TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Recenzja książki Elizabeth Winder pt. „Sylvia Plath w Nowym Jorku. Lato 1953″

Elizabeth Winder, w swojej książce pt. „Sylvia Plath w Nowym Jorku. Lato 1953″, opisuje przełomowy w biografii przyszłej pisarki miesiąc, kiedy jako studentka odbywała staż w redakcji magazynu modowego „Mademoiselle”, poczytnego amerykańskiego czasopisma dedykowanego młodym kobietom. Ten krótki czas nie tylko wpłynął na bieg życia pisarki, ale położył również podwaliny pod jej przyszłą przełomową powieść – „Szklany klosz”, w której opisała autobiograficznie przeżycia w Nowym Jorku, widziane oczami 30-letniej kobiety. Był to moment, w którym pisarka znalazła się na rozdrożu, a który jednocześnie zadecydował o jej przyszłości.

Lato w Nowym Jorku, 1953 rok: miasto cały czas jest w ruchu, nigdy nie śpi, buduje swoją potęgę. Sylwia, podobnie jak pozostałe stażystki czasopisma, zamieszkała w hotelu Barbizon, chodziła na przedstawienia baletowe i na mecze baseballu, tańczyła także w West Side Tennis Club. To, co nastąpiło w ciągu tego miesiąca, okazało się jednakże również dwudziestoma sześcioma dniami bólu, przyjęć i pracy, które ostatecznie zmieniły bieg jej życia, doprowadziły do pierwszej próby samobójczej, a jednocześnie do przelania na papier jej pierwszej wybitnej kreacji pisarskiej „Szklany klosz”.

Opowieść Elizabeth Winder, uzupełniona zdjęciami i szkicami, wprowadziła nas w świat Sylvii Plath, zanim stała się jedną z największych i najbardziej wpływowych poetek XX wieku. Autorka dokładnie, z zegarmistrzowską precyzją opisuje czas, który przeminął. Chłoniemy więc piękne lata 50-te, z soczystymi opisami strojów, bankietów. Winder z dużą znajomością realiów epoki barwnie przedstawia nam Nowy Jork. Czujemy się blisko związani z grupą dziewczyn, w tym Sylwią. Wszystko zostaje nam przedstawione niezwykle realistyczne, co jest ogromną zasługą autorki, która sama jest poetką.

Kim więc była Sylwia i co przyniosło jej lato w Nowym Jorku? Sylvia, według Winder, uwielbiała otaczać się tkaninami i świecidełkami, uwielbiała zakupy i jedzenie oraz wszystko, co francuskie. Pisała rozliczne radosne i optymistyczne listy do rodziny i swojej nauczycielki. Praca w redakcji, jako sekretarz gościnnej, była ciężką harówką dla dziewczyny, która w krótkim czasie przełożyła się na coraz gorszy psychiczny stan jej zdrowia i zaowocowała (już po powrocie do domu) próbą samobójczą.

11390113_467996640023854_2199800261588051727_n

Nowy Jork – Sylwia spodziewała się blasku, spotkań ze znanym ludźmi, a w rzeczywistości godzinami przesiadywała w biurze „Mademoiselle”, wraz ze swoja szefową, odizolowana od pozostałych dziewcząt i gwaru biura. Boleśnie to odczuwała, co objawiało się depresją na granicy załamania nerwowego.

Książka Winder pt. „Sylvia Plath w Nowym Jorku. Lato 1953″, to próba odczarowania wizerunku Sylwii, przedstawienia jej, jako kobiety z krwi i kości, a niedręczonej przez demony artystki. Krótki czas spędzony w Nowym Jorku ukształtował ją. Nigdy nie była „cnotką”, ale dzięki pobytowi w Nowym Jorku znacznie mniej przejmowała się tym, co pomyślą jej matka, profesorowie i przyjaciele. Przestała tak ciężko pracować, zaczęła umawiać się z żonatymi mężczyznami. W czerwcu 1954, rok po pobycie w Wielkim Jabłku, przejawiała spryt, chłód i wyrafinowanie, które bez wątpienia poznała z bliska i zachwyciła się tym dużym miastem. Cały ten zamęt, który rozpoczął się w Nowym Jorku, będzie pojawiał się jako temat przewodni w jej życiu oraz twórczości. Dlatego też warto zapoznać się z tą pozycją, która niedawno ukazała się na rynku wydawniczym.

Tekst napisany przez Izabelę Pazołę – wolontariuszkę Feminoteki.

logo batory

 

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

 

 

Recenzja filmu pt. „Strefa nagości”

„Strefa nagości” to film w reżyserii Urszuli Antoniak. Film przejmujący, jakże inny w swoim przekazie, podczas którego trwania nie pada ani jedno słowo.

Malowany jest obrazem i dźwiękiem. Jest to opowieść, dyskurs o miłości, trudnej i innej. Wielowarstwowej, skomplikowanej jak palimpsest. Historia odwieczna, a jednocześnie inna, wnosząca coś nowego, intrygująca. Różniąca się od kina serwowanego na co dzień.

Przekaz wydaje się banalny: dwie młode dziewczyny, pochodzące ze skrajnie różnych środowisk – Europejka i Arabka, zamieszkujące Holandię. Rozpoczynają między sobą grę, w której trudno powiedzieć, kto jest ofiarą, a kto myśliwym. Piękna Fama (w tej roli Kleopatra Wschodniego Amsterdamu – Imaan Hammam), w muzułmańskiej chustce, emanuje niewinnością, ukrywa pod nią samą siebie i włosy – jej największy skarb. Tajemnica, jaką jest, rozpala wyobraźnię wyrafinowanej holenderskiej nastolatki Naomi (Sammy Boonstra) z bogatej dzielnicy.  Nie widzimy ich otoczenia, rodzin – wszystko wyciszono, aby skupić się na ich przeżyciach i rozterkach miłosnych.

pobraneDziecięce okrucieństwo i wrażliwość, imaginarium i rzeczywistość, mieszają się ze sobą i uzupełniają nawzajem. Dyskurs miłosny między bohaterkami odbywa się bez słów,  jedynie w spojrzeniach i gestach. Basen, tu rozpoczyna się podróż, sama woda odgrywa niebanalną rolę w całej opowieści – tworzy obraz. To ona jest zaczynem, kroplą, która porusza skałę, delikatną seksualność widoczną pod kroplami. Przepiękne zdjęcia Piotra Sobocińskiego pozwalają historii brzmieć w pełnych barwach. Każdy akt tego dramatu przerywany jest podtytułami, którymi są cytaty z „Fragmentów dyskursu miłosnego” Rolanda Barthesa, będące intelektualnym dopełnieniem dzieła. Niezwykle istotną rolę pełni także muzyka w wykonaniu Ethana Rose, która spaja cały film.

Gorąco polecam „Strefę nagości”, film trwający niewiele dłużej niż godzinę, a jednak przejmujący, pełen różnych wrażeń, znaczeń, uwodzący pięknym obrazem zdjęć oraz sposobem ujęcia tematu. To oryginalny film, na który warto wybrać się do kina.

Tekst napisała Izabela Pazoła– wolontariuszka Feminoteki

 

logo batory

 

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

Afgańskie gry z gender – recenzja ,,Chłopczyc z Kabulu”

Afganistan stoi dziś na rozdrożu. Równocześnie z zakończeniem w 2014 r. misji ISAF (ang. International Security Assistance Force, ISAF), zmniejszyło się zagraniczne wsparcie ekonomiczne i polityczne. Kraj opuściły międzynarodowe siły. Wraz z malejącym zainteresowaniem mediów świat powoli zapomina o Afgankach…

1

Sytuacja Afganek jest nadal trudna. Długotrwała wojna, zubożenie, wszechobecna korupcja, nieskuteczne prawo i systematyczne wykluczanie afgańskich kobiet ze społecznego, ekonomicznego i publicznego życia stopniowo pogarsza ich położenie. Mimo że Afganistan ratyfikował Konwencję ONZ w sprawie eliminacji wszelkich form dyskryminacji kobiet (CEDAW) oraz ma zobowiązania wynikające z rezolucji Rady Bezpieczeństwa, to ich realizacja przebiegała do tej pory różnie. Afganistan wciąż pozostaje na końcu oenzetowskiego rankingu dotyczącego równości płci.

O położeniu Afganek przypomina nam szwedzka dziennikarka Jenny Nordberg w reportażu „Chłopczyce
z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie
”.
O skali dyskryminacji, ucisku i uprzedmiotowieniu opowiada jednak z innej perspektywy, nie poprzez przytaczanie kolejnych porażających statystyk, ale poprzez historie kilku Afganek – polityczki, studentki, pielęgniarki, uczennicy – byłych i obecnych bacza pusz.

Bacza pusz to tajemnicza i wielowiekowa tradycja opierająca się na arbitralnym nadaniu dziecku (dziewczynce) nowej płci kulturowej. Prościej mówiąc polega ono na tym, że dziewczynki przebiera się za chłopców i każe im zachowywać się tak, jakby nimi były.

W społeczeństwie afgańskim brak męskiego potomka uważa się za porażkę i hańbę. Brak syna narusza dobre imię zarówno żony, męża jak i całego rodu. Ten brak męskiego potomka upoważnia otoczenie do nieustających szykan. Dzięki przybranej tożsamości córki rodziny mogą zachować jedyne dostępne wszystkim dobro, a jest nim honor. Nałożenie na córkę roli bacza pusz pozwala utrzymać obecny status społeczny, zaś sam bacza pusz może wkroczyć do świata męskich przywilejów.

W wielowątkowym reportażu autorka analizuje zjawisko bacza pusz na kilku poziomach – społecznym, historycznym a także psychologicznym. W subiektywne wspomnienia i intymne historie bohaterek zręcznie wplata naukowe wyjaśnienia dotyczące lokalnych tradycji jak również zachodnie teorii gender.

W efekcie  w ręce czytelników i czytelniczek trafia książka o sile patriarchatu i o cenie, jakie płacą kobiety w drodze ku lepszemu życiu.

Książka ma matronat Feminoteki i jest dostępna w księgarni Feminoteki.

Autorka: KU – wolontariuszka Feminoteki.

logo batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

Jesteśmy wszyscy tak bardzo różni i tak podobni jednocześnie… – recenzja najnowszego filmu Urszuli Antoniak „Strefa nagości”.

strefa nagosciCzy czasami pod prysznicem zdarza Wam się zagapić na kroplę wody i śledzić to jak powoli spływa po ciele… albo zapatrzyć się w czyjąś twarz i odgadnąć emocje, które przeszywają na wskroś? Albo po prostu zasłuchać się w szum miasta i wyławiać z niego różne dźwięki? Kiedy człowiek skupi się na takim małym wycinku rzeczywistości, to zachwyt zapiera dech w piersiach i chciałoby się krzyczeć: „Ludzie! Czy wy też to słyszycie i widzicie? To jest piękne!”… piękne i ulotne i tak ciężko to złapać i zamknąć w coś innego niż wspomnienie. 

Wczoraj na premierze filmu Urszuli Antoniak siedziałam wgnieciona w fotel.

Udało się!

Film „Strefa nagości” to żywy organizm tętniący właśnie takimi ulotnymi mgnieniami. W obrazie i dźwiękach udało się zamknąć historię afektu, historię uczucia, marzenia. 

Światło, gesty i spojrzenia grają w tym filmie główną rolę.

Nie pada ani jedno słowo, ale obfitość symboli i emocji pięknie opowiada historię, w której widz ma również bardzo dużo miejsca na swoją interpretacje wydarzeń. Film zachęca do wejścia w grę. Czy to co dzieje się na ekranie, to po prostu nieco niechronologicznie opowiedziana historia dwóch zauroczonych sobą nastolatek? Czy to próba uchwycenia anatomii burzy uczuć? Czy to co widzimy to po prostu świat wyobraźni którejś, albo obu bohaterek, które tknięte jednym impulsem, jednym zaciekawionym spojrzeniem wpuszczają nas do swojej strefy: „a co by było gdyby?”… co jest prawdziwe, a co nie?

Dwie wspaniałe kreacje aktorskie młodziutkich Imaan Hammam i Sammy Boonstra z pewnością zrobią na widzach ogromne wrażenie.

Dwie dziewczyny z zupełnie odległych dla siebie światów zaczyna łączyć fascynacja. Jedna z nich jest muzułmanką skrywającą swoją kobiecość pod hidżabem, druga pochodzi ze świata współczesnego – mieszka w wielkim domu, którego ściany obstawione są niezliczonymi książkami, które w moim odczuciu pełnią tutaj rolę niemych strażników i są symbolem społecznych nakazów i zakazów, które mamy zakodowane w sobie od wieków. Młode dziewczyny funkcjonują w świecie zasiedziałych norm, a jedynym miejscem, gdzie są wyzbyte wszystkich społecznych nakładek, gdzie ciało to po prostu ciało, a kobieta jest kobietą to właśnie strefa nagości, w której się spotykają.

Reżyseria i scenariusz: Urszula Antoniak

Gatunek: Dramat

Produkcja: Holadnia, Polska.

Premiera: 12 czerwca 2015 (Polska), 19 września 2014 (świat)

Magda Wielgołaska – działaczka feministyczna i lesbijska na stałe związana z trójmiejską organizacja działającą na rzecz osób LGBT – Tolerado. Wolontariuszka Feminoteki.

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

„O lękach ojca, że nie będzie dobrą matką – recenzja książki „Fritzi i ja. Czyli o lękach ojca, że nie będzie dobrą matką” Jochena Königa.

fritzi

Fritzi i ja. Czyli o lękach ojca, że nie będzie dobrą matką

Autor: Jochen König

Fundacja Feminoteka, Warszawa 2015

Książka do zakupu w naszej księgarni.

Więcej o książce znajdziesz tu.

 

 

Jochen König w wieku dwudziestu lat przyjechał do Berlina z niewielkiego niemieckiego miasta. Tutaj studiował, pracował, bawił się. Siedem lat później jego dziewczyna zaszła w ciążę, ale była ambiwaletnie nastawiona do rodzicielstwa. On – wręcz przeciwnie. Jego partnerka zdecydowała się w związku z tym urodzić dziecko, nad którym on przejął całkowitą opiekę. Nawet dla alternatywnego Berlina taki wybór okazał się kontrowersyjny. Doświadczenia pierwszych miesięcy i lat samodzielnego ojcostwa Jochen opisał w książce, która jest nie tylko studium alternatywnego modelu rodzicielstwa, ale również – a może nawet przede wszystkim historią o tym, jak cholernie ciężko jest w pojedynkę zajmować się dzieckiem. Chyba niezależnie od tego, czy jest się kobietą, czy mężczyzną.

„Dzień powszedni. Odwiedza mnie koleżanka. „Tak tu wspaniale u Ciebie, spokojnie” – zachwyca się. „No właśnie”- śmieję się. „To jest mój problem, że tak tu spokojnie, nic się nie dzieje.” […] Wieczorem Fritzi zasypia o 19, potem już nie wychodzę z domu.”

Jochen cieszy się opieką nad Frtizi, ale z utęsknieniem czeka na weekend czy popołudnie, kiedy matka Fritzi się nią zajmuje. Wtedy próbuje maksymalnie wykorzystać czas – nie do końca wiedząc, czy lepiej odespać zarwane noce, czy zarwać kolejną, spotykając się ze znajomymi, chodząc na randki i przygotowując się do zajęć na uniwersytecie. Bez komentarza przytacza wypowiedzi znajomych matek, które narzekają, że odkąd urodziło się dziecko, nie miały nawet jednego wolnego popołudnia dla siebie. Pyta je wtedy, czy ich partner nie przejmuje czasem opieki, ale te pytania pozostają często bez odpowiedzi.

Najlepszą agentką demaskowania teatru płci okazuje się być sama Frtizi, dla której macierzyństwo wiąże się z funkcją, jaką spełnia w jej życiu Jochen. Jej koleżanki odprowadzają do przedszkola mamy, one też szykują im posiłki i kładą do snu – a więc naturalne jest, że dziewczynka zwraca się do Jochena per ‘mamo’. Dorosłych jednak nawet pomalowane paznokcie Jochena nie dają rady zmylić – tata to tata, czyli ten co ma siusiaka.

Pisana z socjologiczną wrażliwością i poczuciem humoru dokumentacja doświadczeń ojca, który obawia się, że będzie złą matką, to nie tylko lektura dla tych osób, które lubią genderowe transgresje. Jest tam też spora dawka wiedzy o tym, jaką rolę instytucje miasta i państwa mogą przyjmować w projekcie rodzicielstwa. Z polskiej perspektywy na przykład historie o finansowym wsparciu dla niepracującego zawodowo rodzica, który dzięki socjalowi może wyjechać z dzieckiem na urlop na Majorkę brzmią jak z innego świata – i dobrze, bo mogą dzięki temu stać się punktem wyjścia do dyskusji o kolektywnym budżecie i faktycznej trosce rządów o rodziny oraz samodzielnych rodziców. Nawet jeśli budżetom polskich miast daleko do zadłużonego po uszy Berlina, który wciąż ładuje pieniądze w prorodzinne projekty, to nie zaszkodzi zerknąć na zachodnie rozwiązania.

To, co może być trudne do przełknięcia, to… płeć autora książki. Bo czy nie było dotychczas kobiet, które opowiadały o trudach samodzielnego rodzicielstwa? Te historie są jednak na tyle kanoniczne, że nie zwracają uwagi. Ale mężczyzna, który podejmuje się takiego projektu, ma szansę na znacznie większą uwagę mediów i czytelników. Oby zachwyt nad rodzynkiem nie zaszkodził samemu autorowi i społecznemu oddźwiękowi, jaki jego pierwsza, i podobno nie ostatnia, książka może wywołać.

Katarzyna Czerwonogóra

Pewnie nie ma nikogo tak dziecinnego jak ja… | recenzja książki „Astrid Lindgren. Opowieść o życiu i twórczości”

Astrid Lindgren opowiesc o zyciuAstrid Lindgren. Opowieść o życiu i twórczości
Autorka: Margareta Stromstedt
Marginesy, 2015

 

Pewnie nie ma nikogo tak dziecinnego jak ja – mówiła o sobie Astrid Lindgren. Umiejętność patrzenia na świat oczami dziecka stanowiła bez wątpienia jedną ze składowych jej sukcesu. Mój kolega przeczytał w swoim życiu tylko jedną książkę. To były „Dzieci z Bullerbyn”. I chociaż do lektury zmusiła go nauczycielka, książkę tę przeczytał z wielką przyjemnością. Astrid Lindgren potrafiła opisać z pozoru zwykłe życie tak, że wielu z nas dałoby wiele, by znaleźć się w Bullerbyn czy innym wymyślonym przez nią miejscu, chociaż przez kilka dni.

Pierwowzorem Bullerbyn jest niewielka osada w Smalandii, szwedzkiej prowincji, w której urodziła się i wychowała sama pisarka. Sądzę, że dwie rzeczy sprawiały, iż nasze dzieciństwo było takie, jakie było – powiedziała później – poczucie bezpieczeństwa i wolność. Astrid czuła się dzieckiem kochanym i chcianym, miała rzecz jasna – jak większość wiejskich dzieci – liczne obowiązki, musiała też przestrzegać obowiązujących reguł, ale w chwilach zabawy nikt jej nie kontrolował. Mogła biegać po całej wsi bawiąc się w sposób zupełnie nieskrępowany. W swojej twórczości często odwoływała się do własnych doświadczeń.

Pamiętała również o dzieciach, których rzeczywistość przedstawiała się zdecydowanie mniej idylliczne. Nie bała się trudnych tematów, takich jak samotność, bieda czy śmierć.  Do dziś jej książki wykorzystywane są w celach terapeutycznych.

Mimo, że bardzo strzegła swojej prywatności, często zabierała publicznie głos w kwestiach dla niej ważnych, dotyczących przede wszystkim szeroko rozumianych praw człowieka. Krytykowała obowiązujący system stosunków społecznych, uprzemysłowienie rolnictwa, eksploatację przyrody, czy konsekwencje konfliktów zbrojnych. Zyskując międzynarodową sławę, stała się niekwestionowanym autorytetem opiniotwóczym, nie tylko w rodzimej Szwecji.

Margareta Strömstedt z niezwykłym wyczuciem i taktem opowiada o bohaterce swojej książki, jak najmniej pisząc o jej osobistych sprawach, skupiając się raczej na jej życiu publicznym i literackim. Przedstawione historie ukazują genezę powstania poszczególnych utworów i ich paralele z osobistymi doświadczeniami autorki, ale bez ingerowania w jej prywatność. Opisom tym towarzyszą liczne ilustracje i zdjęcia.

Mimo że o prywatnej Astrid Lindgren autorka biografii pisze niewiele, nie miałam wrażenia, iż przedstawiony obraz życia słynnej pisarki jest niepełny. Nie odczuwałam potrzeby, by poznawać tajemnice, których sama bohaterka książki nie chciałaby zdradzać. Biografia przedstawia kobietę nietuzinkową, odważną, utalentowaną, a jednocześnie skromną i „normalną” w najlepszym tego słowa znaczeniu, bez wystawiania laurki czy popadania w tani sentymentalizm.

 

Justyna Łopińska

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

Śpiew pradziewczyny I Recenzja płyty Danki Milewskiej „Sonoformy”

indeks

Płyta „Sonoformy”, wydana w styczniu bieżącego roku przez Wet Music Records (należące do Fundacji Nowa Sztuka), została nagrana w lipcu 2014r. w A/V Studio, w ramach programu Obserwatorium Dźwięku realizowanego w Miejskim Centrum Kultury w Bydgoszczy oraz w Ogrodzie Botanicznym UKW. Jest ona zapisem performance’u dźwiękowego Danki Milewskiej, artystki,  performerki i animatorki sztuki nowoczesnej, której prace pokazywane były m.in. w Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii, Niemczech, Holandii i Finlandii. W pełni zaimprowizowana, jednak nie pozbawiona konceptu, a przede wszystkim, zarejestrowana, zatem z rzeczy niepowtarzalnej przemieniona w powtarzalną/odtwarzalną.

Na płytę składa się sześć kompozycji na kalimbę, cytrę i koshi, miejscami wzbogacone o elektroniczny podkład/bazę autorstwa realizatora i producenta nagrań – Artura Maćkowiaka (znanego m.in. z grupy Something Like Elvis i stałego bywalca katalogu wydawniczego Wet Music Records). Milewska pokusiła się także o stworzenie techniki, czy może, w tym przypadku, bardziej gatunku, który nazwała „body recordingiem”, czyli zapisem swoich „rozmów” z pewnym gwarkiem, czyli mieszkającym w pobliskim Ogrodzie Botanicznym ptakiem mimetycznym.

Na stronie Wet Music o płycie możemy przeczytać, że „Sonoformy powstały z zasłuchania w ciało, w którym na 250 dni zamieszkała p r a s t u l k a. Prastulka to słowo ze snu, w połowie pochodzi z języka islandzkiego, brzmi prawie jak staruszka i znaczy: pradziewczyna…” Dobitniej nie da się płyty opisać. „Sonoformy” są właśnie próbą oddania tego, co dzieje się w ciele kobiety spodziewającej się potomstwa. Danka Milewska wykonując swój performance sama była w siódmym miesiącu ciąży i to doświadczenie próbowała przekłuć w medytacyjno-minimalistyczną płytę o ciele.

Wszystkie wspomniane wyżej elementy, tworzą niezwykle harmonijną i zamkniętą całość. Gdy włączamy „Sonoformy” mimowolnie popadamy w stan medytacji i skupienia. Minimalizm, delikatność i selektywność dźwięków sprawiają, że wpadamy w wizualno-brzmieniowy trans. Podróżujemy wśród żył, krwi i osocza, przez pępowinę prosto w łożysko i z powrotem – wędrujemy pomiędzy dziewczynką, a pradziewczynką, przypominając/wyobrażając sobie, jak to jest być w brzuchu matki. Interwały sekundowe i dysonansowe wprowadzają pewien niepokój, który moglibyśmy odczuwać przebywając w miejscu pozbawionym światła. Jednak wyłaniające się raz na jakiś czas dźwięki śpiewu ptaka, czy wręcz nucenia, jakby kołysanki, przez mamę/Milewską (Milewska mimowolnie staje się tu mamą każdej osoby słuchającej płyty) w utworze „Prastulka”, przynoszą ukojenie.

Słuchanie „Sonoform” jest przeżyciem zahaczającym o mistycyzm. Z jednej strony orientalne instrumentarium, praca z głosem (od szeptu, przez śpiew tradycyjny, po jęki i krzyki), z drugiej doświadczanie świata w postaci, w której pozostajemy całkowicie bezbronni, dajemy się tylko prowadzić matce, sprawia że czujemy się nieco odarci z wszelkich mechanizmów obronnych, które tak chętnie sobie w dzisiejszych czasach wytwarzamy.

„Słuchanie pogłębiało się i namnażało” – czytamy o procesie tworzenia płyty. Milewska prowokuje swoich słuchaczy do zrobienia tego samego – im więcej jej słuchamy, tym bardziej się w nią zagłębiamy. Wyostrzamy zmysły. Dryfujemy pomiędzy stanem ukojenia, a stanem gotowości. Chcąc sami siebie objąć i przytulić, zapomnieć o tym, co nas otacza, a skupić się tylko na tym, aby przez moment nasze ciało choć na moment znalazło się znów w mitycznym stanie bezpieczeństwa.

Recenzję napisała Bibi Żbikowska

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w Fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

Jackson Katz – Paradoks macho | recenzja książki

 

indeks

Jackson Katz – „Paradoks macho”

Wydawnictwo Czarna Owca, Fundacja Feminoteka

Warszawa, 2012

 

Te same cechy. które niektórzy przypisują mężczyznom typu macho czy mężczyznom hipermęskim, cechy takie jak “twardość” czy gotowość do użycia przemocy, dają się interpretować jako wyraz słabości i tchórzostwa.  Mówiąc prościej, mężczyzna który bije żonę lub dziewczynę, nie dowodzi tym samym, że jest “prawdziwym mężcyzną” zdolnym do kontroli i godnym szacunku: dowodzi raczej, że ma poważny problem i potrzebuje natychmiastowej pomocy

Jackson Katz – wstęp do książki “Paradoks macho”

 

 

 

Wszyscy tworzymy “kulturę gwałtu”. I wszyscy możemy z nią zerwać.

            Opisywana książka może być traktowana jako dobry punkt wyjścia do wszelkich dyskusji na temat przemocy wobec kobiet oraz odpowiedzialności mężczyzn za przeciwdziałanie temu zjawisku  Napisana prostym stylem (choć można mieć zastrzeżenia odnośnie – być może zbyt częstego – powtarzania niektórych szczególnie istotnych dla zrozumienia istoty problemu stwierdzeń), pomaga zrozumieć perspektywę której w dyskusji o  przemocy wobec kobiet brakuje. Jej zrozumienie jest szczególnie istotne dla mężczyzn. Często bowiem słyszymy, że dana osoba nie popiera przemocy, co uwalnia ją od odpowiedzialności za podejmowanie jakichkolwiek działań na rzecz ograniczania skalitego zjawiska. Jackson Katz proponuje (i na poparcie tej tezy rozwija przez prawie 500 stron bardzo przekonujące argumenty) bowiem takie oto, może mało komfortowe dla niektórych, ale jednocześnie oddające istotę problemu założenie: źródłem przemocy wobec kobiet są mężczyźni, i to na mężczyznach ciąży główna odpowiedzialność za poprawę bezpieczeństwa kobiet.

 

Oczywiście, przyjęcie takiej perspektywy wywołuje u wielu panów reakcje defensywne. W końcu oni sami nie krzywdzą kobiet, więc jakim prawem mają ponosić kolektywną odpowiedzialność? Otóż – faktem jest, że wielu mężczyzn nie stosuje przemocy wobec kobiet. Można nawet powiedzieć, że większość mężczyzn nie stosuje przemocy fizycznej, w tym seksualnej. Nie jest to, oczywiście, jakąś szczególną zasługą – ale stanowi to pewien wyznacznik postawy godnej człowieka. Mimo to, większość przemocy jakiej doświadczają kobiety (ale równiez mężczyźni) pochodzi ze strony mężczyzn. Nie są to aspołeczne jednostki pokroju Hannibala Lectera (chociaż raz na milion przypadków trafi się pewnie i psychopata) – sprawcami przemocy sa tzw. “nasi chłopcy”. Zwykli, niewyróżniający się mężczyźni, często działający razem z podobnymi sobie chłopakami. Fali gwałtów na amerykańskich kampusach, gwałtów na amerykańskim Woodstocku z 1999 roku, serię aktów przemocy wobec kobiet podczas Dnia Portorykańskiego w nowojorskim Central Parku w 2000 roku, itp. wydarzeń nie możemy wytłumaczyć pojawieniem się na niewielkiej przestrzeni wyjątkowo dużej liczby zdegenerowanych jednostek. Te wydarzenia, podobnie jak wiele innych incydentów dziejących się każdego dnia, stanowią element kultury gwałtu – pojęcia, bez którego zrozumienia nie będziemy w stanie rozmawiać o skutecznych metodach ograniczania zjawiska przemocy wobec kobiet.

 

Na te pojęcie składają się – warto sobie to zapamiętać, i również pod tym kątem czytać książkę – zarówno normy wpajane nam w procesie wychowania, jak również elementy obecne w popkulturze. W tym kontekście możemy bez przesady założyć, że nie ma mężczyzny, który (niekoniecznie ze złej woli) nie uczestniczyłby w budowaniu tej “kultury”. Jackson Katz podaje cztery przykłady zjawisk sprzyjających budowaniu kultury obwiniania kobiet winą za doznawaną przemoc. Pierwszy przypadek – atmosfera wokół sprawy Kobe Bryanta, oskarżonego o gwałt na dziewiętnastoletniej studentce. W mediach pojawiła się fala zarzutów wobec ofiary. Analizowana była jej wiarygodność – zarówno jako osoby o pełni zmysłów, jak również osoby której “prowadzenie się” “uprawnia” ją do oskarżeń o gwałt. Nie mówiło się nic o skłonności koszykarza do agresywnych zachowań. Kibice Los Angeles Lakers na każdym meczu wyrażali wyrazy euforii wobec swojego ulubieńca, wysyłając jednoznaczny sygnał: “nie interesuje nas ofiara, wolimy wierzyć naszemu człowiekowi”. W tym czasie dziewczyna, która oskarżyła Bryanta o gwałt usunęła się całkowicie z jakichkolwiek aktywności, regularnie dostawała pogróżki śmierci. Podobną atmosferę, deprecjonującą znaczenie zarzucanych czynów, dawało się odczuć ostatnio, przy okazji sprawy Billa Cosby’ego. Również na polskim podwórku wielu osobom łatwiej było uwierzyć w to, iż kilkadziesiąt urzędniczek olsztyńskiego magistratu opowiada bzdury, niż w to, że były prezydent miasta jest osobą stosującą wobec podwładnych przemoc seksualną. Istnieje, oczywiście, jeszcze mniej optymistyczny wariant – w którym molestowanie seksualne i gwałt zwyczajnie nie są przez ludzi postrzegane jako przestępstwa dyskwalifikujące człowieka pełniącego odpowiedzialną społecznie funkcje.

Kolejnym zjawiskiem, które Katz wziął na ruszt, jest popularność Eminema. Raper, popularny również na naszym podwórku, w jednej z piosenek – Kim (tak samo na imię ma jego żona) – zawarł brutalny opis kłótni ze swoją partnerką, zakończona poderżnięciem jej gardła. W innych utworach w równie plastyczny sposób opisuje akty przemocy wobec kobiet, gejów i lesbijek. Co więcej – wytwórnia Eminema nie tylko nie starała się ograniczać tego rodzaju zapędów, ale wręcz zachęcała rapera do eksploatowania tego rodzaju treści – licząc cynicznie na łatwy zysk. Nie przeszkodziło to w budowie wizerunku Eminema jako “buntownika”. Jak słusznie zauważa Katz, “męska przemoc wobec kobiet nie ma w sobie nic buntowniczego” – a z jakichś względów seksizm i homofobia uznane zostały przez wytwórnię za bardziej akceptowalne niż rasizm czy antysemityzm – mimo, że twórczość odwołująca się do tego typu emocji byłaby tak samo wątpliwa moralanie i miałaby taki sam potencjał “buntowniczości”. Czy na polskim rynku muzycznym spotykamy się z tego rodzaju zjawiskami? Przyznaję, że nie śledzę rynku hip-hopu – w pamięci pozostaje mi “przebój” “Suczki” zespołu Ascetoholix, którego przesłaniem jest niewątpliwie zdjęcie z mężczyzn odpowiedzialności za kontakty seksualne z niepełnoletnimi dziewczynami. Niewątpliwie, polskie środowisko hip-hopowe nie jest wolne od problemu seksizmu i homofobii, co więcej – na naszym gruncie został zaskakująco łatwo przyswojony przez środowiska nacjonalistyczne. Nie jest to, z całą pewnością, jedyne środowisko muzyczne obciążone tym problemem – podobne tendencje można dostrzec w szeroko pojętej muzyce rockowej, a zapewne również i w muzyce tanecznej (któregokolwiek z jej nurtów nie mielibyśmy na myśli).

Kolejne opisywane zjawisko to udział kobiet w walkach WWE (World Wrestling Entertainment) – w licznych scenariuszach (pokazy WWE to bardziej show, rodzaj widowiska okraszonego przemocą, niż sport w klasycznym rozumieniu tego słowa) kobietom przypada rola ofiary molestowania seksualnego, a nawet symulowanego gwałtu. Tysiące mężczyzn oglądają sceny seksualnej dominacji, wtapiając się w świat w którym przemoc seksualna stanowi jedynie niewinną rozrywkę. Jak łatwo jest wyjść z roli rozentuzjazmowanego obserwatora tego rodzaju scen do roli osoby traktującej przejawy przemocy seksualnej z należytą odpowiedzialnością?

Jakiś czas temu został opublikowany tekst poświęcony doświadczeniom dziewcząt grających w gry RPG. Regularnie ich postacie doświadczały gwałtu. Tekst spotkał się z raczej pobłażliwym odbiorem. Czy jednak możemy bagatelizować te zjawisko, twierdząc iż przecież nie są to rzeczywiste czyny? Czy kobieta doświadczająca na każdej sesji tego samego rodzaju – niechby nawet werbalnej przemocy – nie ma prawa czuć się źle, zwłaszcza jeśli – jak wiedzą czytelnicy książki Katza – strach przed przemocą na tle seksualnym determinuje życie wielu kobiet? Czy możemy mówić, że nie ponosimy odpowiedzialności za budowanie kultury gwałtu, jeżeli bagatelizujemy tego rodzaju problemy?

Wreszcie – audycje radiowe Howarda Sterna i Toma Leykisa. Pierwszy wsławił się np. “satyryczną” audycją, w której skrytykował sprawców masakry w Columbine za to, że nie zgwałcili paru studentek przed ich zamordowaniem. Do swojego programu telewizyjnego zapraszał młode dziewczyny, które na antenie rozbierały się “do rosołu”, a zebrane “jury” (do którego specjalnie dobierani byli panowie o niskim poziomie kultury osobistej) komentowało ich wdzięki. Jego programy cieszą się na tyle duża popularnością, że jedna z największych satelitarnych sieci radiowych wykupiła prawa do ich nadawania za 500 milionów dolarów. Inny gospodarz programów radiowych, Tom Leykis, “zasłynął” podaniem do wiadomości publicznej tożsamości ofiary gwałtu dokonanego przez Kobe Bryanta. O znanym prezenterze, oskarżonym o molestowanie seksualne, powiedział “ma siedemdziesiąt lat i molestuje dwudziestolatki – mój bohater!”. Udziela ponadto licznych “porad miłosnych”, sprowadzających się do tego aby szybko nakłonić partnerkę do seksu i nie przywiązywać się do niej emocjonalnie. Swoją reputację opiera na wysokiej słuchalności, przedstawiając siebie jako głos mężczyzn i oskarżając kobiety o to, że są “brzydkie albo po trzydziestce”, mężczyzn natomiast – o to że pozwolili kobietom wejść sobie na głowę.

W Polsce pamiętamy audycję Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego, “żartujących” sobie z gwałcenia Ukrainek. Spora część opinii publicznej – również tej nastawionej liberalnie – broniła prawa do głoszenia tego typu opinii, argumentując iż jest to zgodne z przyjętą w programie konwencją. Wielu osobom ciężko jest zrozumieć, jak wielką krzywdę wyrządza lekkomyślne rzucanie dowcipami o przemocy seksualnej. Nie wiem, czy w polskim głównym nurcie mediów znajdują się osoby głoszące tak mocno mizoginiczne poglądy jak Stern czy Leykis, nie zdziwiłbym się jednak gdyby dało się znaleźć tego pokroju “idoli” ludzi młodych.

 

Lektura tego rodzaju przemyśleń pozwala zrozumieć, dlaczego mężczyźni powinni angażować się w działania przeciwko przemocy wobec kobiet – i dlaczego nie ma wśród nas osoby, która kiedykolwiek nie dołożyłaby swojego kamyka do budowania “kultury gwałtu”. Perspektywa proponowana przez Katza jest o tyle ożywcza, że zdejmuje odpowiedzialność z innych – czy to z kobiet, czy np. z przedstawicieli innych kultur, jakoby bardziej skłonnych do przemocy wobec kobiet. W Stanach Zjednoczonych młode dziewczyny straszone są perspektywa doznania przemocy ze strony obcego mężczyzny, należącego do mniejszości etnicznej – podczas gdy większość aktów przemocy białe kobiety doznają od bliskich sobie, białych mężczyzn. W Europie zwraca się uwagę na powiązania między islamem a rosnącą przemocą wobec kobiet – mimo, że nie istnieją dowody na to, jakoby obecność muzułmanów szczególnie mocno – w skali makro – zwiększała skalę przemocy seksualnej czy przemocy domowej. Przemoc jest wpisana w każdą kulturę, również w kulturę w której wychowują się polscy mężczyźni. Książka Jacksona Katza to lektura której poznanie i zrozumienie stanowi niezbędny krok do zrozumienia naszej, męskiej, odpowiedzialności za problem przemocy wobec kobiet – jak również do zrozumienia samego zjawiska.

 

Autor recenzji – Michał Żakowski

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

Ostatnie pożegnanie z Bette Davies | recenzja filmu „W hołdzie Bette Davies” | 15. Tydzień Kina Hiszpańskiego

W hołdzie Bette Davies

W hołdzie Bette Davies / El último adiós de Bette Davis

Reżyseria: Pedro González Bermúdez

Hiszpania, 2014

 

Film dokumentalny „W hołdzie Bette Davies” opowiada, w przybliżeniu, ostatni tydzień jej życia. Trzy dni poprzedzające jej śmierć Davies spędziła w amerykańskim szpitalu w Paryżu, wcześniej natomiast pojawiła się na Międzynarodowym Festiwalu Filmowy w San Sebastián (1989 rok), aby odebrać nagrodę Donostii. Wokół festiwalu właśnie koncentruje się cała narracja dokumentu.

Reżyser filmu, Pedro González Bermúdez, postarał się, aby jego dzieło było obrazem rzetelnym. Zebrał całą ekipę ludzi, którzy pracowali przy tym, aby Davies czuła się na festiwalu dobrze. Po pierwsze dlatego, że była już starszą, schorowaną panią, a po drugie – ponieważ była gwiazdą z prawdziwego zdarzenia, uwielbianą przez Hiszpanów. Wymagań nie miała wiele, jednak wszystko musiało działać jak w zegarku, gdyż, jeżeli cokolwiek poszłoby nie tak, gwiazda odmówiłaby dalszej współpracy. Dlatego też, na przykład, na jej przyjazd kazano opróżnić hotel, tak żeby nikt nie zauważył jak Davies zawożona jest do swojego pokoju na wózku inwalidzkim, bo w swoim stanie mogła przejść jedynie kilka kroków. Nad tym aby czuła się dobrze pracował cały sztab ludzi, a praca do łatwych nie należała. Szybko bowiem okazało się, że to nie Bette Davies przyjeżdża na festiwal odebrać nagrodę, ale cały festiwal zorganizowany jest dlatego, że przyjeżdża Bette Davies. To odwrócenie ról uświadomiło wszystkim, którzy mieli okazję ją spotkać, że mają do czynienia z artystką wielkiego formatu, niezależną kobietą, która sama reżyseruję rzeczywistość wokół siebie. A, że reżyserowała film kostiumowy osadzony w realiach lat 40., w którym sama grała główną rolę, ani przez sekundę nie mogła znaleźć się na drugim planie. Dlatego nawet, gdy siedziała zamknięta w hotelowym pokoju, całe miasto zastanawiało się co w tej chwili robi.

Słuchając wypowiedzi burmistrza miasta, organizatorów festiwalu, kierowcy Davies, jej makijażystki, dziennikarzy, fotografów i osobistej asystentki dowiadujemy się, że była postacią niezwykle silną i charyzmatyczną, o nieco złośliwym, ironicznym poczuciu humor, co, nie oszukujmy się, żadnym wielkim odkryciem nie jest. Ciekawiej byłoby, gdyby twórcy filmu skoncentrowali się bardziej na tym, na ile postać Davies przyczyniła się do walki o kobiecą emancypację. Niewątpliwie mogła ona być i poniekąd była ikoną raczkującego feminizmu – całą swoją postawą mówiła patriarchatowi nie. Świadczą o tym takie fakty jak to, że pozwała studio filmowe, dla którego pracowała, ponieważ zaczęto przydzielać jej role w produkcjach drugiego sortu. W latach 40. była najlepiej zarabiającą kobietą w Stanach Zjednoczonych, jako pierwsza kobieta w historii została przewodniczącą Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, czy odebrała nagrodę Donostii. Ponadto paliła papierosy, co w filmie zauważono i skomentowano stwierdzeniem, że dla niej była to „deklaracja kobiecej wolności”. Przy tym wszystkim nie należy jednak zapominać, że była gwiazdą, która „promieniała, gdy znajdywała się w świetle kamer” i niewątpliwie z chęcią wchodziła w rolę osoby ważniejszej, niż ktokolwiek w jej otoczeniu, co z założeniami współczesnego feminizmu już nieco się rozmija. Autorzy filmu skoncentrowali się jednak głównie na Davies, jako celebrytce, nie pozwalając sobie na odrobinę krytyki, co sprawiło, że „W hołdzie Bette Davies” jest obrazem jednowymiarowym.

Od strony formalnej film niestety rozczarowuje. Reżyser zdecydował się stworzenie klasycznego dokumentu – przeplatają się w nim materiały archiwalne z wypowiedziami osób biorących udział w organizacji festiwalu w San Sebastian. Filmowi nie można zarzucić nudy, jednak taka forma nieco zawodzi w czasach, gdy twórczość dokumentalna została doskonale rozwinięta przez reżyserów takich jak Michael Glawogger (reżyser „Śmierci człowieka pracy”), czy Erik Gandini i Johan Söderberg („Nadprodukcja. Terror konsumpcji”) już dekadę temu. Ponadto dosyć banalnym rozwiązaniem wydaje się wplecenie w akcję ujęć przedstawiających wydarzenia opisane w filmie przy pomocy tekturowych makiet, mających prawdopodobnie symbolizować kruchość ludzkiej egzystencji.

Ciekawym spostrzeżeniem i poniekąd posumowaniem tego, kim była Bette Davies, padającym na końcu filmu jest natomiast stwierdzenie jednego z organizatorów festiwalu, że sam już nie pamięta, czy wydarzenia, w których brał udział były rzeczywiste, czy powtarza wciąż tę samą bajkę. Bajkę o odległych czasach, które dawno minęły i nigdy nie wrócą. Czy równie dobrze, mogły się one w ogóle nie wydarzyć? Ta myśl, zupełnie sprzeczna z postawą życiową Davies, która reżyserowała całe swoje życie i była świadoma wszystkiego co dzieje się z nią i wokół niej, sugeruje, że być może najważniejsze w życiu to mieć nad sobą kontrolę i być pewnym tego, kim się jest. Może to jest właśnie klucz do robienia rzeczy wielkich? O to można by spytać samą Davies, jednak, jak sugeruje oryginalny tytuł filmu „Ostatnie pożegnanie z Bette Davies”, nasza szansa na to bezpowrotnie minęła.

Recenzję napisała Bibi Żbikowska

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

Otwarta rana | recenzja filmu „Kwiaty” | 15. Tydzień Kina Hiszpańskiego

kwiaty loreakKwiaty / Loreak

Reżyseria: Jon Garaño, Jose Mari Goenaga

Hiszpania, 2014

 

Każdy lubi dostawać kwiaty – tak się powszechnie uważa. Powszechnie uważa się również, że dawanie kwiatów to dawanie ciepła, miłości, dobra. Czy rzeczywiście tak jest? A może to tylko zwykły akt performatywny mający nas samych przedstawić w jakimś, upragnionym przez siebie świetle? Albo jest tylko pretekstem do tego, żeby przerzucać odpowiedzialność za swoje porażki życiowe na innych? To niektóre z pytań postawionych w filmie „Kwiaty” Jose Mari Goenagi i Jona Garaño.

Jedna z głównych bohaterek obrazu – Ane (Nagore Aramburu) w pierwszych minutach filmu dowiaduje się od lekarza, że ma menopauzę. Myśl o przekwitaniu w tak młodym wieku przeraża ją, tym bardziej, że nie sprawia wrażenie osoby szczęśliwej. Ma monotonną pracę w biurowym zapleczu na budowie, a jej mąż zdaje się nie być nią specjalnie zainteresowany. Tym bardziej cieszy się, gdy pewnego dnia kurier przynosi jej do domu bukiet kwiatów. Nie ma na nim bilecika, więc Ane nie wie od kogo ten prezent. W kolejny czwartek znów dostaje bukiet, potem kolejny i kolejny. Ane odżywa marząc o tym, kim może być jej „tajemniczy wielbiciel”.

Druga bohaterka filmu – Lourdes (Itziar Ituño) jest żoną Beñata (Josean Bengoetxea) – kolegi z pracy Ane. Ich małżeństwo wydaje się być względnie szczęśliwie, o ile tylko pominiemy fakt, że matka Beñata jest tym typem świekry, który lubi wtrącać się we wszystko, co zrobi jej synowa. Losy trójki kobiet połączą się w dość niespodziewany sposób, gdy Beñat zginie w wypadku samochodowym.
Jedna z głównych bohaterek obrazu – Ane (Nagore Aramburu) w pierwszych minutach filmu dowiaduje się od lekarza, że ma menopauzę. Myśl o przekwitaniu w tak młodym wieku przeraża ją, tym bardziej, że nie sprawia wrażenie osoby szczęśliwej. Ma monotonną pracę w biurowym zapleczu na budowie, a jej mąż zdaje się nie być nią specjalnie zainteresowany. Tym bardziej cieszy się, gdy pewnego dnia kurier przynosi jej do domu bukiet kwiatów. Nie ma na nim bilecika, więc Ane nie wie od kogo ten prezent. W kolejny czwartek znów dostaje bukiet, potem kolejny i kolejny. Ane odżywa marząc o tym, kim może być jej „tajemniczy wielbiciel”.Każdy lubi dostawać kwiaty – tak się powszechnie uważa. Powszechnie uważa się również, że dawanie kwiatów to dawanie ciepła, miłości, dobra. Czy rzeczywiście tak jest? A może to tylko zwykły akt performatywny mający nas samych przedstawić w jakimś, upragnionym przez siebie świetle? Albo jest tylko pretekstem do tego, żeby przerzucać odpowiedzialność za swoje porażki życiowe na innych? To niektóre z pytań postawionych w filmie „Kwiaty” Jose Mari Goenagi i Jona Garaño.

Po śmierci mężczyzny, jego matka Tere (Itziar Aizpuru) przywozi na miejsce wypadku kwiaty, bo twierdzi, że ludzie nie umierają, dopóki się o nich pamięta. Ane zaczyna je tam zostawiać, bo orientuje się, że jej tajemniczym wielbicielem był właśnie Beñat i zaczyna żyć marzeniami o wielkiej, niespełnionej miłości, zamiast naprawić relacje z mężem. Lourdes odcina się od rodziny i kwiatów nie zostawia wcale. Gdy jednak dowiaduje się, że w miejscu katastrofy ktoś wciąż je przynosi, zaczyna podejrzewać, że mąż miał kochankę i staje się zazdrosna.

Motyw zazdrości jest w filmie przedstawiony w ciekawy sposób – pozwalają sobie na nie osoby, które właściwie nie mają ku niej podstaw. Po pierwsze – mąż Ane, który nad żonę woli telewizor nie może znieść myśli o tajemniczym wielbicielu. Po drugie – Lourdes, która po śmierci Beñata spotyka nową miłość, ale nie może przestać być zazdrosna o domniemaną kochankę zmarłego męża.

W warstwie formalnej film uzupełnia się z przekazem w bardzo subtelny, ale sugestywny sposób. Minimalistyczne zdjęcia, sterylne kadry i oszczędna, tajemnicza narracja przywodzą nieco na myśl thriller, na który może jest w „Kwiatach” miejsce, ale tylko w umysłach bohaterów. Intryga, którą śledzimy jest mianowicie wytworem wyobraźni bohaterek, co doskonale pokazuje jak łatwo nam przestać oceniać rzeczywistość na podstawie czynów, a zacząć na podstawie wymyślonych przez siebie sytuacji. To pierwsze założenie obrazu dopełnia drugie – że, jako ludzie, bardzo chętnie i łatwo popadamy w pułapkę mitomanii, stając się dzięki wydarzeniom, które nie miały miejsca kimś innym, niż w rzeczywistości jesteśmy – atrakcyjniejszym, kochającym, lub wręcz przeciwnie – zranionym, zasługującym na litość całego otoczenia.

Film otwiera ujęcie pięknego bukietu różowych lilii i ujęcia arcydzieł sztuki kwiaciarskiej będą nam już towarzyszyć do jego końca. Żywe kolory i wysmakowane, ascetyczne kadry być może mają być tylko efektem artystycznym. Ale może właśnie przypomnieniem – jak słodka jest pokusa, żeby poddać się swoim słabościom.

Ciekawa jest scena, w której Ane rozmawia z kolegą o pielęgnacji bukietów, które dostaje. Kolega mówi jej, że końcówki łodyżek trzeba podcinać. Są one otwartą raną, więc kwiaty będą dobrze chłonąć przez nie wodę i stać dłużej. A gdy tylko się zagoją, trzeba je będzie podciąć ponownie. Takimi kwiatami o otwartych ranach są właśnie bohaterki filmu przeżywające wyimaginowane wydarzenia, tylko dlatego, że boją się zacząć żyć naprawdę. Powraca więc znany motyw księżniczki, która czeka na rycerzu na białym koniu, motyw kobiety tak zapętlonej w miłości do syna, że pielęgnuje go nawet, gdy ten już jest martwy i w końcu motyw kobiety, która z początku zobojętniała na śmierć męża, zaczyna rozgrzebywać przeszłość dlatego, że nie potrafi cieszyć się swoim obecnym związkiem. A wszystkie one muszą wyzwolić się od swojego wyobrażenia o Beñacie.

Plusem filmu jest wprowadzenie motywu menopauzy w dość subtelny sposób i poprzez grę wizualno-znaczeniową – kwitnące kwiaty dla przekwitającej kobiety. Minusem – ukazanie Beñata jako uwikłanego w intrygi kobiece nieszczęśliwego mężczyznę, który jedyne, co może w życiu zrobić, aby zostać usłyszanym to umrzeć, co wzmacnia nieco stereotyp o tym, że emocjonalność jest sferą zarezerwowaną dla kobiet. Tak, czy inaczej, film jest wyważoną i ciekawą estetycznie lekcją pokory w kwestii przeżywania tego, co nie miało miejsca i tego, jak łatwo zapomnieć o ludziach, którzy naprawdę nas otaczają.

Recenzję napisała Bibi Żbikowska

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Złota klatka” reż. Diego Quemada-Diez | Recenzja

złota klatka_ plakatZłota klatka

Reżyseria: Diego Quemada-Diez

W rolach głównych: Brandon Lopez, Rodolfo Dominguez, Karen Martinez, Carlos Chajon

Hiszpania, Meksyk, Gwatemala, 2013

Polska premiera: 20 marca 2015 r.

 

Ameryka Łacińska nie należy do regionów znajdujących się w centrum naszych zainteresowań.  Tymczasem, dzieje się tam jedna z największych humanitarnych tragedii – porównywalna, a w zasadzie przewyższająca rozmiarami tragedię związaną z destabilizacją Bliskiego Wschodu i ekspansją Państwa Islamskiego. Dziesiątki czy setki tysięcy osób pozbawionych perspektyw (nie sposób dokładnie oszacować skali tego zjawiska) traci życie starając się dotrzeć do kraju postrzeganego jako oaza wolności i dobrobytu. Ich sytuację bezwzględnie wykorzystują handlarze ludźmi, wymuszający okupy od członków ich rodzin, zmuszający młode kobiety do prostytucji, a mężczyzn – do ciężkiej pracy fizycznej. Czasami, kiedy uznają porwanych ludzi za bezużytecznych – zwyczajnie ich mordują. Jednocześnie imigranci muszą uważać na meksykańską policję – która zresztą funkcjonuje w swoistej patologicznej symbiozie ze światkiem przestępczym. Na końcu łańcucha pozostają coyotes – przemytnicy, u których grupa tych którym się najbardziej na tej drodze poszczęściło powierza swoje ostatnie oszczędności w zamian za zobowiązanie do przerzucenia przez pilnie strzeżoną granicę – niekoniecznie z gwarancją sukcesu, i niekoniecznie w najbardziej bezpiecznym miejscu. Przekroczenie granicy otwiera nowy rozdział dramatu, który rzadko kończy się prawdziwym happy endem. Świat pozostaje ślepy na tę tragedię, w Polsce o skali problemu wiedzą może czytelnicy reportaży Artura Domosławskiego i nieliczna grupa znawców regionu.

 

Od niedawna szansę na “dotknięcie” problemu mają polscy widzowie – 20 marca do polskich kin wszedł film “Złota klatka”, ukazujący historię trojga (a własciwie czworga – ale skład zmienia się w trakcie podróży) nastolatków podejmujących próbę przejścia przez szlak przy którym bledną przygody pionierów Dzikiego Zachodu. Reżyser, Diego Quemada, dołożył starań aby obraz odwzorowywał w sposób wręcz ascetyczny rzeczywistość trudów tej podróży. W sposób dyskretny nakreśla istnienie problemów społecznych trapiących społeczeństwa Ameryki Łacińskiej. Sara, jedyna dziewczyna z grupy, ukrywa swoją kobiecość pod czapką bejsbolową, skrywającą ostrzyżone “na chłopięco” włosy i grubo obwiniętym wokól klatki piersiowej bandażem – zdaje sobie sprawę, że jako kobieta jest o wiele bardziej narazona na doświadczanie przemocy niz jej koledzy.Konflikt między Juanem i Chaukiem można odczytywać w kontekście poczucia zagrożenia, jakie poczuł Juan kiedy międy jego dziewczyną a nowoprzybyłym chłopcem zaczęły rozwijac się przyjazne relacje. Konflikt ten nie jest jednak pozbawiony poczucia rasistowskiej wyższości białego chłopca nad Indianinem.

 

Świat przedstawiony w filmie jednocześnie fascynuje (pięknem przyrody, zupełnie odmienną od tej znanej nam architekturą, widokiem linii kolejowych ciągnących się wzdłuż lasów tropikalnych) oraz przeraża (swoją bewzwzględnością, utratą kontroli jednostki nad własnym losem, totalnym uzależnieniem od łaski i niełaski lokalnych watażków – oraz generalnym przekonaniu jakiego nie sposób nie odnieść po obejrzeniu filmu – że w tym świecie w ogóle nie warto nikomu ufać).

 

Jakkolwiek by to nie brzmiało – jedną z najważniejszych zalet filmu, poza przekonującym aktorstwem w wykonaniu młodych debiutantów, jest brak happy endu. Kiedy pojawia się najbardziej tragiczny moment, nie widać nadciągającej kawalerii Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie siły obronne pojawiają się za to wtedy, kiedy mamy nadzieję, że nic złego już się nie wydarzy – i brutalnie niszczą nasze złudzenia. Pod tym względem jest to zdrowa odtrutka dla osób, które obejrzały zbyt dużo hollywoodzkich produkcji. Ten brutalny realizm sprawia, że aspekt edukacyjny filmu należy ocenić wysoko – również w kontekście debaty nad kontrolą imigracji która w Europie zmierza w tym samym kierunku jak w Stanach Zjednoczonych.

 

Recenzję napisał Michał Żakowski, student polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Pracuje przy projekcie HejtStop, zaangażowany w działalność Stowarzyszenia Projekt: Polska. Wolontariusz Fundacji Feminoteka.

 

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Była sobie dziewczynka” reż. M.Monheim | Recenzja

byla sobie dziewczynka

Była sobie dziewczynka

reż. M.Monheim,

Niemcy 2014, 105 min.

Premiera 27.03.2015

 

Nikt nie mówił, że dojrzewanie jest przyjemnością – zwariowani rodzice, denerwujący młodszy brat, pryszcze i zidiociali rówieśnicy. Czy może być coś gorszego w życiu? Dla niespełna 16-letniej klasowej dziwaczki Charleen jest to nieudana próba samobójcza. Zbuntowana dziewczyna nie mogąc dłużej dźwigać problemów całego świata na własnych nastoletnich ramionach, w przypływie melancholii, postanawia odebrać sobie życie. Do wanny wypełnionej wodą wrzuca suszarkę….

Porażka Charleen pociąga za sobą ciąg niespodziewanych zdarzeń. Na swojej drodze spotyka niewidzianego od lat ojca, zrzędliwą pracownicę pomocy społecznej, zwariowanego terapeutę samemu wymagającego leczenia psychiatrycznego oraz Linusa – szkolnego nieudacznika. Przed oczami zafascynowanej śmiercią nastolatki, praktykantki w zakładzie pogrzebowym, fanki Kurta Cobaina i Jima Hendriksa pojawia się nowy świat. Świat uczuć, w którym jest miejsce dla wielowymiarowej miłości: tej szalonej młodzieńczej, rodzicielskiej, siostrzanej, przyjacielskiej, ale i homoseksualnej.

Sam reżyser komentuje swoje dzieło w następujący sposób: „Moje życie stało się bardziej intensywne, pojawiło się w nim więcej miłości i świadomości odkąd uznałem śmierć za jego część. Właśnie to próbuje przekazać nam Charleen, że śmiertelność jest powodem, przez który cud nadania życia jest tak wspaniały. Dostrzeganie piękna skrywającego się w koncepcji skończoności daje mi nadzieję, a właśnie to chciałem uczynić moim filmem, sprawić radość i dać nadzieję innym.”

„Była sobie dziewczynka” to ciepły rodzinny film, który mierzy się z „poważnymi” tematami z humorem i nadzieją. Stanowi zabawny i poruszający apel o radości życia, nawet jeśli czasem wszystko układa się nie po naszej myśli!

Warto wybrać się na niego z dojrzewającymi dziećmi lub rodzeństwem.

/KU/

Film został dotychczas pokazany i uhonorowany na kilku międzynarodowych festiwalach:

2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Rio de Janerio
2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy Hof, Nominacja do nagrody: Nowy Niemiecki Talent Filmowy – Mark Monheim
2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Gijón, Nagroda za Najlepszy film pełnometrażowy w sekcji „Enfants Terribles”
2014 – Nagroda Bavarian Films, Najlepsza początkująca aktorka – Jasna Fritzi Bauer

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

 

 

Wanda Jakubowska. Od nowa | recenzja książki

jakubowska_okladkaWanda Jakubowska. Od nowa

Autorka: Monika Talarczyk-Gubała

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2015

 

 

Postać Wandy Jakubowskiej i historia polskiego filmu nigdy nie były mi dobrze znane. Nie jest to zbyt popularny temat w kręgach młodych ludzi, przez co podeszłam do tej lektury z wielkim entuzjazmem.  Książka w doskonały sposób przedstawia cały przebieg kariery pani Jakubowskiej, ze szczególnym opisem filmów powstałych po II Wojnie Światowej i pobycie bohaterki w Oświęcimiu. Autorka, mimo trudności w uzyskaniu niektórych materiałów (film „Nad Niemniem” zaginął), potrafi ukazać atmosferę pracy na planie i z prawdziwym oddaniem śledzi dla nas historię tej niezwykłej kobiety. Książka opisuje też czynniki i otoczenie, które wywarły ogromny wpływ na kształt wybieranych tematów i wyglądu poszczegolnych filmów. Wanda Jakubowska mimo licznych przeciwności była silną i zdecydowaną kobietą, która, chcąc realizować swoją pasję, musiała czasami stoczyć bój z kolegami i Cenzurą o swój przekaz. Tworzyła w czasach, w których filmowcy w wielu kwestiach musieli iść na kompromisy i godzić się na ciągłe zmiany ostatecznego kształtu produkcji. Jest to kobieta, o której zdecydowanie powinno się mówić i oddać jej należyte miejsce w historii polskiego kina. To ona przetarła Polkom szlaki w tym zawodzie i wychowała kolejne pokolenia filmowców.  Nie pozwólmy o niej zapomnieć i pokazujmy ludziom, że mamy wybitne kobiety w naszej historii.

Książka nie jest  łatwa w odbiorze, wiele w niej faktów i szczegółów. Lista nazwisk przewijających się w biografii jest ogromna i czasami łatwo się pogubić – szczególnie, gdy panie zmieniały nazwiska po ślubach. Stanowczo nie polecam czytać jej w pośpiechu w metrze, czy w autobusie. Książka w pełni zasługuje na ciszę, skupienie i refleksję czytelnika. Tylko wtedy jesteśmy w stanie wyciągnąć z niej piękno i przyjemność.

Na koniec coś dla tych, którzy oceniają książkę po okładce. To wydanie cenię za prostotę i świetną oprawę wizualną. Jako osoba zwracająca uwagę na szczegóły jestem zachwycona użytym do druku papierem oraz zdjęciami z planów filmowych. Chodźby tylko za to można już ją polecić.

Wszystkim więc życzę miłej lektury

 

Tekst: Justyna Chruściel

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Gloria” – Stary człowiek i może | recenzja filmu Sebastiána Lelio

gloria„Gloria” jest zdecydowanie filmem godnym polecenia. W przeciwieństwie większości hollywoodzkich produkcji,  skupia się na życiu ludzi po 50-tce i pokazuje je w bardzo realistyczny sposób. Wbrew pozorom nie jest to życie nudne, ani stateczne. Gloria jest po rozwodzie i prowadzi bardzo aktywny tryb życia. Pracuje, chodzi na tańce, uprawia sporty i seks. Dwójka jej dzieci już nie potrzebuje opieki, więc ma dużo czasu dla siebie.  Jest silną i niezależną kobietą z dużym bagażem życiowym. Nie liczy na wiele, ale kiedy na dyskotece spotyka Rodolfo, odżywa w niej nadzieja na miłość. Ta historia miłosna jest prawdziwa do bólu. Pokazuje jak trudno zbudować nowy związek, kiedy ma się zobowiązania wobec byłych partnerów i dzieci z poprzednich związków. Kiedy wszyscy spotykają się przy wspólnym stole, atmosfera jest dla niektórych nie do zniesienia.

W „Glorii” nie ma tematów tabu. Sceny seksu są bardzo odważne. Widzimy stare ciało w całej okazałości, pokazywane bez wstydu i zażenowania. Jest to sposób na przełamanie dominującego w kulturze masowej kultu młodości, dzięki któremu oglądamy w mediach tylko kobiety gładkie i jędrne, podczas gdy większość z nas wygląda inaczej. „Gloria” odzwierciedla, następującą również w naszym kraju, społeczną zmianę polegającą z jednej strony na starzeniu się społeczeństwa, a z drugiej na poprawie jakości życia. Ludzie dojrzali, a zwłaszcza kobiety, które żyją dłużej i coraz lepiej czują się w przestrzeni publicznej, będą z pewnością coraz bardziej obecne w kulturze, zajmując w niej należne im miejsce.

Bardzo ważną rolę w „Glorii” odgrywa muzyka. Ścieżkę dźwiękową tworzą zarówno utwory bardzo taneczne jak i liryczne ballady. Pięknie przetłumaczone teksty opowiadają o tęsknocie za wielką miłością i o rozczarowaniach, które ta przynosi. Bohaterka śpiewa razem z wykonawcami, muzyka jest dla niej zarówno źródłem inspiracji jak i pocieszenia. Piosenka finałowa, której bohaterką też jest Gloria, na długo pozostaje w pamięci i sprawia, że chcemy tańczyć i cieszyć się życiem mimo wszystko, tak jak bohaterka filmu.

Reżyseria: Sebastián Lelio
Scenariusz: Sebastián Lelio, Gonzalo Maza
Występują:  Paulina García, Sergio Hernández
Kraj produkcji: Chile, Hiszpania, 2013
Czas trwania: 110 minut
Premiera: 13 marca 2015
Dystrybucja: Art-House

tekst: Aleksandra Kołeczek, wolontariuszka Feminoteki, absolwentka Gender Mainstreamingu IBL PAN, aktywistka

 

logo wolontariat feminoteka.pl

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Wilkołacze sny”, reż. Jonas Alexander Arnby | Recenzja

06 STARTER PLAKAT B1Wilkołacze sny / Når dyrene drømmer

reż. Jonas Alexander Arnby

Dania, 2014

 

„Når dyrene drømmer”, czyli „Kiedy zwierzęta śnią” (polski tytuł „Wilkołacze sny” jest chyba trochę zbyt dosłowny i na pewno mniej romantyczny..) duński, ni to horror ni to fantasy, będzie miał swoją polską premierę 6 marca br. Jest to historia nastoletniej Marie, mieszkanki niewielkiej mieściny położonej na wyspie, gdzie wszyscy się znają i osądzają, która doświadcza dziwnych, niezrozumiałych symptomów.. Jest inna. Inna, co oznacza niebezpieczna. Można by uznać to za stygmatyzujące, gdyby nie była to prawda.

Film utrzymany jest w klaustrofobicznym klimacie. Mimo otwartych, pięknych przestrzeni, potęgowanych rzadką zabudową portowego miasta, atmosfera cały czas jest gęsta i ciężka. Bohaterka jest samotniczką, jedynaczką z niejasną (z początku) sytuacją rodzinną, rozpoczyna nową pracę, z jej brutalnymi zasadami i sąsiadami, jako współpracownikami. Nastrój budują świetne zdjęcia Nielsa Thastum (za „Wilkołacze sny” dostał nagrodę na Konkursie Debiutów Operatorskich Camerimage) oraz niezwykła, surowa uroda Marie.

„Wilkołacze sny” to film bardzo nierówny, kiczowaty (tytuł mówi sam za siebie), ale jednak z wieloma świetnymi ujęciami, okraszonymi duszną muzyką i niezłą grą aktorską (w roli ojca Marie – starszy z braci Mikkelsenów, Lars). Jak przystało na kino skandynawskie minimalistyczny, na początku można by pomyśleć, że szykuje się dramat obyczajowy o smutnej outsiderce bez przyszłości, która jak większość mieszkańców wioski będzie zarabiała krojeniem ryb. Ale nie. Okrucieństwo za okrucieństwo. Nie pasuje Wam coś?! No to zobaczycie.

Oglądając, szukałam jakiegoś zaskoczenia, jednak nie doczekałam się. Fabuła jest oparta na dawno utartym schemacie poszukiwaniu prawdy o sobie i przemiany w dziwadło. Dialogów nie ma wiele i mogłoby być jeszcze mniej, zwłaszcza w scenie na imprezie, tekst, którego Marie użyłaby poderwać chłopaka, zapisał mi się w świadomości tak głęboko, że już chyba stamtąd nie zniknie. Myślę, że „Wilkołacze sny” mogłyby zyskać na dodaniu jakiegoś pogłębiającego fabułę wątku.

Masz ochotę obejrzeć świetne technicznie, fantasmagoryczne kino? Sięgnij po „Når dyrene drømmer”.

 

Natalia Skoczylas – Studentka prawa na Uniwersytecie Warszawskim, pisze pracę magisterską z zakresu kryminologii. 

/wolontariat Feminoteki/

 

„The beauty myth” – „Mit urody” w roku 2015 | Recenzja

651973Mit urody

 

Autorka: Naomi Wolf

Czarna Owca, 2014

 

Interesuję się szeroko pojętym wizerunkiem kobiet, czyli głównie tym, jak kobiety są odbierane przez swój wygląd. Ciekawi mnie, jak społeczeństwo wpływa na to, że kobiety chcą wyglądać akurat tak, jak wyglądają. Właśnie zaczęłam czytać książkę Naomi Wolf „The beauty myth” – klasyczną pozycję literatury feministycznej z początku 90. Na dzień dzisiejszy jeszcze nie skończyłam czytać książki, ale zdążyłam już przeczytać wstęp napisany do niej przez Naomi Wolf po ponad dziesięciu latach od jej wydania. I do tego wstępu chciałabym się odnieść w tym wpisie.

Otóż, we wspomnianym wstępie do książki Wolf pisze, że przez 10 lat zdążyło się dużo zmienić. Na okładkach magazynów nie pojawiają się już tylko i wyłącznie białe kobiety przed 25. rokiem życia. Często są to również kobiety w mniej więcej średnim wieku (jak się dobrze zastanowić, to nawet ?kobiety po siedemdziesiątce znajdą teraz swój odpowiednik, np. w osobie Jane Fondy reklamującej L’Oreal)lub kobiety czarnoskóre. Większość nastolatek nie chce już powiększać sobie biustu. Co więcej, dziś kobiety, które ochoczo decydują się na takie zabiegi są traktowane trochę z góry i uważane za raczej mało inteligentne. A zaburzenia odżywiania są szeroko dyskutowane w przeróżnych kontekstach. Często szkodliwych, np. powstają strony internetowe, na których zrzeszają się kobiety będące „za anoreksją”. Następnie Wolf wspomina o tym, że obecnie jest wiele mitów urody. W związku z tym można powiedzieć, że prawie każda kobieta znajdzie coś dla siebie. Tylko czy to faktycznie coś zmienia?

Obecnie silne środki odchudzające nie są już powszechnie reklamowane (przynajmniej w USA). Teraz nastała moda na bycie ‘fit’. W Polsce jest obecnie mnóstwo znanych trenerek, propagujących zdrowy styl życia. Oczywiście dbanie o zdrowie jest ważne, każdy chce być zdrowy i żyć jak najdłużej. Popularność wielu programów trenerskich sprowadza się jednak w efekcie do tego samego, o czym pisze Wolf. Czyli do urynkowienia wyglądu kobiet. Wszystkie kobiety mają mieć podobne sylwetki, kupować te same programy trenerskie lub zwiększać liczbę kliknięć w banery reklamowe na blogach popularnych trenerek. Wolf wspomina również o tym, że wygląd kobiet ulega coraz większej seksualizacji. Pornografia tak bardzo przeniknęła do mody, że czasem aż trudno jest odróżnić zdjęcie pornograficzne od modowego. Coraz młodsze dziewczynki są stylizowane na seksowne kobiety.

Wniosek z tego jest taki, że kobiety wciąż nie mają kontroli nad swoimi ciałami. I to zarówno w kwestiach związanych z wyglądem, jak i tych związanych chociażby ze zdrowiem reprodukcyjnym. Wydaje mi się, że czasem niektóre dziewczyny zbyt bezrefleksyjnie podchodzą do chwilowych mód. Chcą być ‘fit’, katują się dietami lub inwestują mnóstwo czasu i pieniędzy w produkty, bez których, według nich nie będą piękne. Z drugiej strony ciężko je za to winić, skoro tak wielka machina te mody napędza. I czerpie z nich ogromne zyski finansowe.

Ewa Krzeszewska – studentka socjologii, wolontariuszka Feminoteki, autorka bloga printandblue.blogspot.com

/wolontariat Feminoteki/

Naginając reguły (Iran, 2013) | Recenzja

naginajac regułyNaginając reguły /Ghaedeye tasadof/

reż. Behnam Behzadi

Iran, 2013

 

Recenzuje: Natalia Skoczylas

 

„Naginając reguły” to drugi film w karierze irańskiego reżysera Behnama Behzadi (i trzeci, jako scenarzysty). Historia jest prosta – grupka przyjaciół aktorów-amatorów pragnie wyjechać na zagraniczny festiwal i wystawić ćwiczoną od 5 miesięcy sztukę. Szykują paszporty, omawiają kwestie, radość i ekscytacja. Pojawia się jednak problem. Ojciec jednej z dziewczyn z grupy nie zgadza się na wyjazd córki. Konsekwencje poniosą wszyscy..

Początek filmu przywodzi skojarzenie z wcześniejszym irańskim filmem o grupie młodych ludzi: „Nikt nie rozumie perskich kotów” Bahmana Ghobadi (obaj panowie współtworzyli inny film „Półksiężyc”). Potem jednak akcja zamyka się w jednym pomieszczeniu i sam film zaczyna przypominać sztukę teatralną. Skupioną wokół motywu jak decyzja jednej osoby, której zdanie jest wyżej cenione w społeczeństwie może wpłynąć na pracę i marzenia innych. I też uniwersalnie; o relacjach międzyludzkich, o tym jak pozornie dobrzy znajomi współpracują, gdy pojawiają się problemy.

„Naginając reguły” to film oszczędny w środkach wyrazu, siłą napędową wydaje się być gra aktorska. Nie wszyscy młodzi aktorzy jednak unieśli ten ciężar, wiele dialogów brzmi nienaturalnie, nieśmiało podnoszone są wątki, które nie doczekają się dalszego ciągu. Film ma jednak kilka dobrych scen, jak na przykład rozmowa córki z ojcem w podziemiach biurowca (i jeśli ktoś/ia się spodziewa patriarchalnego traktowania i gorszego położenia kobiety, to myślę, że tutaj tego nie odnajdzie).

Oglądając, miałam z tyłu głowy cały czas alert ‘zwracaj uwagę na różnice kulturowe!’ (pewnie trochę, dlatego, że fabuła nie była porywająca), ale naprawdę ciężko mi się ich doszukać, może poza noszonymi przez postaci kobiece burkami i wzmiankami z o oddzielnych pokojach dla mężczyzn i kobiet. To chyba dobrze. Mężczyźni, co prawda wydawali się bardziej wyluzowani, a jeden z nich był reżyserem, ale czy to w jakiś sposób odbiega od takich przedsięwzięć w Polsce? Nie wiem, na jednym przykładzie ciężko stwierdzić.

Podsumowując, myślę, że irańskie kino ma więcej do zaoferowania, ale koneserzy/koneserki kameralnego kina, wątków kruchości i delikatności młodzieńczych pragnień, mogą jak najbardziej wyjść z seansu nieco bardziej usatyskacjonowani/e.

Samba, reż. Olivier Nakache, Eric Toledano | recenzja

samba-e1411464242122Nowy film Nakache i Toledano rodzi przede wszystkim pytania o granice.

Granice pojmowane bardzo wieloaspektowo.

Czy ktokolwiek ma prawo powiedzieć mi gdzie jest moje miejsce?

Czy kolor skóry, pochodzenie, płeć może odciąć drogę od osobistej decyzji o tym gdzie i jak chcemy żyć?

To także pytania o granice wytrzymałości, sprawiedliwości, prawa, odwagi, przyjaźni i miłości.

Z tego filmu nie da się wyjść tak po prostu i bez refleksji.

Fantastyczna gra Omara Sy (Samba), znanego polskiej widowni z filmu „Nietykalni”, jeszcze raz łapie za serce i zatrzymuje w codziennym pędzie krzycząc: „Zatrzymaj się! Pomyśl i poczuj!”. Zderzeniem z żywiołowym Sambą jest Alice (Charlotte Gainsbourg) wypalona korporacyjnym stylem życia kobieta, która postanawia zaangażować się w wolontaryjne działania na rzecz uchodźców. Jej postać również mobilizuje do zadania sobie pytań typu: jak pomagamy i po co pomagamy? Czy nasza chęć pomocy to faktycznie czyste pragnienie niesienia rozwiązań i wsparcia dla innych? Czy to może sposób na samodowartościowanie, albo wołanie o pomoc dla siebie samego?

Film warto zobaczyć i wpuścić gdzieś głęboko do środka, do serca i głowy – przetrawić i porozmawiać o nim. Z kimś albo sam na sam ze sobą. Na pewno będzie to jeszcze jedna bardzo wartościowa cegiełka do poznania nowych przestrzeni swoich własnych poglądów, a także kawałka świata, w którym żyjemy.

 

Wszystkie te obrazy, pytania i refleksje cudownie osnute muzyką, której twórcą jest niezastąpiony Ludovico Einaudi.

 

Reżyser: Olivier Nakache, Eric Toledano
Występują: Omar Sy, Charlotte Gainsbourg, Tahar Rahim, Izïa Higelin
Kraj produkcji: Francja
Rok produkcji: 2014
Data premiery: 20 lutego 2015
Język oryginalny: francuski
Gatunek: komediodramat
Czas trwania: 120 min.

 

Recenzja: Magda Wielgołaska

/wolontariat Feminoteki/

„50 Twarzy Greya”, a raczej „50 Twarzy Propagowania Przemocy Na Tle Seksualnym W Najbardziej Oczekiwanej Premierze Roku” | Recenzja

greeyyy                Czternastego lutego, w (O, ironio!) święto zakochanych, wszedł do kin na całym świecie film „50 Twarzy Greya”, oparty na fabule książki z 2011 roku, o tym samym tytule, autorstwa E.L. James. Jak to bywa z literaturą- każdy ma co do niej inne upodobania. Jednak jest powód dla którego „50 Twarzy Greya” jest lekturą po prostu złą, obiektywnie nieodpowiednią, zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn.

Zaledwie rok po opublikowaniu „50 Twarzy Greya” każda kobieta w średnim wieku nosiła tę książkę pod pachą, wyciągała w metrze, w tramwaju, w autobusie. Tą charakterystyczną okładkę widziałam wszędzie. Teraz, gdy do kina wchodzi ekranizacja tego bestselleru, plakaty przedstawiające mężczyznę, czule pieszczącego dziewczynę ze związanymi rękami, są porozwieszane prawdopodobnie na całym świecie, biorąc pod uwagę (niezasłużony) sukces tej książki.

Oczywiste jest, że docelowym odbiorcą „50 Twarzy Greya” były i wciąż są osoby fantazjujące o przygodzie, jaka spotkała główną bohaterkę powieści, Anę. Cóż to za przygoda? Multikino pisze „Studentka literatury Anastasia Steele poznaje przystojnego, tajemniczego milionera Christiana Greya. Początkowe zauroczenie przemienia się w gorący, perwersyjny romans, który na zawsze zmieni życie Anastasii. Najbardziej oczekiwana premiera roku.”. Nie wątpię, że jest to „najbardziej oczekiwana premiera roku”, ale czy związek Any i Christiana można nazwać „gorącym, perwersyjnym romansem”?!

Oto cytat, który mówi wystarczająco o fabule książki:

 

„– Boli? – pyta, nachylając się nade mną.

– Trochę – przyznaję.

– Lubię, jak cię boli. – Oczy mu płoną. – To mi przypomina, gdzie byłem, ja i tylko ja.”

 

Problem tkwi w tym, że opowieść ta jest naprawdę niepozorna. Ana ciągle jęczy z bólu, opisuje swoje cierpienie, swój lęk przed Christianem, jednocześnie Grey podoba jej się do tego stopnia, że zostaje przy nim i przyjmuje swój ból, jakby była to nagroda. Z tego powodu czytelnik wręcz nie zauważa, że bohaterka jest, bądź co bądź, ofiarą przemocy.

Teraz zastanówmy się na chwilę, jak wyglądałaby taka sytuacja w prawdziwym życiu. Wyobraźmy sobie rzeczywistą partnerkę potencjalnego Christiana Greya. Nie taką, jaką wypromowała pornografia BDSM, tylko kobietę z krwi i kości. Nie jest ona szczęściarą, której udało się zdobyć seksualne zaspokojenie, poprzez wręcz wyjęty ze snu, „lekko perwersyjny” związek z przystojnym nieznajomym. Jest ona po prostu ofiarą przemocy seksualnej. Wielu ludzi o tym fantazjuje, jednak mało kto naprawdę rozumie, jaki wiąże się z tym ból. Ból, który nie jestem niczym wysublimowanym. Ból, który jest po prostu bólem.

„50 Twarzy Greya” nie tylko bagatelizuje problem agresji we współżyciu seksualnym, ta książka wręcz to gloryfikuje. Doprowadziła do tego, że teraz każda kobieta chce mieć swojego Christiana Greya, który będzie ją na zmianę bił i pieścił, upokarzał.  Jest to o tyle niebezpieczne, o ile agresja, jakiej dopuszczał się Grey jest koszmarem, z którym zmagają się kobiety na całym świecie. Koszmarem, a nie spełnieniem seksualnych fantazji.

Z tych względów apeluję do wszystkich, mających na uwadze problem, jakim jest przemoc na tle seksualnym, nie idźcie do kina na „50 Twarzy Greya”. Nie kupujcie książki „50 Twarzy Greya”. Nie wspomagajcie sukcesu taniej, źle napisanej powiastki, której fabuła tworzy fantazję wokół cierpienia innych. Nie ulegajmy ładnej ramce, w jaką oprawiona jest przemoc seksualna. Przemoc, która od wydania książki stała się ohydnym marzeniem milionów ludzi na całym świecie. Są o wiele lepsze książki niż ta i o wiele ciekawsze filmy, na które można wybrać się z partnerem, niekoniecznie promujące kulturę, której fundamentem jest znęcanie się nad kobietami.

 

Tekst: Marta Zysko

/wolontariat Feminoteki/

 

„Viviane chce się rozwieść” | recenzja

plakat_vivianechcesierozwiesc

“Viviane chce się rozwieść” jest mimo oszczędności formy filmem, który jest bardziej wstrząsający od wielu filmów nakręconych z dużym rozmachem. Skromna sala sądowa i poczekalnia przed nią jest sceną, na której rozgrywa się dramat kobiety. W Izraelu, gdzie judaizm jest nierozłącznym elementem życia, rozwodu małżeństwa religijnego udziela sąd rabiniczny, jedynie kiedy zgodę na niego wyraża mąż. Bohaterka filmu od wielu lat stara się o rozwód i nie może go uzyskać, ponieważ jej mąż wykorzystuje swoje prawo do sprzeciwu, lekceważąc całkowicie wolę żony. Jest to szokujący obraz nierówności w czasach, kiedy wydawać nam się może że już bardzo wiele zostało zrobione dla równości płci i na rzecz praw kobiet.

 

Film „Viviane chce się rozwieść” pokazuje jak głęboko zakorzenione jest przekonanie, że kobieta nie jest człowiekiem równoprawnym mężczyźnie. Wielokrotnie podczas rozprawy podkreślana jest podrzędna pozycja Viviane. Odmawia jej się prawa do kontrolowania własnego życia, wypowiadania się, a nawet wyjścia do kawiarni w towarzystwie adwokata. Przez większą część filmu ciężko zorientować się co właściwie jest nie tak z małżeństwem Viviane. Życie małżeńskie jest objęte kulturowym tabu. Sąd, małżonkowie, świadkowie i obrońcy robią wszystko, żeby nie wypowiedzieć na głos, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami domostwa. Sędziowie zadają absurdalne pytania i uznają, że skoro żona nie jest bita, ma zapewnione utrzymanie, a mąż chce ją przyjąć z powrotem, to jej obowiązkiem jest do męża wrócić. Dopiero kiedy wszyscy są na skraju wyczerpania padają konkretne pytania i odpowiedzi. Widzowie dowiadują się min., że Vivane miała 15 lat, kiedy się zaręczyła i wyszła za mąż, bo „takie jest życie”. Jej dramat polega na tym, że kiedy w końcu ma siłę i odwagę walczyć o swoje życie, nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ i tak w świetle prawa jest całkowicie zależna od woli męża.

 

„Viviane chce się rozwieść” jest filmem ważnym, ponieważ przypomina widzom, że jest o co walczyć, a prawa którymi cieszymy się w naszym kraju takie jak np. świeckie sądownictwo i rozwody, nie są nam dane a wywalczone. Kobiety na całym świecie są ofiarami przemocy ze względu na płeć. Nie tylko fizycznej czy ekonomicznej, ale też psychicznej i instytucjonalnej. Izrael nie jest krajem trzeciego świata, nie możemy zepchnąć tego problemu poza granice naszego kręgu kulturowego. On jest i trzeba o nim pamiętać.

 

„Viviane chce się rozwieść”

Reżyseria: Ronit Elkabetz, Shlomi Elkabetz

Scenariusz: Ronit Elkabetz, Shlomi Elkabetz

Produkcja: Francja, Niemcy, Izrael

Premiera: 20 lutego 2015 (Polska) 16 maja 2014 (świat)

Autorka tekstu: Aleksandra Kołeczek

wolontariuszka Feminoteki, absolwentka Gender Mainstreamingu IBL PAN, aktywistka.