ośrodka KARTA. Z tego bogactwa świadectw panie: Maria Buko, Katarzyna Madoń-Mitzner, Magda Szymańska  wybrały 15 historii. Chronologia relacji zaczyna się w czasach nazizmu, a kończy na więzieniach stalinowskich.

Są to opowieści niezwykłych kobiet, które miały siłę, żeby przetrwać mimo wszystko albo raczej wbrew wszystkiemu wkoło. Znalazły też w sobie odwagę, by o tym opowiedzieć, czasami po raz pierwszy w życiu, gdyż wcześniej tego nigdy nie robiły, pragnęły żyć, jakby ten trudny czas w ogóle się nie wydarzył. Każda z relacji to inna opowieść. Nawet te bohaterki opowieści, które przebywały w jednym miejscu odosobnienia, w zupełnie odmienny sposób konstruują swoją narrację. Ich opowieści mają wybitnie wymiar jednostkowy, osobisty, skupiają się na detalu, a nie ogólnym tle wydarzeń. Opowiedziane są z perspektywy „ja”. Jest to bardzo dalekie od lektury jakiejkolwiek monografii opisującej relacje z obozów zagłady, do cna szczere. Bohaterki publikacji nie stronią bowiem od opisów strasznych, a także do tej pory pomijanych milczeniem w większości publikacji (jak np. zagrożenie gwałtami już po odzyskaniu wolności).

To historia 15 kobiet – przetrzymywanych w więzieniach, zesłanych do nazistowskich obozów i w głąb ZSRR. To kilkanaście pokiereszowanych i pociętych przez los  życiorysów kobiet pochodzących z różnych światów i środowisk. Są wśród nich dziewczyny z bogatych domów, które przed wojną były wolne od wszelkich trosk. W takich domach praca była rzeczą, której nie wypadało robić kobiecie. Jak wielki przeżyły więc wstrząs, gdy znalazły się w obozach koncentracyjnych czy sowieckich łagrach, a mimo wszystko udało się im przeżyć. Czy to za sprawą szczęścia, czy pomocy innych. Mamy również w książce relacje  pochodzące od kobiet z biednych, z wielodzietnych rodzin, które nie odebrały starannego wykształcenia.  Wszystkie jednak łączy staromodny patriotyzm. Bóg, honor i ojczyzna to nie były dla tych kobiet puste słowa. Niezależnie od tego, czy dorastały w dużych szlacheckich majątkach czy niewielkich suterenach, wszystkie wyniosły z domu miłość do ojczyzny. Każda z nich pozostała wierna swoim ideałom, choć wspominały, że nieraz było to bardzo trudne, zwłaszcza w obozach koncentracyjnych – gdzie ludzie za kawałek chleba zdolni byli zabić.

Relacje bohaterek książki to opis doświadczeń granicznych. Przez działalność konspiracyjną, czasem przez okrutny ślepy los lub zwykły przypadek, zostały wyrwane z rodzinnych domów. Były bite, poniżane głodzone, przetrzymywane w nieludzkich warunkach w więzieniach i obozach, zsyłane na roboty do Rzeszy lub do łagrów na daleką Syberię albo do Kazachstanu. Były brudne, upokarzane, chorowały z braku witamin lub jedzenia. Poddawane były eksperymentalnym operacjom w obozach jak  przysłowiowe króliki (KL Ravensbrück). Wysyłane do najcięższych prac ponad siły, traktowane tak, jakby ich życie nie stanowiło żadnej wartości – mimo wszystko się nie poddawały się, nie traciły godności. Dbały o wygląd na tyle, na ile pozwalały im warunki. Kręciły loki na bibułki, malowały usta, starały się, aby ich pasiaki nie wyglądały jak łachmany. W ten sposób próbowały pokazać, że nie utraciły człowieczeństwa, że wciąż są ludźmi, i kobietami. Recytowały poezję, uczyły się języków, słuchały wykładów innych więźniarek o sztuce, astronomii (KL Ravensbrück). Pomagały sobie nawzajem, zdając sobie sprawę, że życie każdej z nich jest w rękach kolejnej, bo bez solidarności nie byłyby w stanie przeżyć. Siostrzeństwo nie jest więc czymś wymyślonym teraz, było obecne w jeszcze trudniejszych czasach.

Po powrocie z obozów do domów, bliscy ich nie poznawali. Wracały wychudzone, schorowane, zamknięte w sobie. Niektóre rzucały się w wir życia, próbując nadrobić stracone lata, inne starały się zapomnieć. Do części przeżycia obozowe wracały w nocy, powodując nocne koszmary i bezsenność. Część bohaterek założyła rodziny i skupiła się na wychowaniu dzieci. Inne nie były w stanie wyrzucić z pamięci obrazów, które widziały w więzieniach i na zesłaniu…

Czy zagoiła się ich pamięć o tamtych traumatycznych wydarzeniach? Odpowiedź na to oraz wiele innych pytań znajdziemy w książce. To uniwersalne historie o tym, jak okrutnie i trwale „wielka historia” potrafi zaburzyć indywidualne losy, powodując traumę całych rodzin. Książka ta jest też paradoksalnie manifestem kobiecej siły. Każda z bohaterek daje świadectwo niezwykłego hartu ducha i woli przetrwania. Publikacja ilustrowana jest nieprezentowanymi dotąd fotografiami przedstawiającymi więźniarki obozów koncentracyjnych i łagrów. Książce towarzyszy płyta, która umożliwia kontakt z materiałem źródłowym, można posłuchać fragmentów relacji audio w oryginalnej wersji i zobaczyć relacje nagrane na wideo.

To książka-ostrzeżenie. Czytajmy ją, by docenić naszą wolność. By ją szanować, by dziękować za to, że zasypiamy w ciepłych łóżkach w pachnącej pościeli, a na naszych stołach codziennie goszczą ciepłe posiłki. Za to, że mamy wybór, że same decydujemy o swoim życiu.

Ta książka to manifest siły psychicznej kobiet w szczególności. Nie są to opowieści jedynie o czasie spędzonym w obozie, o czasie opresji. To pełne, zamknięte historie – od urodzenia, wychowania, domu, szkoły aż po czas traumy obozowej i czas po nim.

Anchee Min „Kwiat, który nie rozkwitnie” | Recenzja książki

Autorka recenzji: Izabela Pazoła

kwiay

Anchee Min „Kwiat, który nie rozkwitnie”

Anchee Min to chińska pisarka i malarka, obecnie mieszkająca w USA. Autorka bestsellerowych powieści, m.in. „Czerwona Azalia”, „Madame Mao” czy „Cesarzowa Orchidea”. „Kwiat, który nie rozkwitnie” to jej druga powieść autobiograficzna, po wydanej dwadzieścia lat temu „Czerwonej Azalii”. To opowieść o jej losach w Stanach Zjednoczonych. O ile pierwsza książka traktowała o życiu Anchee w komunistycznych Chinach w czasach Rewolucji Kulturalnej i panowania Mao Zedonga, to ta opowiada o jej losach po wyjeździe na studia do USA. Jest to swoiste rozliczenie się z własną przeszłością, opowieść o tym, jak trudno być innym w obcym kraju, i ile kosztuje to wyrzeczeń, zarówno fizycznych jak i psychicznych.

To wstrząsającą oraz poruszająca do głębi opowieść kobiety, która dorastała w czasach rewolucji kulturalnej i nagle zderzyła się z zupełnie obcym jej kulturowo światem, językiem, obyczajowością. To powieść o utracie ojczyzny, i w sumie niechcianej, lecz koniecznej emigracji do Stanów Zjednoczonych po lepsze życie. Min przybywa tam bez grosza w kieszeni i podstawowej znajomości języka, którego uczy się dopiero na miejscu. Ma 27 lat, nie może się beztrosko oddawać studiowaniu, jak jej młodsze koleżanki. Musi sama się utrzymać, a także oddać jak najszybciej dług swojej ciotce, która dołożyła się do jej wyjazdu. To, że w dodatku przebywa w tym kraju, tymczasowo jest przyczyną wielu zmartwień, jednak z wrodzoną siłą daje sobie ze wszystkim radę.

Fabuła przedstawia pełną wzlotów i upadków samotną podróż w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Pisarka opowiada o swojej drodze w sposób niezwykle przejmujący, to m.in. samodzielna nauka języka angielskiego z telewizji, praca ponad siły w pięciu miejscach naraz by związać koniec z końcem, spanie w nieogrzewanych pomieszczeniach, ból związany z gwałtem, życie na skraju nędzy oraz nieudane małżeństwo zakończone rozwodem. Wszystko to składa się na gorzką lekcję życia, która wstrząsnęła mną podczas czytania. Sama historia pisarki to jednak nie tylko cierpienie, to także opowieść o wytrwałości i wierze w lepsze jutro. Głowna bohaterka nie załamuje się, pracuje ponad siły by odnaleźć swoje miejsce. Narodziny córki, znalezienie miłości już w wieku dojrzałym i jej kariera pisarska to dowód na to, że zawsze warto mieć nadzieję. Stany Zjednoczone to kraj wielu możliwości, i są w stanie spełnić się tu marzenia – wystarczy tylko chcieć je zrealizować, i poprzez ciężką pracę osiągnąć cel.

Tym, co wyróżnia „Kwiat, który nie rozkwitnie” na tle innych autobiografii jest przenikliwa szczerość. Ta powieść daje nadzieję, że niemal z każdej sytuacji musi być wyjście. Autorka nie załamuje się w nawet bardzo trudnych sytuacjach (takich jak gwałt), tylko walczy dalej. Jest niesamowicie silną kobietą. Sama książka inspiruje – nawet jeśli nie do tego, by wziąć życie w swoje ręce i spełniać najbardziej nierzeczywiste marzenia, to przynajmniej do tego, by spojrzeć na wszystko w dużo jaśniejszych barwach.

Najbardziej w historii Min wybija się samotność. Samotność w wielkim, nieznanym kraju, gdzie wszystko jest tak bardzo inne od tego, do czego w swoim dotychczasowym życiu przywykła. W jej przypadku samotność łączy się też z chęcią znalezienia życiowego partnera i założenia rodziny. Traktowanie kobiet w Chinach różniło się od tego z czym zetknęła się po przyjeździe do Ameryki. W Chinach kobiety traktowane są przedmiotowo, a małżeństwo jak część inwestycji. W Stanach jest inaczej, kobiety są bardziej wyzwolone. Jak znaleźć w tak dużym kraju kogoś, kto stanie się życiowym partnerem na dobre i na złe? Dlatego jej pierwszym wyborem jest mąż pochodzący z tego samego kręgu kulturowego, Chińczyk.

Anchee Min opowiada swoją historię bez większych emocji w formie relacji, wynika to po prostu z natury autorki – jeśli tylko widzi jakąś przeszkodę, zastanawia się, jak ją pokonać, a nie siada i użala się nad sobą. Tu daje znać o sobie chińska część jej charakteru. Jej postawa widoczna jest niemal na każdej stronie, ale nie jest to ujęte w sposób nachalny, lecz ciekawy i wciągający, co powoduje, że książkę czyta się szybko.

 

Korekta: Klaudia Głowacz

Deborah Feldman „Unorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów” | Recenzja książki

unUnorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów

Autorka: Deborah Feldman

Tłumaczenie: Kamila Slawinski

Wydawnictwo: Poradnia K, 2017

Autorka recenzji: Małgorzata Żurowska

 

W swojej debiutanckiej książce „Unorthodox”, Deborah Feldman wspomina dzieciństwo i dorastanie w chasydzkiej społeczności w Williamsburgu, jednej z dzielnic Nowego Jorku. Podtytuł książki „Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów” zdradza punkt końcowy do którego dąży biograficzna narracja autorki. Książka jest świadectwem dojrzewania do podjęcia trudnej decyzji o odrzuceniu wpojonych tradycji i pamiętnikiem gromadzącym sytuacje, w których wartości i wierzenia najbliższej społeczności ścierały się z przekonaniami autorki, jej wizją życia i niezaspokojoną potrzebą wolności.

Mimo dojrzewania na Brooklynie w latach 90., świat w którym żyje Deborah jest ograniczony przez wierzenia jej wspólnoty. Deborah uczęszcza do religijnej szkoły, gdzie już od wczesnych lat przejawia skłonności do buntu i chęć podążania własnymi ścieżkami. Jeden z najbardziej przyciągających „zakazanych owoców” w jej życiu stanowią książki. Mówienie i czytanie po angielsku nie było mile widziane, a jej dziadek chował przed nią nawet hebrajskie książki tłumacząc, że to „tylko dla mężczyzn, a miejsce dziewczynek jest w kuchni.”

Deborah z ekscytacją opisuje próby zdobycia książek, ukrywanie się z nimi i tajne wyprawy do biblioteki. To właśnie literatura okaże się jedną z głównych dróg, które odciągną Feldman od jej społeczności – książki stanowią jej okno na świecki świat, w nich odnajdzie inspiracje i siłę do zmiany swojego życia.

Autorka zagłębia się w tematy płciowości i seksualności. Kompletne tabu jakim otaczany jest seks, skutkują kompletnym brakiem fundamentalnej wiedzy, z którym Deborah musi się zmierzyć podczas nocy poślubnej swego aranżowanego małżeństwa. Feldman szczerze opisuje swoje problemy w związku i trudności z rolą młodej matki.

Jak nietrudno się domyślić, „Unorthodox” jako książka mocno krytykująca określoną grupę religijną, wywołała niemałe kontrowersje. Autorkę oskarża się o fabrykację niektórych części swojej historii i podkoloryzowanie przedstawianych wydarzeń. Podczas gdy dociekanie stuprocentowej prawdy jest dla większości czytelników nieosiągalne, pozycja ta nie musi być traktowana jako wnikliwy reportaż na temat zwyczajów i praktyk amerykańskich chasydów. Tytuł w oryginale („Unorthodox. The Scandalous Rejection of My Hasidic Roots”) podkreśla „skandaliczność” decyzji jaką podjęła autorka. Mimo takiej emfazy większości historii przytaczanych przez autorkę nie można nazwać niewiarygodnie szokującymi. Przeżycia, które opisuje mogłyby dotyczyć niejednej grupy czy kultury, szczególnie grup religijnych. Z opowieści wyłania się obraz, w pewnym stopniu uniwersalny, ograniczającej wizji roli kobiety kultywowanej przez niejedną wspólnotę religijną czy świecką. Upolitycznienie kobiecych ciał, ubioru, włosów. Ograniczanie i kontrola życia prywatnego, w którym małżeństwo nadal pozostaje ekonomiczno-polityczną transakcją. Brak edukacji seksualnej, która skutkuje problemami w związku i ogromnymi wątpliwościami na temat siebie i własnego ciała. Tabu jakim otacza się menstruacje. Te obrazy, reakcje i ograniczenia dla wielu z nas mogą okazać się łatwo rozpoznawalne.

Stracona niewinność… recenzja „Wonder Woman”

wwposterWonder Woman

Reżyseria: Patty Jenkins

Chiny, Hongkong, USA 2017

Recenzuje Izabela Pazoła

 


Wonder Woman jest kultową komiksową bohaterką, lecz nakręcenie filmu o walecznej księżniczce Amazonek było nie lada wyzwaniem, przed jakim stanęła reżyserka Patty Jenkins. Diana, czyli tytułowa Wonder Women od 1941 roku stanowi wzór dla kolejnych pokoleń czytelniczek oraz czytelników komiksów. Niosąca pokojowe przesłanie wojowniczka jest najsłynniejszą kobiecą superbohaterką.  Jej twórcą był pisarz, psycholog i feminista William Moulton Marston. Od samego momentu powstania, towarzyszyły komiksowi  zmiany społeczne, które sprawiły, że kobiety przestały być jedynie dodatkiem, a w zamian za to stawały się równorzędnymi postaciami – stąd pojawił się pomysł na kobiecą silną postać. Kolejne komiksy z tej serii, powstawały od 1986 roku pod okiem Triny Robbins, ikony ruchu feministycznego.

            Główna bohaterka, księżniczka Diana, żyje wśród Amazonek – mitycznych wojowniczek, które pomogły Zeusowi w pokonaniu jego syna Aresa. Ich życie na rajskiej  greckiej wyspie Themiscyrze, zakłóca jednak pojawienie się brytyjskiego szpiega Steve’a Trevora (Chris Pine), który opowiada im o Wielkiej Wojnie, która od czterech lat nęka jego świat. Diana, sprzeciwiając się matce, postanawia pomóc ludzkości i wyrusza w podróż, by stanąć do walki w świecie ludzi z bogiem wojny – Aresem. Z rajskiej wyspy przedostaje się do Europy w roku 1918, do świata zdewastowanego wieloletnią wojną, zadymionego i zanieczyszczonego Londynu. Na miejscu przekonuje się jednak, że nic nie jest takie proste i jednoznaczne. Już sam fakt z kim przyjdzie ratować jej świat, budzi jej zdziwienie. Na ekranie towarzyszy jej bowiem szpieg, który sam mówi, że żyje z kłamstwa. Do tego niespełniony arabski aktor, będący ofiarą uprzedzeń, szkocki snajper, skrywając głęboką traumę i indiański przemytnik, świadomy, że za okrutny los jego rodaków odpowiedzialni są jego obecni mocodawcy i sojusznicy. Diana z idealistki nie zamienia się wprost w cyniczną realistkę, ale dojrzewa, by zrozumieć, że świat nie jest czarno-biały. Traci niewinność, dojrzewa, by móc stawić czoło wrogom, lecz nadal pozostaje wierna swoim poglądom. Zasady, w których została wychowana, dają jej siłę, by walczyć o sprawiedliwość.

„Wonder Woman” to film feministyczny, ale nie jest to feminizm naiwny. Gal Gadot  gra dobrze i tak jak Patty Jenkins rozumie, że Diana jest wojowniczką, ale walczącą o pokój. Promieniuje z niej miłość oraz współczucie tak ważne dla tej komiksowej bohaterki. Aktorka potrafi pokazać jej zagubienie, ale mimo że nie wie wielu rzeczy, nie wychodzi na idiotkę. Nie jest też tylko pionkiem w rękach scenarzysty, a pełnokrwistą postacią, decydującą o swoim losie. Do tego wszystkiego dochodzi chemia pomiędzy nią a Chrisem Pine’em, która jest wręcz niezwykła jak na film o komiksowych bohaterach.

Duże znaczenie ma przy tym fakt, że to pierwszy superbohaterski film z kobietą w roli głównej, na dodatek przez kobietę wyreżyserowany. Nieważne, że akcja toczy się sto lat temu – ta Wonder Woman odgryzłaby się Trumpowi za seksistowskie żarty, a podczas protestów kobiet stałaby w pierwszym szeregu. Jest niezależna, silna, pewna siebie, świadoma swojej kobiecości. Wierzy w triumf sprawiedliwości. I nawet jeśli długo zmaga się z próbami zrozumienia reguł rządzących ludzkim światem lub relacjami damsko-męskimi (wszak przybyła z mitycznej wyspy), to żarty nigdy nie zmieniają jej w głupiutką, nieogarniętą panienkę.

Reżyserka Patty Jenkins zgrabnie i nienachalnie przemyciła do swojego filmu pytania o prawa kobiet, równość płci i dialog społeczny, jednocześnie nie tworząc zero-jedynkowego manifestu feministycznego. Samo wyposażenie Wonder Woman jest symboliczne. Bransolety, które odbijają pociski, to symbol wcześniejszej władzy mężczyzn. Złoty pas z kolei symbolizuje kobiecą supremację, podobnie jak lasso, które sprawiało, że każdy pod jego wpływem mówił prawdę. Wszystko jest pokazane z wyczuciem i kunsztem wprawnego obserwatora, kobiecego obserwatora. Do tego reżyserka zabiera nas za kulisy funkcjonowania Imperium Brytyjskiego w czasach  I  Wojny Światowej. Pojawia się miejsce na rozważania o okrucieństwie wojny, którego głównym symbolem w filmie jest gaz musztardowy.  Przez większą część filmu Jenkins docina facetom i pokazuje środkowy palec patriarchatowi. Pozwala Steve’owi chwalić swoje przyrodzenie, które jest „powyżej przeciętnej”, a potem Dianie powiedzieć, że „mężczyźni są niezbędni do prokreacji, ale beznadziejni w dawaniu cielesnej przyjemności”.

            Posągowa Gal Gadot w roli wojowniczej Amazonki Diany i reżyserka Patty Jenkins (m.in. „Monster”), nie tylko wynagrodziły nam bardzo przeciętne poprzednie filmy z serii DCEU, ale w dodatku przygotowały obraz, który według mnie broni się sam. Odtwórczyni głównej roli idealnie uchwyciła naiwność i niewinność swojej bohaterki, która zderzyła się z twardymi realiami  I Wojny Światowej, która miała zakończyć wszystkie wojny. To pierwszy od lat blockbuster, który w centrum stawia kobietę, a w obsadzie znalazło się wielu przedstawicieli mniejszości rasowych. Główna akcja filmu osadzona została w dodatku w czasach, gdy ludzkość zaczynała dopiero dojrzewać do tego, by kobiety miały równe prawa.  Zamiast moralizować na siłę „Wonder Woman”  zrywa ze schematami. Do tej pory świat ratowali wyłącznie biali mężczyźni a kobiety były dla nich w najlepszym wypadku tłem, a w najgorszym – trofeum. Tutaj jest inaczej.

Ay de mí, llorona! | recenzja filmu CHAVELA

chavelaChavela

reż. Catherine Gund, Daresha Kyi

Hiszpania, meksyk 2017

Recenzuje Ola Gocławska

 

Urodzona jako Kostarykanka, Isabel Vargas Lizano, Chavela Vargas (1919-2012) przeprowadziła się do Miasta Meksyk jako nastolatka. Początkowo utrzymywała się ze śpiewania na ulicach. Już w latach pięćdziesiątych stała się jednak ukochaną gwiazdą meksykańskiej, awangardowej sceny klubowej. Kwestionowała moralność mainstreamowej kultury Meksyku – ubierała się w spodnie i marynarki, śpiewała rancheras pisane dla mężczyzn z niebywałą pasją. Odmawiała zmieniania zaimków w piosenkach o miłości, które adaptowała, tym samym odbierając tekstom ich oryginalny heteronormatywny charakter.

Struktura filmu zbudowana jest wokół niepublikowanego dotąd materiału z wywiadów z pieśniarką, nakręconego dwadzieścia lat przed jej śmiercią. Opowieści o życiu Chaveli Vargas układają się w rodzaj mitologicznej niemal opowieści, osnutej na kanwie przeżyć Chaveli, historii opowiadanych przez blisko związane z nią osoby oraz tekstów piosenek, które śpiewała.

chavela2Na blogu filmu reżyserki opowiadają o inspiracji i zachwycie, które popchnęły je do zrealizowania wspólnej produkcji:

„Dla mnie życie Chaveli to nie jest przypowieść ku przestrodze – raczej szkic bogatego, podskórnego wymiaru życia zwykłych osób. Chavela nie jest bohaterką modelową, jest muzą. Nie tylko starszą panią, ale i ramą, która otacza nasze współczesne pragnienia.” – mówi Catherine Gund. „Ja i moja przyjaciółka Daresha” – dodaje – „zawsze chciałyśmy zrobić wspólnie film, więc pokazałam jej małą część tego, co nakręciłam. Była zafascynowana. Zanim się nawet dowiedziała, kim była Chavela i jak wiele osiągnęła, Daresha także się w niej zakochała i zobowiązała się wziąć udział w reżyserowaniu i produkcji filmu.”

Kim była charyzmatyczna, pełna uroku i otoczona mitami Chavela Vargas? Czy naprawdę przez rok mieszkała w domu Diego Rivery i Fridy Kahlo, zaangażowana w płomienny romans z Fridą? Czy romansowała z większością meksykańskich żon polityków i dyplomatów? Skąd czerpała siłę, żeby przeciwstawiać się normom społecznym, które odrzucała? Dlaczego czekała do osiemdziesiątego pierwszego roku życia, żeby oficjalnie określić się jako lesbijka?

„Ten film jest ważny, ponieważ uderza w bardzo silne emocje u każdego, kto go zobaczy. Sprawia, że publiczność zaczyna wspominać swoje najgłębsze namiętności i tęsknoty, i odkrywa, że miłość jest produktywną, choć niematerialną, przestrzenią do życia” – podsumowuje Gund.

Historia Chaveli opowiedziana przez reżyserki jest historią oszałamiającego sukcesu, wbrew krytyce i społecznemu odrzuceniu, na przekór brakowi akceptacji wśród rodziny i znajomych. Opowieści Chaveli oraz osób, które z nią pracowały, kochały ją i podziwiały, składają się w specyficzny kolaż, który jednocześnie potwierdza legendę o Chaveli oraz jej zaprzecza. Obraz sławnej pieśniarki to także czuły poemat o kruchości i o heroicznej niemal walce z irracjonalnością wykluczenia, z nałogiem, chorobą i samotnością.

Dokument rozpoczyna się od wspomnień o rodzinie, przemocy i wstydzie. Mała Chavela nie wyglądała ani na dziewczynkę, ani na chłopca, ukrywaną ją przed gośćmi, krytykowano. Po ucieczce z domu następuje bunt, zawrotna kariera i podboje serc, potem miłość, wieloletni związek, załamanie, upadek w alkoholizm i wysiłek, aby pokonać uzależnienie, wrócić na scenę i śpiewać do ostatnich momentów życia.

Film Gund i Kyi nie usiłuje stać się pomnikiem kobiety-legendy; pokazuje Chavelę Vargas przechwalającą się licznymi miłostkami, oklaskiwaną przez miliony, ale i płaczącą, pokonaną, kochaną, odrzuconą, młodą, starą, przykutą do wózka inwalidzkiego. Być może właśnie dzięki braku sztucznego patosu film na długo zapada w pamięć.

Recenzja książki „Pani Einstein” autorstwa Marie Benedict

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

pani einstein Alberta Einsteina nie trzeba nikomu przedstawiać. Twórca teorii względności i zdobywca Nagrody Nobla jest dobrze znany nawet nastolatkom, których zeszyty od fizyki zdobi jego zdjęcie z charakterystyczną czupryną i wystawionym językiem. Co jednak wiadomo o jego pierwszej żonie?

„Pani Einstein” autorstwa Marie Benedict to historia o Milevie Marić, młodej serbskiej dziewczynie, która jako jedna z pierwszych kobiet zaczyna studiować fizykę na Uniwersytecie w Zurychu. Nie jest traktowana dobrze przez swoich kolegów ani przez wykładowców, ze względu na swoją płeć, ale również kalectwo – jej lewa noga była krótsza niż prawa, wskutek urazu stawu biodrowego. Wyjątkiem jest Albert Einstein, który szybko docenia jej niezwykły intelekt, a wkrótce zakochuje się w niej.

Powieść pisana jest z perspektywy Milevy, pozwalając na poznanie myśli i odczuć głównej bohaterki. Autorka wiernie odtworzyła przemyślenia Milevy na podstawie jej licznej korespondencji, posłużyła się także wieloma tekstami źródłowymi, jednakże w wielu miejscach książka jest czysto spekulacyjna. Nie należy jej zatem traktować jako bardzo wierną biografię, a po prostu jako fikcję literacką skupiającą się na życiu państwa Einstein.

Niewątpliwie sama postać Milevy zasługuje na zainteresowanie – niezwykle inteligentna, zdolna, a zarazem bardzo nieśmiała i samotna, zdecydowana poświęcić się całkowicie nauce. Jej życie wydaje się nieskończonym pasmem walk, o miejsce na uniwersytecie, o uznanie, następnie o miłość, gdy rodzice Alberta sprzeciwiali się ich związkowi, o dziecko, małą Lieserl, i o małżeństwo, które ostatecznie tragicznie się rozpada. Marie Benedict nie jest łaskawa dla Alberta i to jego obwinia głównie za większość problemów Milevy. Małżeństwo, które początkowo wydawało się doskonale dobrane, umożliwiając dzielenie wspólnych pasji, okazuje się głównym powodem, dla którego nazwisko Milevy Marić nie jest dzisiaj powszechnie znane.

Nie jest to, niestety, książka o nauce. Na pierwszy rzut oka wygląda raczej na romans, oparty luźno na prawdziwej historii Milevy i Alberta. Język powieści jest raczej nieskomplikowany, psychologia również nieszczególnie głęboka, opowieść sama w sobie raczej przygnębiająca. Na dłuższą metę męczy niezdecydowanie bohaterki, ten ogrom niewykorzystanych szans i wielki zmarnowany potencjał. Główny problem zawarty jest w samym tytule – „Pani Einstein”. Problem głównej bohaterki, która zawsze będzie już postrzegana przez pryzmat swojego męża, ale też problem książki, bo autorka nie pokusiła się o oderwanie Milevy od Alberta i przedstawienie jej w innym świetle. Mimo że oceniłabym książkę na średnią, cieszę się, że powstała. Mileva Marić zasługuje na to, żeby jej historia poznała światło dzienne. Niewątpliwie też taka postać powieści czyni ją atrakcyjną dla przeciętnego czytelnika, a także aż się prosi o ewentualnie sfilmowanie w niedalekiej przyszłości.

Komu zatem można polecić tę książkę? Z całą pewnością może się wydać atrakcyjna wielbicielom lekkich, ale też niebanalnych opowieści z niekoniecznie szczęśliwym zakończeniem. Może też trafić w upodobanie młodszych czytelników, zwłaszcza dziewczynek, szukających inspiracji w świecie nauki. Bo mimo że jej rzeczywisty wkład w teorię względności wciąż jest nieznany, faktem są jej liczne sukcesy na uniwersytecie w Zurychu. Co sprawia, że można się tylko zastanawiać, co stałoby się z Milevą, gdyby jej losy bardziej przypominały życie Marii Skłodowskiej-Curie?

Pokot, reż Agnieszka Holland | recenzja Joanny Czubaj

pokotPokot

reż. Agnieszka Holland

Czechy, Niemcy, Polska, Szwecja 2016

recenzja: Joanna Czubaj

 

Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój…

Od samego początku było wiadomo, że z połączenia Agnieszki Holland i Olgi Tokarczuk musi wyjść coś wyjątkowego. Właśnie w taki sposób narodził się „Pokot”, film na podstawie powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. I od samego początku budzi bardzo wiele bardzo skrajnych emocji.

Zacznijmy od początku: jest to historia Janiny Duszejko, a raczej po prostu Duszejko, która nie lubi swojego imienia, kiedyś budowała mosty w Syrii, a na emeryturze osiadła w Kotlinie Kłodzkiej i uczy dzieci angielskiego. Mieszka na uboczu, za towarzystwo mając głównie dwie suki. Zajmuje się astrologią, rozmawia ze zwierzętami, żyje w zgodzie z naturą – i w jako takiej niezgodzie z miejscowymi myśliwymi. Więc kiedy myśliwi i kłusownicy zaczynają ginąć w podejrzanych okolicznościach, bohaterka bez skrupułów natychmiast zakłada, że oto wreszcie morderców spotkała kara.

Przez umieszczenie Duszejko w centrum opowieści nietrudno jest odnieść wrażenie, że oto próbuje się nas przekonać do dość kontrowersyjnej idei – że zwierzęta nie tylko powinny być traktowane z szacunkiem i nie być wykorzystywane do celów człowieka, ale wręcz powinno się je z człowiekiem stawiać na równi. I o ile większość ludzi chętnie przytaknie tej pierwszej części, bo ostatecznie niewielu jest takich, którzy mogą spokojnie patrzeć na cierpienie zwierząt, to druga kwestia budzi lekki opór. Holland jednak wprowadza nas w ten świat powoli, acz zdecydowanie, kolejne sceny przeplata niesamowitymi krajobrazami i zdjęciami dzikich zwierząt, które śmiało można uznać za pełnoprawnych drugoplanowych bohaterów. A to przemykają to tu, to tam, a to śmiało podchodzą pod same drzwi domu, a czasem bez skrępowania zaglądają do szopy. Pojawiają się w kluczowych momentach filmu, jako ofiary bądź jako niemi obserwatorzy wydarzeń.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że widz otrzymuje dość prosty konflikt – są ci źli – myśliwi, którzy zabijają bezbronne zwierzęta i ci dobrzy, którzy próbują ich powstrzymać. I chociaż film jest dość bezlitosny, jeśli chodzi o ocenę myśliwych, to jednak podejmuję próbę pokazania całego spektrum ludzkich postaw. Tych absolutnie złych mamy tak naprawdę niewielu, są to Wnętrzak (Borys Szyc), Prezes (Andrzej Grabowski) i Komendant (Andrzej Konopka), silni, brutalni mężczyźni, którzy nieustannie czują potrzebę okazywania swojej dominacji, jest też miejscowy ksiądz (Marcin Bosak), według którego „nie zabijaj” dotyczy jedynie ludzi, a Bóg postawił człowieka wyżej niż wszystkie inne gatunki. Ale pozostali? Pozostali to zwykli, szarzy mieszkańcy, „fajne chłopaki”, jak określa ich Duszejko. Tutaj dzieci śpiewają piosenki myśliwskie i odgrywają polowania. Na ścianie wisi kalendarz, informujący, na co właśnie mamy sezon. Ludzie żyją i dorastają przesiąknięci tą kulturą od najmłodszych lat, tu się sprzedaje skóry, prowadzi rzeźnie, je własnoręcznie upolowane mięso. Trudno jednak w tym filmie czuć do myśliwych sympatię, ktoś w pewnym momencie staje w ich obronie, próbuje przekonać, że myśliwi mają też inne obowiązki, że dokarmiają zwierzęta, ale te głosy giną w morzu pokazywanego okrucieństwa.

Wydaje się więc, że oczywiste jest stanięcie w opozycji. I tu film robi nam niespodziankę, bo przechyla szalę i na tę stronę. Przez większość czasu nietrudno lubić Duszejko, jest zabawna, inteligentna i bardzo empatyczna. Ale za każdym razem, kiedy widz ma ochotę przyznać jej rację, Duszejko zaczyna mówić o koniunkcji Saturna z Merkurym albo dziwi się, jak można wierzyć w ewolucję, a wątpić w astrologię. Kulminacją jest scena, w której pewien entomolog wygłasza emocjonalną przemowę o holokauście larw zgniotka szkarłatnego. Widz się śmieje, ale też łapie za głowę, bo o zwierzęta w końcu można walczyć, ale owady? Nie, tego już za dużo. Działa tu specyficzny mechanizm, często obecny we współczesnym społeczeństwie, gdzie chęć opowiedzenia się po pewnej stronie konfliktu miesza się ze strachem, że zostanie się utożsamionym z jego najbardziej skrajnym odłamem. Przy czym nie można powiedzieć, żeby sama Duszejko nie próbowała złagodzić swojego wizerunku. Mimo zdecydowanych poglądów stara się grać według reguł przeciwnika. Pisze donosy tylko na tych, co zastawiają nielegalnie wnyki lub polują poza sezonem, chociaż sama przyznaje, że te reguły są dla niej nielogiczne. Próbuje zaciskać zęby, kiedy bezustannie jest świadkiem tego, co według niej jest gloryfikacją morderstwa.

Nie będę próbować rozwiązywać tego głównego konfliktu, bo też i sam film się tego nie podjął. Mimo wyraźnej tendencji w kierunku ochrony zwierząt, nie można powiedzieć, żeby którakolwiek strona wyszła tutaj zwycięsko, zwłaszcza w kontekście zakończenia. Powiedziałabym raczej, że nie o to tutaj chodziło. Jeśli spojrzeć na całość z nieco dalszej perspektywy, można zauważyć, że jest to też opowieść o okrucieństwie. I o tym, że sama istota okrucieństwa nie zależy aż tak bardzo od ofiary. Bo jeśli człowiek czerpie satysfakcję z zadawania bólu drugiej istocie, to czy ocena jego charakteru naprawdę powinna być inna, jeśli tą istotą jest zwierzę, a nie drugi człowiek?

Niewątpliwie strzałem w dziesiątkę jest obsada. Agnieszka Mandat jako Duszejko po prostu zachwyca. Jej postać jest olbrzymim wyzwaniem – nieczęsto w polskim kinie można zobaczyć jako głównego bohatera starszą kobietę z rozwianym włosem, okrągłą figurą i kontrowersyjnymi poglądami. Aktorka jednak radzi sobie z tym fenomenalnie, potrafi poruszyć, zawstydzić, rozbawić do łez, ale też wywołać niechęć czy zażenowanie. Dużym, ale pozytywnym zaskoczeniem jest Jakub Gierszał, który od pierwszej sceny szerokim uśmiechem bez słów podbija serca widowni. Słabym ogniwem jest tylko Patrycja Volny, która wypada dosyć bezbarwnie. Mniejsza w tym wina aktorki, a większa słabo zarysowanej postaci, która właściwie ma swoje motywacje, ale ostatecznie działa tylko jako dopełnienie do innych postaci i wątków.

Co najbardziej w filmie zawodzi? Zakończenie. Przychodzi taki moment, że trzeba wszystkie wątki pozamykać i wytłumaczyć, co się właściwie stało. I nagle postacie stają się więźniami pewnego pomysłu, który trzeba pokazać, co niestety odbija się nieco na jakości. Trochę tak, jakby „Pokot” nagle sobie przypomniał, że miał być kryminałem i stara się to nadrobić. Wszystko dzieje się bardzo szybko i bardzo nierzeczywiście. Trudno powiedzieć, czy to zabieg celowy, raczej powiedziałabym, że po prostu konieczny. Jakoś trzeba było to wszystko zakończyć, ale, jak informuje nas głos zza ekranu, czy to, co się teraz stanie, na pewno jest aż tak istotne? W końcu, tak czy inaczej, czeka nas coś nowego.

Jedną z pierwszych opinii, jakie przeczytałam na temat „Pokotu”, była wypowiedź pana Cezarego Gmyza, który stwierdził, że jest to „Głęboko antychrześcijański, właściwie pogański film. Apoteoza ekoterroryzmu.” Mogłabym się zgodzić ze stwierdzeniem, że jest to film antykościelny, bo kościół rzeczywiście jest tu przedstawiony bardzo negatywnie, jako ten, który daje przyzwolenie i uzasadnienie dla przemocy wobec zwierząt. Ale antychrześcijański? Jednym z podstawowych przykazań chrześcijan jest przykazanie miłości bliźniego. A miłości w „Pokocie” jest bardzo dużo. Wobec zwierząt, ale także wobec ludzi, tych odrzuconych, cierpiących, samotnych, których Duszejko zbiera wokół siebie i przytula do serca. Jest też próba zrozumienia swoich nieprzyjaciół, nawet jeśli zawoalowana przez astrologię, jest przytulenie antypatycznego prokuratora. Jest sąsiedzka lojalność, która nakazuje zająć się zmarłym, którego się w ogóle nie lubiło, co też nazwałabym pewnym rodzajem miłości, do której, przyznajmy szczerze, niewielu z nas byłoby zdolnych. Jeśli zaś chodzi o ekoterroryzm, nie można zaprzeczyć, że ewidentnie się w filmie pojawia. Ale czy samo jego pokazanie oznacza pochwałę? W moim odczuciu film nie podejmuje się odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Pokazuje skrajność, jedną i drugą. Decyzję widz musi podjąć sam.

„Pokot” jest filmem bardzo dobrym, nie tylko pod względem realizacyjnym, ale również dlatego, że zmusza do myślenia, nawet jeśli widz kategorycznie nie zgadza się z przedstawioną wizją rzeczywistości. Jeszcze długo po seansie można zastanawiać się nad rolą i miejscem człowieka w hierarchii świata i czy na pewno znajdujemy się na samym szczycie. A jeśli tak, to dlaczego? Czy nasza zdolność podporządkowywania sobie innych gatunków rzeczywiście daje nam tak wysokie miejsce? Podczas oglądania w głowie wciąż krążył mi cytat z książki „Krzyk Czarnobyla” Swietłany Aleksiejewicz – „Święty Franciszek wygłaszał kazania do ptaków. Rozmawiał z ptakami jak z równymi sobie. Ale może to ptaki rozmawiały z nim w swoim języku, a nie on się do nich zniżył.”

I na koniec, niewielki spojler: grzybiarze wiedzą, jak się dobrze bawić.

Wolność wyboru, czyli miłość po szwedzku | recenzja „Szwedzkiej teorii miłości”

Autorka recenzji: Izabela Pazoła

0001

Wolność wyboru, czyli miłość po szwedzku

Erik Gandini, autor filmu, postanowił wyreżyserować dokument pokazujący współczesne konsekwencje wprowadzenia rozwiązań ogłoszonego w 1972 roku przez partię socjalistyczną  manifestu „Family of the Future”. Nie podoba mu się to, jak wygląda obecnie cywilizacja Zachodu. W swoich poprzednich filmach również wielokrotnie pokazywał i piętnował patologie istniejące w bogatych krajach Zachodu m.in. „Wideokracji” czy „Naprodukcji. Terrorze konsumpcji”.

Sam manifest, o którego dziejach opowiada obraz określał wizję świata wolnych, równych ludzi, w którym zanikną wszelkie więzy zależności ekonomicznej. Kobiety wedle tego miały wyzwolić się spod władzy mężczyzn, starsi nie musieli już polegać na dobrej woli dorosłych dzieci, a najmłodsi zyskiwali pełnię praw i opiekę państwa.

Dokument składa się z wielu warstw, Gandini prześwietla temat w różnych perspektywach i gra przeciwieństwami. Prawdziwa i dojrzała miłość polega w tym ujęciu na tym, że partnera nie potrzebujemy; a nawet więcej, możemy sobie bez niego świetnie radzić i na co dzień i od święta, ale dokonujemy wolnego wyboru i mimo okazji do wolności – zapraszamy go do wspólnego życia.

Należy zadać sobie pytanie: czy da się stworzyć warunki, w których druga osoba nie jest potrzebna do zaspokajania potrzeb emocjonalnych, reprodukcyjnych czy jakichkolwiek innych? Gandini opowiada historię kobiet. Kobiety pragną mieć dziecko – ale nie mogą, albo i nie chcą znaleźć sobie partnera, męża. W jego ujęciu szwedzkiego społeczeństwa – trudno jest stworzyć jakiejkolwiek bliskie relacje z drugą osobą. Kobiety chcą być matkami. Co zrobić w sytuacji wyalienowania? Jest na to sposób, istnieje bank spermy, którą można zamówić do domu kurierem. Pokazany zostaje nam dokładnie mechanizm. Kobieta mając możliwość wyboru, dokonuje zamówienia: klika kilka razy na stronie internetowej banku, wybiera dawcę, określa swoje preferencje i gotowe. W stosunkowo krótkim czasie odbiera od kuriera paczkę, w której jest nasienie (strzykawka ze spermą profesjonalnie zabezpieczona w ciekłym azocie) oraz instrukcja, dzięki której będzie mogła dokonać samozapłodnienia.

Druga część dokumentu to przedstawienie postaci szwedzkiego doktora, który wyjechał ze Szwecji do Etiopii. Zostawił za sobą nowoczesność, ogromne zarobki i stabilizację na poczet niesienia pomocy w kraju, w którym wiertarkę medyczną zastępuje się podczas operacji zwykłą za kilkanaście euro, a śruby podtrzymujące uszkodzone kości kupowane są w markecie lub usztywnia się szprychami rowerowymi, lub opaskami hydraulicznymi. W tym miejscu film zresztą rozpada się narracyjnie, bo reżyser jest tak uwiedziony osobowością i pomysłowością doktora, że zapomina, o czym właściwie opowiadał koncentrując się na charyzmatycznym lekarzu.

Predylekcja do zaprawionej czarnym humorem krytyki rewolucji obyczajowej lat 60-tych pozwala dostrzec u Gandiniego artystyczne pokrewieństwo z pisarzem Michelem Houellebekiem. Trzymając się tej analogii, dokument ten jest w świecie dokumentu mniej więcej tym, czym są „Cząstki elementarne” w dziedzinie literatury. Reżyser wskazuje na tytułowy zakątek Skandynawii, Szwecję – socjalny raj. Pokazuje jednak i negatywne skutki skrajnej wolności i niezależności – samotność. Gandini, mimo, że ma pochodzenie szwedzko-włoskie,  w Szwecji pozostaje prawdziwym Włochem, i dla niego szwedzki pozorny chłód w obejściu, jest niezrozumiały. Dokument ukazuje Szwecję bardzo jednostronnie, autor łapie sam siebie w pułapkę. Trudno pokazać, że Szwedzi przodują w rankingach na najszczęśliwszych ludzi świata, a jednocześnie to tutaj najwięcej starszych ludzi umiera w samotności… Z pewnością Szwedzi cenią swoją niezależność. Może nie jest to najbardziej otwarty i spontaniczny naród świata – ale wszystko to nie wynika z manifestu, jak chciałby Gandini i nie jest aż tak proste. Szwedzi kochają kółka hobbystyczne, sportowe i inne rzeczy. Stąd samych Szwedów i ich otwartości należy szukać nie tyle w kawiarniach czy pubach, a właśnie w klubach sportowych, stowarzyszeniach, domach kultury i bibliotekach. Kluczem do integracji nowoprzybyłych jest próba zrozumienia jak to społeczeństwo funkcjonuje. Nowi obywatele muszą dokonać wyboru, inaczej trudno będzie im się odnaleźć w społeczeństwie. Odrzucić wewnętrzne zniewolenie i otworzyć umysł na wartości i walory, które cenią i z których dumni są sami Szwedzi.

Mimo że momentami dokument Gandiniego przypomina rozprawkę z socjologii i brakuje mu chwilami dyscypliny, bo nie jest trzymany w ryzach i czasami gubi wątek, to oferuje ciekawsze spojrzenie na temat relacji międzyludzkich niż niektóre amerykańskie obrazy opowiadające o miłości.

 

Nostalgia za PRL-em – recenzja „Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej”

sztuka_kochaniaSztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej

Reżyseria: Maria Sadowska

Polska, 2017

Recenzja: Izabela Pazoła

 

„Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej, to książka, opublikowana w latach 70-tych ubiegłego wieku, która obecnie doczekała się nowego wydania, które związane jest bezpośrednio z premierą filmu opowiadającego o autorce głośnego bestsellera. Historia poświęcona autorce książki, w rolę której, wcieliła się Magdalena Boczarska, doczekała się wielu pochlebnych recenzji. Czy słusznie? Przyjrzyjmy się temu z bliska..
Odpowiedź na to pytanie nie jest zasadniczo prosta, bo o ile rola Magdaleny Boczarskiej słusznie została przez media i krytyków zauważona, o tyle sam film nie zrobił na mnie jakiegoś większego wrażenia. To nie tyle biografia, co komedia o lekkim zabawieniu erotycznym. Po obejrzeniu filmu stwierdzam, że „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” w gruncie rzeczy składa się z kilku ciekawych scen, których siłą jest obecność Boczarskiej i czasami Lubosa (jako jej ukochanego)a reszta… Hmm, to budowanie klimatu czasów dawnych, nostalgia za PRL-em. A i to nie jest udane do końca, bo film „Sztuka kochania…” sam do końca nie wie, czym jest i czym chce być.

To historia o staraniach związanych z wydaniem książki. Publikacji, na którą  polscy decydenci polityczni nie chcieli się zgodzić. Z drugiej strony to próba sportretowania Michaliny Wisłockiej i jako kobiety, i jako naukowca. Wszystko to okraszone nostalgicznym obrazem Polski od II wojny światowej aż po rok 1978.

Przeszłość Wisłockiej poznajemy w wielu retrospektywach, które układają się w chaotyczną linię fabularną. Reżyserka przedstawia te okruchy dość wyrywkowo, bazując na wydarzeniach, które mają być dla życia głównej postaci przełomowe. Są to m.in.: życie w trójkącie, narodziny dzieci, próba połączenia studiów z życiem rodzinnym, poznanie miłości swego życia na wakacjach w Lubniewicach. Czasami przejścia z jednego punktu do drugiego są płynne, a czasami zdarzają się również błędy techniczne. Szczególnie widoczne jest to na początku filmu. Widać, że kilka scen było ratowanych dodanymi postsynchronami – bohaterowie ustami „mówią” co innego, niby nic, a wprowadza dysonans.

Krzysztof Rak, scenarzysta produkcji, próbował w filmie zmieścić wiele i efekt niestety nie zadowala mnie do końca. Ostatecznie film porusza zbyt dużo wątków i dotyka ich wyrywkowo a czasami pewne fakty zostają wręcz przemilczane, jak na przykład dość  kontrowersyjny stosunek Wisłockiej do gwałtów. Również kwestia rodzicielstwa i decyzje jakie podjęła, nie zostały wyjaśnione do końca, pokazane w szerszym kontekście. Jasnym punktem filmu jest częściowo jego muzyka, w tym piosenka śpiewana przez Anię Rusowicz, która jest jakby skórą zdjętą z matki zarówno artystycznie jak i wizualnie.. W  części dialogów czuć też ducha PRL-u, uchwycono absurdy, które towarzyszyły temu okresowi. Zauważalne jest m.in podczas scen z cenzorem (dobrze zagranym przez Artura Barcisia) czy negocjacji z urzędnikami partyjnymi decydującymi o losie książki „Sztuka kochania” (świetny duet Wojciecha Mecwaldowskiego i Arkadiusza Jakubika).

            Czarnym koniem tego filmu jest dla mnie rola, jaką  zagrał  Eryk Lubos. Jest po prostu niesamowity w przekornym jak dla niego emploi amanta z uzdrowiska, który niepostrzeżenie dla widza przeistacza się w miłość życia Wisłockiej. To właśnie Jurek pokazuje Michalinie, co oznacza miłość, dzięki niemu również Michalina przeżywa pierwszy prawdziwy orgazm. Romans z Jurkiem otwiera bohaterce oczy na miłość, seks oraz powiązaną z nimi intymność. Jurek jako pierwszy namawia Wisłocką do napisania książki.

Maria Sadowska, która ponownie stanęła za kamerą, lubi opowieści o silnych kobietach, czego dała wyraz chociażby w swoim poprzednim filmie – „Dzień Kobiet”, jakże odmiennym… Tym razem zdecydowała się na podróż do kolorowych, ale trochę zacofanych lat PRL-u.  To film kobiety o kobiecie, laurka. Czy warto – tą decyzję należy podjąć już samodzielnie.

„Matka Polka Feministka” | Recenzja książki Joanny Mielewczyk

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

niw„Feminizm kończy się tam, gdzie trzeba wnieść pralkę na szóste piętro”, mówią ci, którzy feminizmu nie lubią. I o ile każda feministka dzielnie odpowie, że tę pralkę sama wniesie, to problem pojawia się dalej. Bo feminizm nie kojarzy się z praniem, ani ze sprzątaniem, zmywaniem, wycieraniem nosów. Więc czy da się być Matką Polką i na dodatek jeszcze feministką?

„Matka Polka Feministka” – tak brzmiał tytuł audycji Joanny Mielewczyk, której przez cztery lata można było słuchać w radiowej Trójce. Jej książka o tym samym tytule to kontynuacja relacjonowanych tam wcześniej historii, ale ich znajomość nie jest konieczna, aby po nią sięgnąć. Mamy więc matki-feministki, ale też ojców-feministów, mamy całe rodziny i samotnych-samodzielnych rodziców. A nawet rodziców bez dzieci.

Autorka zabiera nas w świat zupełnie obcy dla tych, co dzieci nie mają lub dla których rodzicielstwo to najbardziej naturalna rzecz na świecie. Bo tutaj nic nie jest łatwe. Są to historie niezwykle trudne do opowiedzenia i do odbioru, a ich autentyczność jedynie to wzmaga. Opowieści o trudnościach z zajściem w ciążę, o chorobie dziecka, o wychowywaniu w pojedynkę, o oczekiwaniach i zderzaniu się z rzeczywistością. I z każdej promieniuje cała gama emocji tak silnych, że choćby się chciało całość przeczytać w jeden wieczór, to psychicznie może być z tym bardzo ciężko.

Jest to bardzo dobra książka, która przybliża przeciętnemu człowiekowi rodzicielstwo dalekie od tradycyjnego, ale jest też strzałem w dziesiątkę dla każdej feministki i każdego feministy. Przytoczone historie to świetny sposób na zrewidowanie własnych poglądów i odczuć w kwestiach określanych ogólnie jako światopoglądowe. Joanna Mielewczyk próbuje nam powiedzieć, że nic nie jest takie proste, ale jednocześnie nigdy nie narzuca żadnego zdania. Pozwala swoim bohaterom mówić za siebie. Ona tylko przemyka gdzieś w tle, dając im głos. Nie dobiera ich także tendencyjnie – wręcz przeciwnie – są to takie tematy, które zmuszają do namysłu. Tam gdzie jest chore dziecko, nie jest trudno współczuć, rozumieć. Ale potem jest ciąża groźna dla życia, o którą się jednak walczyło. Jest długo wyczekiwane rodzicielstwo za pomocą in vitro. Jest przerwanie ciąży, którego się do dziś głęboko żałuje. Są problemy tak bardzo z zewnątrz niezrozumiałe: że się nie urodziło siłami natury. Że się nie ma pokarmu. Że to oznacza, że jest się złą matką.

Nie brakuje tu również panów – pojawiają się istotne pytania o ojcostwo i jego miejsce w naszym społeczeństwie. Niektórzy stanęli na wysokości zadania, inni wciąż próbują się w tej kwestii odnaleźć. Z książki jednak wypływa smutny wniosek: o ile na szczeblu rodzinnym wszystko układa się dobrze lub zmierza w tym kierunku, w szerszej perspektywie dla ojców miejsca brak. Na salach porodowych są traktowani jak wrogowie, w publicznych toaletach wciąż brak stanowisk do przewijania dzieci, a o ojcostwie wciąż mówi się, że jest „niemęskie”.

Przyznam się bez bicia, płakałam dwa razy. Tej książki nie powinno się czytać analitycznie, tylko czuć. Wysłuchać tym, którym dano głos.

 

„To zwyczajna rozmowa o rodzicielstwie. O blaskach i cieniach. O radościach i smutkach. O codzienności.”„Matka Polka Feministka” Joanna Mielewczyk.

 

Korekta: Klaudia Głowacz