TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Motyle krwawią… by wskrzesić poezję. Rozmowa z Aissą Ai

Oni nie umieją odróżnić moli od ciem
zbyt ciężko pogrążeni w śnie o motylach
Aissa Ai


Monika Rak:  Porozmawiajmy o wydarzeniu Motyle krwawią, które miało premierę 11 listopada 2017 roku. To poetyckie spotkanie eksperymentalne. Ja nazwałabym to spektaklem, którego podstawą jest poezja dwóch młodych poetek i uczennic Szkoły Aktorskiej Machulskich – Aissy Ai i Olgi Wojciechowskiej. 

Agnieszka Małgowska: Znamy się od 2012 roku. Spotkałyśmy się podczas O’LESS Festiwalu. Już wtedy postrzegałam Cię jako performerkę, tak widzę każdą lesbijską artystkę, która w przestrzeni publicznej mówi o swojej orientacji seksualnej. Sam akt permanentnego coming outu to dla mnie performans. Ty używasz do tego różnych środków – piszesz poezję, a ostatnio materializujesz ją na scenie teatralnej. I jeszcze, wcielasz się na scenie w podmiotkę liryczną swych wierszy.

Aissa Ai: Nie patrzę na siebie jak na performerkę, mimo że kręci mnie performans. Nie zasługujeę na takie miano. Ja rozumiem performans jako świadome, zwykle skrajne działanie. Natomiast moją orientację traktuję bardzo naturalnie, piszę poezję o relacji między kobietami, którą teraz, to prawda, pokazuję na scenie, w czym pomaga mi aktorstwo. Wcześniej nie odważyłabym się pokazać siebie i tego, co piszę, publicznie. Nie czuję się performerką, też dlatego, że to rola zbyt ograniczająca. Chcę być aktorką, muszę być elastyczna.

AM: Prócz naszego doświadczenia też kontekst czyni nas czasem performerkami. A poza tym również lubisz przebieranki, wcielania się, co realizujesz, między innymi w swoich projektach fotomodelingowych.

AA: Zanim dostałam się do Szkoły Aktorskiej Machulskich szukałam różnych dróg dla siebie, choć były one raczej fascynującymi przystankami, niż celem samym w sobie. Moim celem od dziecka było aktorstwo, a jedną z tych dróg jest fotomodeling. Działam w nim jako modelka, ale też pomysłodawczyni i wykonawczyni sesji. Moim ulubionym projektem jest nadal sesja lalkowa w szafie, mam do niej duży sentyment. Pamiętam, że mieszkałam wówczas na poddaszu, była tam piękna stara szafa. Odkąd się tam wprowadziłam, przez pół roku, układałam sobie koncept. Znalazłam projektantkę, która idealnie wpasowała się w mój zamysł. Znalazłam cudowną fotografkę, której zaufałam w kwestii zdjęć. Przygotowałam rekwizyty i makijaż, bo ukończyłam również szkołę wizażu. Ostatecznie ten projekt został opublikowany w Dark Beaty i Magazyn w całości. To był mój mały sukces.

MR: Spotkanie poetyckie nazwałyście eksperymentalnym. Jak rozumiesz eksperyment?

AA: Nasz spektakl nazwałyśmy eksperymentalnym, bo nasza propozycja nie jest tradycyjnym deklamowaniem. Nazwałyśmy nasze zdarzenie tak, żeby uprzedzić widzów, że nie zapraszamy na typowy wieczór poetycki. Naszym celem jest takie połączenie słowa, teatru i emocji, by wskrzesić poezję. A wskrzeszenie rozumiem jako ożywienie emocji tkwiących w wersach. Za każdym słowem czy obrazem schowana jest emocja, która zdarzyła się każdej z nas 5 lat temu albo 2 dni temu. Ja ukrywam je w formie, lubię bawić się formą. Olga ma z kolei styl, który nazywam ludzkim, ona wcale nie wzbrania się przed tym określeniem. Wychodzi do drugiego człowieka, woła do niego. I właśnie… człowiek, ona używa tego słowa bardzo często w swojej poezji, równie często, jak ja słowa motyl. A że punktem wyjścia jest miłość, jej wszelkie aspekty: przemijanie, tęsknota, rozstanie, to w spektaklu emocji nie brakuje. Emocje, które są w nas, w założeniu mają poruszyć także emocje w drugim człowieku, w widzu/widzce. Dla mnie jest to więc eksperyment emocjonalny.

AM: A miłość jako katalizator emocji nie jest nazbyt oczywista?

AA:. Nie uważam, że miłość jest czymś oczywistym, bo żyjemy w poplątanych czasach, naprawdę poplątanych, zasypani jesteśmy różnymi skrajnościami, zdawać by się mogło, że mamy już wszystko, a okazuje się, że przez to wszystko nie mamy właśnie nic. Ludzie boją się uczuć, miłość zmienia się w partnerstwo, z naciskiem na partnerstwo, jest kalkulacją, w sieci wyskakują setki artykułów-poradników dotyczących oznak kryzysu w związku, nikt nie nawołuje do przepracowywania trudności w relacji. Żyjemy w czasach, w których można wymienić partnera niczym produkt po utracie terminu ważności. Żyjemy w czasach portali społecznościowych, nikt tak naprawdę ze sobą nie rozmawia, choć paradoksalnie cały czas jesteśmy w kontakcie. Wiem, że to uogólnienia, że reguły mają wyjątki, znam wyjątki, ale marzę, by naginać te cholerne reguły.

MR: Jak to przekłada się na spektakl?

AA: W spektaklu zależało mi, żeby pokazać, że miłość jest jedna, niezależnie od orientacji seksualnej. Pokazać uniwersalizm miłości, to nasz przekaz do ludzi. Chciałam opowiedzieć o dwóch kobietach, które są uwikłane emocjonalnie, choć są różnej orientacji seksualnej, ale przeżywają emocje podobnie. Olga pisze tylko do mężczyzn, a ja tylko do kobiet. Dla nas obu jest oczywiste, kogo kochamy. Dla mnie miłość do kobiety jest naturalna, nie czuję potrzeby odróżniać się w tej opowieści jako lesbijka i tak to robię mówiąc poezję do kobiety. Dlatego nie podkreślam tego w scenicznej opowieści, nie akcentuję adresatki. Ten projekt nie jest manifestem lesbijskim. Jest opowieścią o romantycznej osobowości kobiecej. Obie – Olga i ja – jesteśmy romantyczkami. Ten projekt mógłby istnieć nawet wtedy, kiedy obie byłybyśmy heteryczkami. Ale mimo wszystko, uważam że dwoistość homo-hetero czyni go ciekawszym, a przede wszystkim prawdziwym. Dla mnie ważne jest, by coś było prawdziwe. Świat, gdzie wszystkie kobiety kochają mężczyzn nie jest autentyczny i to idzie także w drugą stronę, a jednak wokół nas, mam tu na myśli szczególnie media, zazwyczaj widzimy tylko ten pierwszy.

MR: Mówisz o dwoistości homo-hetero, ale ja jej właściwie nie widzę w spektaklu. Nie szukałyście różnic? Nie ma – Twoim zdaniem – różnic w wyrażaniu miłości między kobietami, a między kobietą a mężczyzną?

AA: Moim zdaniem to zależy od ludzi. To sprawa wrażliwości. Na pewno są osoby czy pary, które podtrzymują stereotyp heteronormatywny, wtedy nie ma różnic. Ale są też osoby czy pary, które eksponują swoją odmienność. Różnice są społeczne, tu nie mam wątpliwości. Też tego doświadczam. W życiu bardzo mi doskwiera, że nie ma równości małżeńskiej. Mieszkam ze swoją partnerką dwa i pół roku, chcemy wziąć ślub, możemy to zrobić za granicą, ale w Polsce będziemy nadal obcymi osobami. Nikt nam nie zakazuje, żyjemy sobie, nic się złego nie dzieje. Ale ja ciągle żyję w strachu, że będę pozbawiona kontaktu z moją ukochaną, jak coś się zdarzy, nie mam pełni praw, na przykład w szpitalu. Wiem, że teoretycznie mam, praktycznie różnie bywa, tak wynika z raportów LGBTQ+. Nie chcę się o tym przekonywać. Podsumowując – różnice między osobami heteroseksualnymi a homoseksualnymi w życiu społecznym są, ale w tym projekcie artystycznym mnie nie interesowały, skupiłam się na podobieństwach.

AM: Powiedziałabym, że nawet podbijasz heteroseksualność. W spektaklu przywołujesz Marylin Monroe w scenie z wiatrakiem, którego podmuch podnosił Ci spódnicę. To przypomina scenę z wywietrznikiem metra z filmu Słomiany wdowiec. Wyglądasz jak dziewczyna z lat 60. Precyzyjny makijaż, idealnie ułożone włosy.

AA: Lubię ten kobiecy styl, uwielbiam styl retro. Kocham czerwoną szminkę! Doprowadza mnie to do szału, gdy ktoś uważa, że to heteronormatywne, przecież… istnieję. Słyszycie, mam wysoki głos, jestem taka, tak wyglądam. Moje ruchy, mimika… taka jestem, to ja, autentyczna, więc jak mogłabym być inna? To byłoby kłamstwem, ale postać na scenie może być różna, zmierzam aktorską ścieżką, więc nie zaprzeczę, że mogłabym chociaż wykreować inną kobietę na czas spektaklu, a ja tego nie robię, a wręcz odwrotnie, nie szczędzę jej czerwieni na usta, nie szczędzę kreski na powiekę i możecie wierzyć lub nie, ale z mojej strony jest to bardzo świadomy zabieg, walczę ze stereotypem. Ty uważasz, że go utrwalam, przynajmniej tak to rozumiem, gdy mówisz, że obraz jest heteronormatywny, ja patrzę na to od innej strony, od swojej, także tej prywatnej. Jestem głosem kobiecych kobiet homoseksualnych. Będę nim już zawsze. Wiesz, co jest moją bronią? Autentyczność. Objawia się tym, że istnieję. Lepiej więc tak, czy lepiej kreować na siłę obraz, który odcina się grubą kreską od obrazu heteronormatywnego, ale nie jest autentyczny z moim ja? Lubię się wcielać, naprawdę lubię, ale w tym projekcie chodzi troszeczkę o coś innego, niż kreacja aktorska, ale – o dziwo – i ona się zaznacza, ja z tego nie zrezygnowałam, nawet nie chciałabym.

AM: Jeśli nie chodzi tylko o kreacje, to mamy jednak do czynienia z performansem. Nie sugeruję, że trzeba coś odcinać grubą kreską, ale widownia nosi w sobie mnóstwo klisz, które nazywamy „naturalnymi” i do których się nieświadomie_nieświadomie odwołuje się oglądając przedstawienie. Dlatego Twój wizerunek jest przezroczysty i wzmacnia heteronormatywne myślenie. W efekcie na scenie mamy dwie młode atrakcyjne kobiety. To ma poetycko-erotyczny wydźwięk, który idealnie pasuje do normatywnego wzorca. Teza o uniwersalności nie dociera, bo lesbijka prawie się nie ujawnia. Dostrzegam ledwie jej ślady.

AA: Zaczynam spektakl tekstem, w którym wyrazista jest adresatka/bohaterka. Ten wiersz bezpośrednio mówi o kobiecej relacji. Może za mało wybrzmiewa, może za cicho mówię, może za szybko to się dzieje. Potem jeszcze to się przewija, już subtelnie.


***
jej oczy latem
zielenią się nadgarstki
szyje ulegają ósemkom
wyglądam jaskółek
kiedy pada tam na dole
letni deszcz
jej oczy są wulkanem
płonie zielony las
we mnie trwa wojna
ogień woda powietrze ziemia
cztery żywioły w niej
pięć we mnie
jej oczy latem.


MR: Odbiór poezji nie jest łatwy bez względu na formę, wymaga precyzji, uwzględnienia możliwości percepcyjnej widzki_a, która_y musi się dostroić do nietypowych częstotliwości. Wiersz wymaga czasu. W przypadku znanej poezji, czasem ze szkoły, czasem z lektury samodzielnej, mamy już jakieś wskazówki interpretacyjne. Poznając nową poetkę muszę uczyć się jej języka. To jednocześnie doświadczenie i nauka. Gdy jeszcze ta nowa poezja płynie do mnie ze sceny, muszę jeszcze ją przefiltrowywać, bo dodatkowo dostałam pewną interpretację. Wszystko robi się tak hermetyczne, że przekaz może nie dotrzeć
.

AA: Zdaje sobie sprawę z hermetyczności mojej poezji, między innymi z tego powodu nawet przez jakiś czas przestałam pisać. Było to mniej więcej zaraz po O’LESS Festiwalu. Przedtem chciałam wydać swój tomik, ale lęki przed nieczytelnością odwiodły mnie od tego pomysłu. Czułam, że mój kod poetycki nie trafi do ludzi. Zamroziłam moją poezję na kilka lat. Ale jakoś niedawno odezwała się do mnie znajoma z artystycznej krakowskiej uczelni. Potrzebowała wierszy do swej pracy magisterskiej. Oznajmiłam, że nie jestem poetką, że nie jestem jeszcze po debiucie. Nie miało to dla niej znaczenia, moja emocjonalna poezja pasowała idealnie do jej projektu. To sprawiło, że zaczęłam zaglądać do moich notatek, odkopywać, czytać, wybierać. Spojrzałam na swoją poezję, jak na poezję kogoś innego, wreszcie złapałam dystans, a że po drodze przez ostatnie lata zmieniła się moja wrażliwość i nabrałam emocjonalnej skorupki, to zaczęłam nawet zazdrościć podmiotce lirycznej jej sposobu pisania. W tym samym czasie w Szkole Aktorskiej Machulskich zaczęłam chodzić do grupy z Olgą Wojciechowską, okazało się, że Olga też pisze wiersze i też pisze w większości o miłości. Jest kobieca i nie ucieka od tego, nie wstydzi się, nie chowa, ma tomik poetycki i ma swój poetycki dość znany fanpage. I wtedy zaczęłam sobie zadawać pytania – to było fajne, energetyzujące – dlaczego mając 20 lat myślałam, że coś z tym pisaniem zrobię, że świat stoi otworem, a potem porzuciłam tę myśl i skończyłam jako osoba, która swoją poezję schowała do szuflady. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego uznałam moje emocje za gorsze, że nikt nie zrozumie moich wierszy i z tej przyczyny nie mogę ich pokazywać. W końcu poetki_ci piszą różnie, nie wszystkie_cy są czytelne_i.

MR: Jaką odpowiedź znalazłaś?

AA: To było proste: zwątpiłam w siebie, w to, co piszę. Za bardzo się skupiłam na myśleniu, jak nie pasuję do wyimaginowanego wzorca, bo jestem inna, dziwna, nieczytelna. Poczułam złość na siebie za takie myślenie, że się umniejszam. Wreszcie zrozumiałam, że to, co piszę, jest moje, nie mogę się cenzurować, ktoś zrozumie, ktoś nie zrozumie. Trudno, ja tak widzę, czuję, nie wymyślam metafor godzinami, one we mnie rosną, jak na przykład meteoryty spadają z granatowych księżyców w wierszu Sublimacja…

Otwieram okno, i wyraźnie zaznaczam palcami stóp
półokręgi na szorstkim parapecie.

(meteoryty spadają z granatowych księżyców)
Czy słyszysz ciszę, pomiędzy stąpnięciami poza
Krawędź?
Maciupkie szczeliny wydrążone w szarej masie
upychają się, tworząc gąbkę.
Metr pięćdziesiąt sześć centymetrów emocji
ulegnie sublimacji.
tylko na jedną tysięczną minuty podniesionej do
potęgi drugiej.
To już druga noc.
(meteoryty spadają z granatowych księżyców)
Słyszysz szelest, pomiędzy przesuwającymi się
dłońmi?
Trzeciej nocy nastąpi resublimacja bytu.
Jej spierzchnięte usta nadal pozostaną suche,
a stan zapalny spojówek będzie miał kwaśny odczyn.
Biała sukienka zatańczy z wiatrem drugiego
piętra podniesionego do potęgi drugiej.
Mieszkałam na czwartym piętrze, kiedy
Meteoryty
Spadały
Z
Granatowych
księżyców.


Ta zmiana we mnie, powrót do poezji, to efekt nałożenia się tych dwóch zdarzeń – prośby malarki i spotkania Olgi. To dało mi siłę, żeby znowu zacząć coś robić.

AM: Brzmi to jak odkrycie swojej mocy, w której wsparły Cię inne dziewczyny. To opis stworzenia świadomej artystki, rodzaj wskrzeszenia. Taki mistyczny poetycki moment. Potem warto zacząć działać. I Ty to zrobiłaś. tworząc spektakl poetycki Motyle krwawią.

AA: Kiedy wpadłam na pomysł zrobienia spektaklu, ciągle jeszcze byłam niepewna, przecież niedawno jeszcze odcięta byłam od poezji, jednak odrodziło się we mnie teatralne wyobrażenie słowa. Zawsze widziałam moją poezję na scenie. Lubię ją wizualizować, teraz pojawiała się szansa materializacji wizji. Pomogła mi w tym szkoła Machulskich, uczy mnie pracy nad tekstem, który staram się upostaciowić.

AM: To, co piszesz, jest konsekwentne, Twój poetycki świat jest spójny, podszyty ciszą, a jednocześnie pełny latających istot: kur, ptaków i owadów. Najwięcej u Ciebie motyli, które stały się bohaterkami Waszego przedstawienia.

AA: Tak, choć tylko część motylich wierszy wykorzystałam. Gdy przejrzałam wszystkie swoje wiersze odkryłam, że jest więcej utworów z motylami niż myślałam. Wciąż odnajduję ten motyw. Motyle towarzyszą mi od zawsze. Jakoś pasują do mego wnętrza, emocji, przeobrażenia, barw.

MR: Od razu widać, że Ty zaproponowałaś tytuł Waszego wspólnego przedsięwzięcia. Skąd się wziął, nie jest tak oczywisty, jak sam motyli topos?

AA: Kiedyś poczułam w sobie taką metaforę. To było dość osobiste, więc wykładnię zostawię dla siebie. Na pewno to obraz dramatycznego wewnętrznego przeżycia. Jestem miłośniczką pisarstwa Sarah Kane, więc poetyzowanie traum mnie fascynuje. Chciałam, żeby mój projekt z Olgą był o trudnej miłości, ten tytuł wydał mi się idealny. Ale mam pewien problem z tytułem, bo też chciałabym tak nazwać mój pierwszy tomik, zbiór wierszy o miłości, delikatności i cierpieniu. Pożyczyłam ten tytuł spektaklowi, ale nie planowałam, że spektakl będzie miał długie życie, a takiego tytułu szkoda na krótki dystans. Zwłaszcza, że dla mnie szczególnie ważne jest, żeby utożsamić się z tytułem, nie interesują mnie zestawy słów chwytliwych, a nie przeżytych.

MR: Ty zaproponowałaś tytuł, a jak wpisała się w to Olga? Jak współpracowałyście?

AA: Pomysłodawczynią tego projektu jestem ja. Pracujemy same, bez reżyserki_a. Ważne jest, że same dokonujemy wyboru tekstów, nie boimy się, że ktoś nam wyrzuci istotne dla nas wiersze. Czasem oczywiście brakuje nam trzeciego oka, ale mamy niezależność. Wszystko konsultujemy. Na pewno scenariusz pisałyśmy tak, by ta nasza uniwersalna historia miłosna była spójna, scenicznie dynamiczna, emocjonalnie różnorodna.

AM: Mam poczucie, że byłyśmy jako widzki w jednolitym emocjonalnie klimacie, a sprawiła to muzyka – utwór Erika Satie Gymnopédie No.1 – popularny liryczny utwór.

AA: Muzykę akurat zaproponowała Olga, ale wyjątkowo pasuje. Może jeszcze trzeba będzie coś skorygować. Myślę, żeby połamać jeszcze tekst, naładować obrazy jeszcze większą energią, może muzyka wtedy nabierze właściwego charakteru. Cały czas jesteśmy w procesie, badamy, mierzymy się z materią.

AM: Właśnie, materia. Sporo w Waszym spektaklu przedmiotów, które wykorzystujecie właściwie tylko raz. Wspomniany wiatrak, bańki mydlane etc. Skąd ten pomysł?

AA: Kilka rekwizytów jest użytych jednorazowo, to prawda. Do nich zalicza się między innymi wiatrak. Tobie wiatrak kojarzy się ze sceną filmową z udziałem Marylin Monroe. Dla mnie jest czymś zupełnie odmiennym. To po prostu okno, wiatrak podwiewa mnie, a z ust płynie wiersz Sublimacja. Chcę przenieść widzów do tamtego wieczoru. To był naprawdę smutny wieczór, a może noc? To było kilka lat temu. Realnie nie stałam wtedy na parapecie, ale moja dusza tak. Pokazuję pewną dosłowność. Celowo. To taki kadr. Nie mogę użyć ponownie wiatraka, bo całość straci na wartości. Nie ma takiej możliwości nawet. Bańki mydlane są też użyte raz, bo to coś w rodzaju przebłysku, coś a’la… szczypta wanilii. Ale na przykład telefon jest kilka razy użyty, budujemy wokół niego swego rodzaju eskalację, która ma swój finał w ostatnich minutach spotkania. Nasze stroje są także rekwizytem, one właśnie nabierają znaczenia poprzez wielokrotne… niech będzie – używanie.

MR: Muszę jeszcze zapytać o negliż w spektaklu. Mam szczególne myślenie o kobiecym ciele w sztuce performatywnej. Myślę o nim energetycznie, a nie dekoracyjne.

AA: To zdecydowanie nie miało być odsłonięciem dekoracyjnym. Dla mnie nagość nie jest niczym wielkim na scenie, ale oczywiście ma znaczenie. W spektaklu robimy to raczej subtelnie i powoli, dopiero na końcu jesteśmy w koszulkach na ramiączka i majtkach. Sukcesywnie zdejmujemy nasze spódniczki zrobione z czarnej folii. Jesteśmy obrane ze skrzydeł, ich części były niczym skrzydła ćmy, jak wiersze, a każdy to odsłonięcie siebie. Przez to rozbieranie pokazujemy przeobrażenie i upadek. Na zakończenie pojawia się wyraziście motyw owadzi. Całość zamyka komentarz lektora, który jak w filmie przyrodniczym przekazuje wiadomości o motylach. Te informacje zostały dobrane specjalne: motyle nie umieją ani kłuć ani gryźć, motyle ulegają całkowitemu przeobrażeniu, kolory motyli nie zawsze są prawdziwe, bo skrzydła pozbawione są barw. Ten komentarz miał być kontrastem do całej opowieści. Chodziło o ostudzenie, ściągnięcie na ziemię emocji. Chciałyśmy tym pokazać, że ta duszność, którą budowałyśmy, ten dziwaczny świat, nie jest do końca prawdziwy. Zależy mi, żeby widz_ka nabrał_a dystansu do zdarzenia, które choć wydaje się dramatyczne, takie nie musi być. Pod tym, co wydaje się wielkie, tkwią małe dramaty kobiece – nieporozumienia, drobne kłótnie, pomyłki.

AM: Ten męski głos odczytuje zgoła inaczej. Opowiadacie słowem i obrazem o swoim subiektywnym świecie, kobiecej emocji, zyskujecie autonomię. A całość podsumowuje męski głos naukowym komentarzem. Jakby przywoływał te szaleństwa do porządku. Głos z offu jest jak głos boga, który mówi z oddali, z wysokości. W kulturze to na pewno nie jest neutralne. Boli mnie wpuszczanie mężczyzny do misternie stworzonego – choćby na chwilę – kobiecego świata.

AA: Dla mnie to zbyt daleko idące wnioski. Nie miałam tego na myśli, postrzegam świat równościowo. Dla mnie to lektor obiektywny. Oddzielam go od znaczeń.

AM: Z feministycznej perspektywy nie da się męskiego głosu uznać za neutralny.

MR: Ale jeśli założeniem była uniwersalność, to ten męski głos jest wpasowany w koncepcję, on kontra dziewczyny z nienaznaczoną odmiennością seksualną, a zaznaczoną wspólnotą emocji i doświadczeń. Spektakl zostaje w uniwersalnym polu, dla mnie heteronormatywnym.

AA: W moim postrzeganiu, jeżeli kobieta na scenie mówi do kobiety w sposób romantyczny, kobieta jest nadawcą miłosnego wiersza, a adresatką też jest kobieta, to spektakl nigdy już nie będzie miał pola heteronormatywnego. Nigdy.

AM: Dokładnie tak samo myślę, ale ten ślad nieheteronomatywny jest jak ledwie wyczuwalny puls. Więc spektakl pozostaje w ogólnym wyrazie heteronormatywny.

MR: Na koniec zadam banalne pytanie. Po co ci poezja? Lesbijki lubią poezję, bo tania, bo intymna, bo służy badaniu siebie i wyrażaniu uczuć.

AA: Nigdy nie pisałam, dlatego że jestem lesbijką. Poezja jest związana z moją romantyczną naturą. Tematem moich wierszy jest przede wszystkim miłość, to jej główny przedmiot, a że kocham kobiety, to jest ona lesbijska, ale nie z założenia. W sumie moją poezję nazwałabym homoerotyczną, tak jak poezję Olgi nazwałabym heteroerotyczną.

MR: To chyba najlepsza puenta. Ale pożegnajmy się wierszem.

[Jestem]
Bez Ciebie marzną moje

Obojczyki
rzęsy przekrzywiają się w kierunku
na wschód
kąciki ust szeleszczą
Milczeniem
więc /
gdyby moje serce miało
Struny
mruczałoby bluesa o piątej
nad ranem taplając się
w czystej nagości przemijającej
Nocy
Byłabym kotem
a jestem tylko
kobietą z blizną pod piersią
Twoją i jeszcze czystą

Korekta: Maja Korzeniewska

                                                   *************************

Aissa Ai – uczennica szkoły aktorskiej, absolwentka szkoły wizażu i stylizacji, była słuchaczka studiów psychologicznych, autorka wierszy / poezja do kobiet i o kobietach, L/ opowiadań i tekstów piosenek, eksperymentatorka, fotomodelka, uwielbia czerwoną szminkę i kawę z cynamonem.
WWW 
INSTAGRAM
NOSZĘ W KIESZENI SZMINKĘ

Damski TANDEM Twórczy
Działa od 2009, stworzył cykle: literacki Żywe radio, performatywny Maryjan i Krystina, filmowy Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / czytanie dramatu Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak / spektakle: Orlando. Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele wiele Kobiet, SharmTrio plus. Drag King Show. Retroseksualni / dokument L.Poetki / O’LESS Festiwal (2012-2014) / cykl debat i audycji Kobieta Nieheteronormatywna / projekt archiwistyczny A kultura LGBTQ+ nie poczeka! / współzałożycielki Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* / LAW. Lesbijskie Archiwum Wirtualne.

Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / scenarzystka.
Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / slamerka / graficzka

                                                                           *************************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

 

Zjawisko lesbijka*. Barbie Girls. Kabaret popularny

Ogórki, banany odstawiamy pod ściany
Brzoskwinki, wisienki bierzemy do ręki
Barbie Girls Brzoskwinka mój raj

Monika Rak: Z kabaretem mam problem. Nie jest to gatunek, który szczególnie lubię, jestem wychowana na sztuce teatru. Choć dziś kabaret korzysta z zasobów teatralnych, to jednak gra obiegowymi tematami, chwytami, skojarzeniami z popkulturą, niewyszukanym żartem, ma też nonszalanckie podejście do formy, nadmiernie skupia się na słowie.

Agnieszka Małgowska: Tym razem bez ogródek, jak widzę. [śmiech] Warto podkreślić, że mówisz o popularnej odmianie kabaretu.

MR: Tak, dość obcesowo się wyraziłam, ale obcesowy bywa styl kabaretu popularnego. Tak zakwalifikowałabym kabaret Barbie Girls, o którym dziś porozmawiamy.

AM: Nie mam pewności, czy Barbie Girls mieści w tej kategorii. Widzę go jako bardziej złożone zjawisko. Kabaret przechodził ewolucję stylistyczną, towarzyszyłam mu w ostatniej fazie. Ale dla orientacyjnie zostawmy to określenie jako punkt wyjścia. Teraz kabaret już nie istnieje. Na blogu Trzyczęściowy garnitur w 2010 roku założycielki grupy kabaretowej – Ewa Tomaszewicz i Małgorzata Rawińska – oficjalnie pożegnały się z publicznością. Czasami jeszcze pokazują się przy szczególnych okazjach albo w miastach, w których nie zdążyły zagrać. Mają misję, którą kontynuują nawet po zamknięciu działalności.

MR: Taka przypadłość działacka. [śmiech] Ja obserwowałam Barbie Girls od początku ich działalności. Najpierw były to spontaniczne występy podczas imprez, na przykład parodie Dody i Majdana. Potem powstawały pełne programy – początkowo tworzone intuicyjnie, potem budowane ze świadomością literacką i teatralną. Od 2005 roku kabaret przeszedł wiele etapów – zmieniał się zespół, zmieniała się formuła. Po pewnym czasie dołączyły do grupy Agnieszka Weseli/Furja i Anna Świrek.

AM: Nie będziemy skupiać się na genezie i historii kabaretu, te opisano w Barbie Girls – pierwszy polski lesbijski kabaret opublikowany w Wysokich Obcasach (nr 42/2009)Wolę przyjrzeć się kabaretowi bardziej analitycznie.

MR: Dla mnie ważny jest przede wszystkim przymiotnik lesbijski. A ten w przypadku Barbie Girls nie jest oczywisty, z czasem pojawia się też określenie queerowy i obydwu określeń używa się wymiennie. Być może przymiotnik lesbijski jest używany jako bardziej polityczny, użyteczniejszy w przestrzeni publicznej. My pozostaniemy przy określeniu lesbijski i w jego kontekście interpretuję Barbie Girls.

AM: Bez wątpienia jednak Barbie Girls to kabaret osób z doświadczeniem kobiecości. W Polsce kabaret ma rodzaj męski. Grup męskich jest kilka, a w składach mieszanych zazwyczaj jest jedna kobieta, jak w kabaretach Pod Wyrwigroszem, Potem i Hrabi. Kobiety zazwyczaj uosabiają stereotypowe postacie teściowych, żon, kochanek.

MR: Nie ma w tych postaciach feministycznej refleksji. Sytuację zmieniła między innymi Joanna Kołaczkowska z Potem i Hrabi, kabaretystka z niebywałą vis comica, darem improwizacji, która zwraca uwagę na feministyczną perspektywę, choć to raczej subtelne działania.

AM: Już samo wymykanie się sytuacjom klasycznych damsko-męskich relacji jest feministyczne, w kabarecie popularnym to bardzo nietypowe. Taką postacią, poza stereotypami, jest Joanna Basińska z Mumio – wyjątkowy kabaret i raczej tak został zakwalifikowany niż jest nim rzeczywiście. Tak twierdzą jego twórczynie_cy.

MR: Bez względu na rodzaj kabaretu, grup stricte kobiecych właściwie nie ma. W Polsce zaistniały w przestrzeni publicznej dwie: Szum i wyrosły z niego Słoiczek po cukrze. Dziewczyny podejmują tematy kobiece, chociażby wątek relacji teściowa – synowa. Bohaterkami skeczy są zwykle pielęgniarki i dziwki. Mimo że tematyka i mało feministyczna perspektywa powinny przynieść im popularność, dziewczyny nie znalazły stałego miejsca wśród kabaretów obecnych na każdej większej imprezie. Szum działał bardzo krótko. Barbie Girls – jak chciały założycielki – miał wypełnić miejsce po nim. To dość ambitne założenie, zważywszy, że tematyka, jaką podejmuje, trafia do jeszcze mniejszego grona odbiorczyń_ów niż to, do którego zwracały się kabaretystki z Szumu.

AM: Nie wiem, czy Barbie Girls stawiało sobie za cel przebicie się do głównego nurtu. Myślę, że byłoby to trudne z różnych przyczyn, które odsłonią się podczas naszej analizy. Chcę przyjrzeć się Barbie Girls wnikliwie, chociaż kabaretu popularnego właściwie się nie analizuje. Z kilku powodów. Przede wszystkim ze względu na pozycję, jakie kabaret zajmuje w sztuce, dzielonej na wysoką i niską. W tym kontekście kabaret traktowany jest jako zjawisko nieistotne, a w postępowych kręgach badaczy jako mniej istotne. Ta peryferyjna pozycja kabaretu, w kontekście peryferyjności społeczności LGBTQ+, nabiera zupełnie nowego sensu. Społeczności marginalne wchłaniają pewne graniczne formy sztuki, co może wynikać z praktyczności i braku dostępu do zaplecza kultury wysokiej. Dziś, po kilku latach teatralnej aktywności w przestrzeni lesbijskiej*, wydaje mi się, że kabaret ma największe szanse, żeby się utrzymać. Po pierwsze, pozwala na to jego swobodna forma – brak wygórowanych założeń gatunkowych, tymczasowość, przystosowalność, brak innych równie popularnych form les-kultury oraz rozrywkowe oczekiwania publiczności. Po drugie, zmieniły się definicje sztuki, czyste gatunkowo formy są dziś anachroniczne, ceni się formy pośrednie, graniczne. A tęczowy kabaret jest bliski zaangażowanemu performansowi.

MR: Przyjrzyjmy się więc Barbie Girls bardziej analitycznie, przypatrzmy formie i treści ich skeczy. Forma kabaretu popularnego jest dopasowana do potrzeb publiczności i przestrzeni działania. Barbie Girls działało na offie, więc obywało się bez dużych sal, scenografii. Grywało w zaskakujących warunkach, na przykład na skrawku podłogi w klubie.

AM: Tak, to pierwszy wyznacznik offowości. Wiemy przecież, że dziewczynom zdarzało się przebierać się w toaletach etc. Artystyczne grupy lesbijskie zwykle nie mają warunków ani do tworzenia studyjnego, ani do systematycznych pokazów. Nie mają stałych miejsc prób czy występów, pojawiają się i znikają, a ich działania zazwyczaj nie są komercyjne.

MR: Granie do piwa jest powszechną praktyką. Barbie Girls radzi sobie więc w każdej sytuacji.

AM: Radzi sobie, bo kabaret w ogóle jest doskonale skrojony do naszych czasów. To w sumie młody gatunek, a jedną z jego głównych cech jest ekonomiczne wykorzystanie środków, którymi się posługuje. Ma również ekonomiczne podejście do czasu, który jest powszechnie reglamentowany.

MR: Czas może być sprawą kluczową. Kabaret popularny nie jest pod tym względem wymagający – jest oszczędny i pospieszny. Rozumie, że szybko znaczy skutecznie. Nawet programy buduje z małych cegiełek – niedługich skeczy. Celem jest bowiem szkic jakiegoś problemu, a nie pogłębianie go. Zapoznaje widza ze sprawą, aby przejść do następnej. Konstrukcja programu kabaretowego to następujące po sobie, niezwiązane tematycznie ze sobą numery, co przypomina popularne programy telewizyjne, na przykład Dzień Dobry TVN. Widz_ka nie musi długo skupiać uwagi, przyjmuje wiadomość w przyjemny sposób, łapie oddech i zajmuje się innym tematem. Małe dawki i segregowanie tematów sprawiają, że widz_ka może oglądać tylko wybrane części programu.

AM: W przypadku Barbie Girls jest temat łączący wszystko – kwestia lesbijska czy queerowa.

MR: Skeczowa konstrukcja programu kabaretowego bardzo odpowiada dzisiejszej percepcji widza_ki wychowanego_ej na telewizji i teledyskach. Szybko – dużo – lekko – różnorodnie. Barbie Girls korzysta z tych przywilejów. Kabaret, dla urozmaicenia swoich programów, miesza gatunki – piosenki, dialogi, monologi, scenki rodzajowe, wywiady. Programy te są przy tym zwykle bardzo umuzycznione. Muzyka jest sprawdzonym elementem gatunkowym – dobrym nośnikiem treści, przerywnikiem.

AM: Kabaretystki z Barbie Girls nie śpiewają, chyba że z playbacku, przykładem może być parodia jednej z najbardziej utożsamianych z tęczową społecznością piosenki The Village People Music YMCA.

MR: Nieprawda, nie pamiętasz, że dziewczyny raz zaśpiewały, stworzyły oryginalny utwór Brzoskwinki, mój raj, który stał się przebojem. I Małgorzata Rawińska ironicznie komentowała, że wiedziała, Że taka piosenka przyniesie im popularność, a nie bardziej ambitne numery.

AM: Mam wrażenie, że skecze kabaretowe w ogóle są jak piosenki: wpadają w ucho, chcemy je oglądać i słuchać wielokrotnie… Świetnie sprawdzają się w sieci. Barbie Girls na jakiś czas zadomowiło się w internecie ze swoimi skeczami-przebojami. Dziś już jest ich ledwie kilka.

MR: Ja pamiętam Terapię, skecz-legendę. Twórczynie korzystały w nim z odważnych wówczas rekwizytów – poduszek w kształcie warg sromowych. W kabarecie wymyślne elementy, budujące postać, proponuje się raczej rzadko. Zwykle role tworzy się za pomocą prostych, niewyszukanych środków – przebieranek i peruk. Charaktery zaznacza się grubą kreską – gestem, tembrem głosu. Tak rysowane role nie wymagają pracy, to szybkie, sprawne przejmowanie innej tożsamości. Dzięki nim kabaretysta może wcielić się w dowolną liczbę postaci.

AM: Gdy spojrzymy na to z perspektywy teorii queer, ta liczba postaci ma dodatkowe sensy. To pokaz nie tylko przebieranek formalnych, lecz także tożsamości, które można przywdziewać dowolnie. W przypadku Barbie Girls to częste przebieranki płciowe: za mężczyzn, najczyściej gejów, i za lesbijki – butch, famme, skrytki. Nie brakuje też heteryczek, feministek, aktywistek, postaci serialowych etc.

MR: Inkarnacje to podstawowy chwyt Barbie Girls. Ale kabaretystki korzystają też z improwizacji, przede wszystkim w relacji z publicznością – zwierzają się jej z własnych doświadczeń, opowiadają im żarty, które są wypełniaczami luk. A luki spowodowane są problemami technicznymi, przebieraniem się w garderobie czy spóźnieniem się jednej z performerek na występ. To bardzo ryzykowne, ale publiczność to kupuje.

AM: To idealny moment, żeby powiedzieć o publiczności i jej związku z Barbie Girls. W kabarecie widzka_widz jest elementem gry – gra się z nią_nim i do nie_niego. Publiczność zna reguły tej relacji. Dlatego jest aktywna a priori, ale też jest aktywizowana. Relacja publiczności i Barbie Girls jest szczególna. Ten kabaret zrodził się z wewnętrznej dynamiki środowiska lesbijskiego, dziś bardziej queer. Rozumiem też, że ma źródło w zabawie, która nie chce okrzepnąć w formę, chce pozostać przede wszystkim dialogiem.

MR: A wynika to między innymi z tego, że większość widzek_widzów zna_ło kabaretystki. De facto nie ma granicy oddzielającej scenę od widowni. To publiczność Barbie Girls uwielbia. Brak rampy sprawia, że łatwo uznać kabaret za niewybredną zabawę przy piwie albo erotyczną rozgrzewkę.

AM: To jest miękki punkt. Jednak broni się, choć z pewnymi zastrzeżeniami. Szalenie ważne jest budowanie więzi lesbijskiej nie tylko w przestrzeni prywatnej, a Barbie Girls przeniosło relację towarzyską w przestrzeń publiczną, przy zachowaniu familiarnego, swobodnego sposobu bycia. Tematy przybrały kształt skeczy, ale nadal była to intymna opowieść o świecie LGBTQ+. A siła dziewczyn z Barbie Girls polega na tym, że przyjmują perspektywę insiderek. Rozumieją i znają lesbijski świat, są więc uprawnione do żartu na swój i publiczności temat – inna osoba mogłaby być podejrzana o homofobię.

MR: To nie jest takie oczywiste. Na początku działalności Barbie Girls padały pytania, dlaczego lesbijki śmieją się z lesbijek. Czy tak można? Żarty z samych siebie też bywają podejrzane w tym środowisku.

AM: Jednak zabawa kabaretowa daje duży margines zaufania. Najważniejszy był – moim zdaniem – związek między dziewczynami ze sceny a dziewczynami z widowni, które należą do tej samej subkultury. Dzięki temu wszystkie mogły odwoływać się do tej samej wiedzy i tych samych doświadczeń. Kabaretystki dostarczały tylko haseł, na których budowały poczucie wspólnoty grupowej, poczucie, że oto znajdujemy się wśród swoich, myślących podobnie. Dzięki tym mechanizmom kabaret sprawia wrażenie wyjątkowo szczerego, odartego z iluzji, wydaje się bliski życia i widzki_widza. Wspomaga to też jego doraźność, bywa żywą krytyką społeczno-polityczną.

MR: Wszystko prawda, mnie jednak zastanawia, czemu służy ta więź. Jakoś nie widzę, żeby dawała więcej niż rozrywkę, mimo że niektórzy twórcy kabaretu i autorzy teorii kabaretowej podkreślają jego pedagogiczny cel. Agnieszka Weseli z Barbie Girls używa nawet słowa misja. Czy to nie nadinterpretacja?

AM: Najpierw podkreślę, że – wbrew presji, żeby widzieć publiczność jako całość – powinnyśmy rozróżniać publiczność homoseksualno-queerową i heteroseksualną, choć niekoniecznie na tej linii przebiega jedyna czy właściwa granica. Podkreślam to, bo Barbie Girls ma inne zadanie wobec społeczności LGBTQ+, inne wobec publiczności, w której przeważają heteryczki_cy. Przy założeniu, że jesteśmy hodowane_i na popkulturze, głównym hasłem łączącym obie strony jest erotyzm i na tej podstawie zawarty jest pakt. Ale na tym związek – moim zdaniem – kończy się. Dlatego podzieliłabym dość schematycznie zadania dydaktyczne kabaretu dla widzek z tęczowego kręgu i spoza niego…

MR: Zastanówmy się na początku, jakie są pedagogiczne oczekiwania wobec gatunku. Kiedyś prosto sformułował je znany kabaretysta Władysław Sikora:

naruszać i łamać powszechne schematy, poglądy i zasady, wynajdywać i wyrażać wszelkie alternatywne sposoby myślenia na tematy bardzo zakorzenione społecznie i kulturowo. Ambitny kabaret powinien być anarchizujący.

AM: Pomyślmy zatem, jakie zadanie może mieć kabaret wobec widzek_widzów tęczowych. Barbie Girls udowadnia, że po coming oucie można już wszystko, nawet dyskutować z wyobrażeniami dotyczącymi LGBTQ+, przede wszystkim lesbijek. Ta edukacja przez śmiech uczy lesbijki dystansu do swojej tożsamości, namawia do przyjrzenia się społeczności bez sentymentów, być może rewizji poglądów na temat płci, na przykład binarności. Temat lesbijstwa nabiera lekkości, staje się tematem jak każdy inny i można się nim bawić. Odciąża martyrologiczną czy aktywistyczną perspektywę.

MR: Sprawa ma się inaczej w zetknięciu performerek z publicznością heteroseksualną, zwłaszcza tą konserwatywną. Kabaret Barbie Girls grywał i dla takiej publiczności. Tu zadanie dydaktyczne jest zazwyczaj bardziej podstawowe – polega na oswajaniu z tematem odmienności seksualnej. Publiczność z bezwstydną bezpośredniością zostaje wciągnięta w świat lesbijek pozbawionych kompleksów, opowiadających o swoim intymnym życiu. To może być szokiem, ale po przejściu pierwszego uczucia obcości i lęku, publiczność przyjmuje konwencję i bawi się z kabaretystkami.

AM: Publiczność zostaje wciągnięta w nieznany świat, który staje się im bliższy dzięki zabawie. Niektórzy twierdzą, że kabaret nie chce zmieniać świata, lecz tylko publiczność. Zdaje się, że za sprawą Barbie Girls niepoważna forma kabaretowa przyczynia się do łamania schematów płciowych.

MR: Zabrzmiało to bardzo optymistycznie. Ale pamiętajmy, że Barbie Girls nie pokazuje się na dużych imprezach kabaretowych. Okazuje się, że to przełamywanie stereotypów płciowych idzie opornie. Skecze o gejach zdarzają się w repertuarze kabaretowym, o lesbijkach żadnego sobie nie przypominam.

AM: Warto zaznaczyć, że wśród gejowskich scenicznych dowcipów, które w większości są bardziej lub mniej homofobiczne, zdarzają się edukacyjne zderzające polskie kołtuństwo z progresywnością, jak numer Ojciec, gej i Niemiec Kabaretu Moralnego Niepokoju. 

MR: Natomiast Formacja Chatelet stworzyła zabawną postać przegiętego geja – Bubę, pewnego siebie, egocentrycznego mężczyznę, który stał się bohaterem cyklu numerów. Musiał więc przypaść publiczności do gustu. To jest podstęp, ale skuteczny.  Kabaret Młodych Panów umieścił geja w kopalni. Ale nie przypominam sobie w mainstreamowym repertuarze kabaretowym lesbijskiej postaci kabaretowej – nawet epizodycznej.

AM: Postaci nie znam, ale znam kilka piosenek kabaretowych o lesbijkach ze starych klasycznych berlińskich kabaretów, jak Przyjaciółki wyśpiewane w polsce przez Katarzynę Groniec, a z nowych Lesbian Hymen kabaretu PIC.

MR: Wyjątkowo skromnie. Ale czy może być inaczej, gdy odrzuca się skecze naruszające tradycyjne gender? Dowodzi tego skecz kabaretu Hrabi Mama Wandzia, który jest historią zmiany ról płciowych. Ten temat wydaje się już w znacznym stopniu przepracowany. Tymczasem niespodzianka. Treść skeczu w skrócie: on jest mężczyzną w roli wystraszonej kury domowej, która czeka na powrót żony, ona występuje w roli samca alfa, który wraca do domu. Podkreślam, że w tej relacji nastąpiła tylko zmiana ról społecznych. Odwrócenie klasycznej sytuacji śmieszyło publiczność do łez – do czasu. W chwili, gdy kobieta-maczo oznajmia mężczyźnie-kurze domowej: pamiętaj, miejsce mężczyzny jest w kuchni, prócz śmiechu widzów pojawiły się buczenia. Na tyle wyraźne, że kabaretystki_ści nie mogli kontynuować skeczu. Dopiero przytomna, z pewnością improwizowana reakcja Joanny Kołaczkowskiej (w roli maczo) – nie słuchaj kolegów – zamyka sprawę.

AM: I teraz wyobraźmy sobie Barbie Girls na opolskim kabaretonie. Mogłoby być różnie. Choć – jak wiemy – dziewczyny występowały na przeglądzie kabaretowym i ponoć nie było wrogich reakcji.

MR: Barbie Girls pozostaje kabaretem środowiska LGBTQ+, dla mnie przede wszystkim lesbijskiego. Bez względu na wątpliwości, jakie mam wobec stylu i jakości ich propozycji, muszę przyznać, że nie ma w polskiej popkulturze innych, które_rzy tak bezpośrednio i bezceremonialnie podejmują temat seksualności i tożsamości lesbijskiej.

AM: Poszłabym dalej w tej ocenie. Barbie Girls – w sprzeczności ze swoją nazwą – opisuje rzadki rodzaj kobiecej seksualności: obscenicznej i lesbijskiej. O tę babską obsceniczność wcale nie jest łatwo, także w heteryckim kręgu kultury kobiecej. Mam na myśli bezceremonialne, fizjologiczne mówienie o seksualności, o niej samej, bez romantycznej mitologii. Mówimy cały czas o polskiej rzeczywistości. Taka wizja kobiecości ciągle nie jest akceptowana społecznie, podczas gdy mężczyźni mówią o swojej seksualności właściwie tylko w taki sposób.

MR: Udało się to przeforsować pewnie dlatego, że Barbie Girls nie należy do mainstreamu, działa w małym środowisku, poza tym w stereotypowym widzeniu lesbijka to raczej nie ideał kobiety, bliższa jest mężczyźnie, może być więc wulgarna. I może podejmować temat seksu w sposób sobie właściwy.

AM: Oczywiście w powszechnym rozumieniu. Seksualność to wbrew pozorom tylko jedna warstwa – podstawowa. Kabaret de facto stworzył rodzaj lustra, w którym przeglądały się lesbijki. Przetwarzał znaki kultury popularnej. Odzyskiwał pamięć o lesbijkach z historii. Komentował zdarzenia ze świata LGBTQ+. Dyskutował z definicją lesbijskości.

MR: Zacznę od tej warstwy podstawowej, jak to nazwałaś, seksualności. Seksualność rozumiana dosłownie powraca nieustająco i tylko zmienia gatunki, w których się pojawia. Jest więc scenka dialogowa, monolog-spowiedź, wywiad, trawestacja wiersza czy bajki. Pierwszy skecz – Spowiedź alpinistki – wyznaczył styl Barbie Girls na długo. To dialog między alpinistką a księdzem, oparty na nieporozumieniu. Alpinistka zwierza się w konfesjonale ze swoich dylematów wspinaczkowych, a jej opowieść brzmi w uszach księdza jak spowiedź lesbijki-nimfomanki. To niewybredny, dosłowny żart sceniczny, w którym padają takie słowa:

A.: No bo najważniejsza jest technika, chodzi o znalezienie najlepszej pozycji.Trzeba szukać dobrych miejsc do uchwytu, wypukłości, albo jeszcze lepiej dziurek
K.: Dziurek?
A.: No tak, bo czasami są takie, że można włożyć tylko jeden palec. Takie dziurki są do niczego. Najlepiej, jak można włożyć kilka palców, a jak wchodzi cała ręka to w ogóle jest raj… przepraszam.
K.: Cała ręka?
A.: No oczywiście. Trzeba bardzo uważać, bo można się zakleszczyć.
[…]
K.: Z iloma osobami to robiłaś, dziecko?
A.: Z kilkoma, ale ja wolę z dziewczynami, bo trzeba mieć zaufanie, no a wiadomo, że dziewczyna nagle się nie puści. Tu chodzi o życie.
K.: Życie, życie. A tak!
A.: No tak, bo jak zabezpieczenie jest źle założone i nie wytrzyma, no to co wtedy?
K.: Zaraz, to wy się zabezpieczacie? Chwileczkę.
A.: No co ksiądz, przecież tylko wariaci robią to na żywca. Jak się odleci przed szczytem, to święty boże nie pomoże. Przepraszam.
K.: Nic, nic, Bóg miłosierny odpuści ci grzechy.
A.: Bóg zapłać.

A.: Spowiedź lesbijską usłyszymy też w skeczu Terapia, ale to już spowiedź psychologiczna – bezpośrednia i jawna, w gabinecie A. Łęckiej, scenicznej, parodystycznej inkarnacji znanej specjalistki od seksualności kobiecej. W skeczu wulgarność przechodzi w ironię, a w końcu w absurdalną grę, w której pacjentki zamieniają się w spersonalizowane łechtaczki z seksualnymi dysfunkcjami. Jedna jest oziębła, druga rozgorączkowana, trzecia nieśmiała. Ten skecz stał się przebojem kabaretu być może dlatego, że wprowadza seksualność w świat absurdu. Zmienia sposób mówienia o erotyce.

MR: Kolejną zmianę, w opisach seksualnych podbojów lesbijskich, wprowadza przeróbka Lokomotywy Tuwima, która w wersji lesbijskiej nosi tytuł Pociąg.

Najpierw
powoli
jak kot
delikatnie

Ręka się
w rękę
wsuwa
nieznacznie

I nagle – uch!
Nagi biust!
Para dwóch!
Ciała w ruch!

A skądże to, jakże to, kto to tak gna?
A co to to, co to to, kto to tak pcha?
Że pędzi, że wali, że bucha, buch-buch?

Namiętność gorąca wprawiła to w ruch,
Namiętność, co z serca runęła do palców,
A palce kołują, kołują jak w walcu
I gnają, i pchają i pociąg wciąż rośnie
Ciała i wargi się łącza radośnie,
I gnają i pchają…..
[….]
A dokąd? A dokąd? A dokąd? Przez tors
Po skórze, po skórze, po skórze, na wprost
I śpieszą się, śpieszą, by zdążyć na czas,
Na wzgórek, przez bramę, przez tunel, przez las
Ach – jak gorąco!

AM: Pociąg to negocjacja z wysoką kulturą, negocjacja perwersyjna, ale nie ze względu na les-erotykę, tylko przez wpisywanie lesbijskich treści w dziecięcą literaturę. To ważna strategia mówienia o les-erotyce mniej naturalistycznie i z kontekstami, której tak domagają się komentatorzy kultury LGBTQ+.

MR: Ta strategia paradoksalnie umacnia seksualność, nie sublimuje relacji między kobietami. Ale tu właśnie chodzi o wzmocnienie.

AM: W przypadku tego rodzaju skeczy tak, ale twórczość Barbie Girls obejmuje też temat relacji emocjonalnych między kobietami, wyłapuje niektóre cechy lesbijskich związków. Taki trybadyczny związek opisuje numer-wywiad telewizyjny z parą dziewczyn w programie Teleswizja. Jest jak przegląd emocji w pigułce – poznanie, bliskość, konflikt, rozstanie. A wszystko to w dwa dni. [śmiech]

MR: Klasyka. [śmiech] A skecz Trzy blondynki opowiada o relacjach wymagających formuły brazylijskiego tasiemca. Z pozoru żartobliwa i nonsensowna historyjka o pomieszaniu relacji między trzema kobietami, skoligaconymi pokrętnymi więzami krwi i emocji. Z tym, że bezsens telenoweli ma więcej wspólnego z rzeczywistością, niżby się wydawało. Moim zdaniem to sposób zobrazowania powiązań między lesbijkami z tego samego środowiska.

AM: Serialowy pomysł Barbie Girls jest kolejną próbą zdefiniowania relacji lesbijskich w grupie. Dlatego cenię sobie szczególnie skecze odsłaniające mechanizmy działania społeczności LGBTQ+, szczególnie tej lesbijskiej części. To ważny element programów Barbie Girls.

MR: Taki jest na przykład Bank spermy – żart z roszczeniowej postawy aktywistki queerowo-feministycznej, która ma w sobie takie poczucie wolności, że przekracza ono jej biologiczne możliwości. Każda niemożność – nawet tak zwana obiektywna – traktowana jest przez nią jako atak na prawa równościowe. Bohaterka chce oddać spermę i natrafia na niepojęty dla niej opór. Ten skecz ukazuje absurdalność niektórych ideowych postaw. Natomiast numer Parada Równości jest skeczem odsłaniającym kulisy przygotowań do parad. Mamy okazję zobaczyć sposób ustalania haseł, relacje w grupie organizacyjnej, typy osobowości i co symptomatyczne, poboczne miejsce lesbijek w tym systemie, który przecież ma być wspólny dla społeczności LGBTQ+.

AM: W programach kabaretu nie zabrakło też prób definiowania zjawiska-lesbijka*. Zadanie nie jest proste, zwłaszcza w świetle teorii queer. Sprawie przygląda się w jednym ze skeczy znowu A. Łęcka, jako czołowa lesbolożka i wylicza typy lesbijskie: te historycznie opisane – butch, famme i te zwyczajowe, jak skrytka czy typ klubowy. Wszystkie te typy nakładają się na siebie w postaci strojów je reprezentujących, by w finale lesbijka objawiła się widzom jako monstrum – nadal niezdefiniowane.

MR: Jednemu z typów, skrytce, przyglądamy się w skeczu Lesba z programu Teleswizja. Słowo lesba wymawiać koniecznie z akcentem na ostatnią sylabę.[śmiech] Skecz to wywiad z artystką głównego nurtu, która mimo ewidentnych sygnałów – w twórczości zachowaniu – potwierdzających jej erotyczne zainteresowanie kobietami, nie przyznaje się do swojej orientacji. Pseudonim, wygląd, aluzje do leswokalistek czy treść przeboju są jej zdaniem przypadkowe, a ostatecznie, jak twierdzi artystka, to metafora relacji heteroseksualnej. Z tego skeczu pochodzi wspomniany już przebój muzyczny kabaretu Brzoskwinka, mój raj.

[…]
Meszek co otula jej tajemnicę
Miło łaskocze mnie po twarzy
Rozchylam owoc i sięgam po obietnice
A słodki sok mojego palca aż parzy

Ogórki banany odstawiamy pod ściany
Brzoskwinki, wisienki bierzemy do ręki

Nie wypuszczę z rąk twego ciała
Będę lizać, gryźć, będę pieścić
Będę szeptać słówka, żebyś słodko drżała
Żebyś chciała, żebyś bardzo, bardzo chciała

AM: W kontekście lesbijki-skrytki można też zastanowić się nad cyklem Ze sztambucha Maryji Konopnickiej. Czy te przewrotnie pisane skecze o les-wątku w życiu pisarki i poetki to nie opowieść o skrytce? Pewnie tak, ale ten cykl to przede wszystkim odzyskiwanie lesbijskiej hestorii.

MR: Autorka cyklu Agnieszka Weseli/Furja nazywa to bardziej odbrązawianiem powszechnej historii. Rzeczywiście, trudno po tych skeczach nadal widzieć ją jako posąg narodowej literatury.

AM: Ten cykl to bardziej wyszukana forma lesstorii, wciąż z akcentem erotycznym, ale przemyślnie kamuflowanym. Doskonalą próbką tego myślenia jest opis kolejnej spowiedzi, tym razem Marii Konopnickiej:

2 kwietnia 1862 roku. Spowiadałam się dziś ostatni raz przed ojcem Onufrym.
Córko moja, piekło czyha, wyznaj wszystkie przewiny! zagrzmiał z miejsca. Czyś kiedy zgrzeszyła, zbliżywszy się z mężczyzną?
Broń mnie, Boże, ode złego! odrzekłam w pośpiechu.
Zatem spokojny jestem o twą duszę.
Lecz zapytałam czy będąc na pensji, wśród samych dziewczątek…
Bóg strzeże dziewczęcych myśli i serc pouczył mnie kapłan. Wy, aniołki, jesteście z natury czyste i bez grzechu.
Z natury! A więc rzeczy owe są naturalne i zgodne z wolą bożą! Panie Wiekuisty, jakżeś dobry i hojny dla nas, panien!

Maria Konopnicka z absolutną naiwnością i dobrodusznością prowadzi podwójny żywot lesbijki-patriotki, nie dostrzegając w swojej skłonności do kobiet niczego niewłaściwego, jednocześnie skrzętnie kodując tę miłość w poezji patriotycznej. Symbolem tego jest prezent Dulębianki dla Konopnickiej, który w opowieści poetki z przedmiotu fallicznego zamienia się za sprawą skrzydeł w anioła, a dzięki doklejeniu dzioba i korony w orła, polskie godło. Pomysł z prezentem jest zaskakujący – połączenie erotyzmu z patriotyzmem znajduje odzwierciedlenia w kulturze, ale nie lesbijskiej.

MR: Od takich rzeczy zaczynają się poszukiwania artystycznej formy, języka oraz szlifowanie warsztatu aktorskiego. Barbie Girls zresztą do tego zmierzało. Różnica między pierwszym skeczem a ostatnim programem Teleswizja jest ogromna. W końcu kabaret przetrwał niezłych kilka lat, które wymuszały zmiany i rozwój. Nabierał scenicznej świadomości, literackiej precyzji. I wtedy nastąpił koniec. To wielka szkoda, choć w tego typu działalności – społeczno-artystycznej – zdarza mi się obserwować często, jak grupa lub projekt dojrzewają i kończą swoją działalność.

AM: Grupy, będące inicjatywą społeczną, spaja zazwyczaj energia, idea, relacje towarzyskie, a nie zobowiązanie czy pieniądze. Bardzo trudne są w tych warunkach poszukiwania artystyczne, które wymagają cierpliwości, skupienia na zadaniu i wykształcenia, chociaż w sztuce nie to jest najważniejsze. Najważniejsze są czas i możliwość działania. Tu pojawia się problem. Z jednej strony ciągnie się za kabaretem określenie amatorski i nie jest to komplement – konsekwencją jest jednak lekceważenie. Z drugiej strony przypomina mi się opinia jednej z wykształconych widzek Barbie Girls, która nieprofesjonalność grupy uznaje za właściwy rys ich poczynań, twierdząc, że profesjonalizm zniszczyłby ich specyfikę.

MR: Może jest w tym racja, ale nic nie stałoby na przeszkodzie, gdyby temat lesbijskości w polskiej sztuce performatywnej został poddany rzetelnej pracy studyjnej. Chciałabym zobaczyć kabaretowy program lesbijski przygotowany ze skupieniem, nie na chybcika. Pozostaje zatem czekać…

AM: Ale to co mówisz dotyczy sfery teatralnej, nie literackiej. Ta jest dzięki Agnieszce Weseli bez zarzutu. Ona też współtworzyła inny kabaret Hole in Trinity, o którym mówimy w innej rozmowie.

****************************

Damski TANDEM Twórczy
Działa od 2009, stworzył cykle: literacki Żywe radio, performatywny Maryjan i Krystina, filmowy Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / czytanie dramatu Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak / spektakle: Orlando. Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele wiele Kobiet, SharmTrio plus. Drag King Show. Retroseksualni / dokument L.Poetki / O’LESS Festiwal (2012-2014) / cykl debat i audycji Kobieta Nieheteronormatywna / projekt archiwistyczny A kultura LGBTQ+ nie poczeka! / współzałożycielki Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* / LAW. Lesbijskie Archiwum Wirtualne.

Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / scenarzystka.
Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / slamerka / graficzka
                                                                                                                Korekta: Maja Korzeniewska

*************************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

 

Klaudia Lewandowska. Gałązki angielskiej lawendy w polskiej muzyce.

Dzięki zaproszeniu Stowarzyszenia Sistrum prowadziłam warsztaty Panie proszą Panie – muzyczne pisanie o pisaniu tekstów w ramach cyklu Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* w Stole Powszechnym w 2019 roku. Od tego czasu zaczęłam zwracać większą uwagę na lesbijskie wątki w muzyce. Stworzyłam też playlistę gromadzącą w jedynym miejscu teledyski, o których piszę. Pierwsza część tego zestawienia dotyczy klipów do piosenek w języku polskim −Lawendowy radar piosenkowy opublikowany #12 numerze Magazynu RTV poświęconemu lesbijskiej* kulturze. Tym razem przyglądam się polskim teledyskom anglojęzycznym. 

****************************

Pocałunek zdaje się najprostszym sposobem, by pokazać namiętność w krótkiej formie, jaką jest teledysk. Intymny kontakt i emocje można zobrazować tak, aby nie były jedynie atrakcyjne wizualnie − jak często dzieje się w przypadku portretowania kobiet − ale także nasycone dodatkowym przekazem. W co najmniej dwóch popowych klipach polskich wokalistek pojawił się motyw lesbijskiego pocałunku.

W Power of attraction − debiutancki singiel Natalii Lesz z 2008 roku − piosenkę ilustruje, kojarzący się z cyberpunkiem, obraz o świecie zniewolenia powtarzalną pracą i kontrolą kobiecej seksualności. Główna bohaterka, grana przez wokalistkę, z osoby poddanej − w obowiązującym systemie − staje się superbohaterką. Ratuje jedną z kobiet z rąk brutalnego księdza. Wszystko przypomina fabułę kiczowatego komiksu. Tekst sugeruje, że przekonanie o swojej mocy staje się rzeczywistością. Tytułowa siła przyciągania działa także na dwójkę kobiet, które całują się, gdy są już bezpieczne.

 

Pocałunek nie jest zarezerwowany jedynie dla młodych, choć to wciąż nie jest takie oczywiste. Z pewnością nie jest problemem dla Margaret, deklarującej również swoje poparcie dla środowiska LGBTQ+. W jej teledysku Start a Fire z 2014 roku całują się starsze kobiety. Tytułowe rozpalanie ognia to odważne sięganie po wszystko, czego zapragniemy, także wbrew przeciwnościom, między innymi po miłość o różnych zabarwieniach.

Kobiecy flirt bez słów możemy także zobaczyć w teledysku do piosenki Freedom zespołu Sistars, który w 2004 roku kandydował do reprezentowania Polski w Konkursie Piosenki Eurowizji. Niestety twórczynie_cy nie zostały_li wybrane_i, jednak wniosły_śli sporo świeżości do zestawienia specyficznych mainstreamowych propozycji, komponowanych zazwyczaj z myślą o wymogach konkursu. 

Dowodzi tego choćby teledysk. Jego akcja dzieje się przede wszystkim w warzywniaku. a motywem jednej ze scen jest dotyk i piersi piersi pokazane w kadrze jak podawane przed chwilą owoce. Bohaterkami tego momentu są dwie dziewczyny, które patrzą sobie przeciągle w oczy. Dodatkowo rękawiczki wokalistki na czerwonej bluzce tworzą skojarzenie z flagą LGBTQ+, choć nie wszystkie jej kolory się zgadzają. Scenka trwa 3-4 sekundy, jednak mocno utkwiła mi w pamięci.

Ciągle bowiem niewiele mamy polskich teledysków ukazujących w sposób bezpośredni zakochaną i szczęśliwą parę kobiet. Tę pustkę wypełnia urzekający teledysk Hardlakes, męskiego duetu Indigo Tree z 2010 roku. Klip w reżyserii Przemysława Wojcieszka jest powiązany z jego spektaklem i filmem Cokolwiek się zdarzy, kocham cię, które opowiadają o nastoletniej miłości lesbijskiej*. 

Lekko nieczytelnie podany tekst nie przeszkadza w odbiorze onirycznej całości i doskonale pasuje do obrazu beztroskiej lesbijskiej miłości dwóch nastolatek. Dziewczyny nie ukrywają się − biegają nocą ulicami Warszawy wśród witryn i półek sklepowych, widzimy je też w mrocznych tunelach, ciemnych bramach, na squacie. Otwarcie okazują sobie uczucia i zdaje się, jakby były całkiem same na świecie, mimo pojawiających się obok ludzi. To wrażenie kojarzy się z siłą nastoletniego uczucia. Na końcu utworu, tym razem wyraźnie, słyszymy powtórzony tekst: listen your heart now, don’t listen your voice [posłuchaj teraz swojego serca, nie słuchaj swojego głosu]. Staje się on mantrą, sentencją wartą zastanowienia. Między dziewczynami widać chwilę napięcia, którą przełamuje wyciągnięcie ręki po pieszczotę − znak słuchania sercem. Przyjemne wokale przeplatają się swobodnie, jakby płynęły splecione z leniwą gitarową melodią. Czytelniejszy wokal pokazuje tutaj ciekawy dysonans, że nie zawsze warto słuchać swojego głosu (rozsądku?), który może się wahać, wątpić czy powtarzać utarte przekonania.

Historia nieukrywającej się pary łączy Hardlakes z lirycznym teledyskiem do piosenki Baby Marysi Wiśnickiej z 2020 roku. Rozpoczyna go sensualny taniec, którego fragmenty widzimy także później. Zgrane z muzyką ruchy samotnej dziewczyny interpretują melodię i emocje nieporozumień między parą bohaterek. Druga z nich podróżuje zamyślona, wspominając chwile spędzone z ukochaną. Słowa również wskazują na historię trudności, z którymi jednak warto się zmierzyć. Dobrym zakończeniem jest radosne spotkanie obu dziewczyn na podwórku, które jest scenerią tańca. Chciałabym oglądać więcej takich happy endów i pokazywanych otwarcie lesbijskich relacji. Baby to również bardzo przyjemny love song.

Otwarcie ukazana lesbijska relacja łączy poprzednie klipy z We Might Be Dead By Tomorrow z 2012 roku, francuskiej wokalistki o polskich korzeniach, Soko. Inspiracją kompozycji była wczesna śmierć ojca artystki, która nauczyła ją mimo lęku celebrować ulotne życie. Tytułowe Jutro możemy już nie żyć jest mottem Soko i widzimy je wypisane na śniegu na początku teledysku. Klip stanowi kompilację intymnych momentów z życia pary kobiet. Całość jest wyjątkowo przejmująca i radosna. To celebracja codzienności i zwyczajności zręcznie przeplatana zdjęciami kojarzącymi się ze śmiercią: cmentarne elementy i czaszki. Wszystko tutaj woła by kochać i nie marnować czasu. Klip wyróżnia się również otwartością w pokazaniu erotyki, której wyraźnie jeszcze brakuje w polskich produkcjach, szczególnie w tak sensualnym i nieuprzedmiotawiającym wydaniu. Piosenkę Soko można było usłyszeć również w tle viralowego filmu, ukazującego rzekomy eksperyment społeczny First Kiss Tatii Pilevy, który okazał się później reklamą odzieży Wren. Dwadzieścia osób całowało się z nieznajomymi sobie ludźmi, a ich reakcje zostały udokumentowane. Jedną z par były kobiety, w której była zaproszona przez reżyserkę Soko − z powodu jej inspirującej osobowości i muzyki.

Zmysłowy Woman’s work z 2012 roku w wykonaniu Riyi ‘Pati’ Sokół ukazuje kobiecą relację ukrytą przed światem zewnętrznym. To pierwszy singiel artystki oraz część jej autorskiego spektaklu i albumu Neverland − krążących wokół tematu depresji. Spektakl miałam okazję oglądać na żywo, i polecam soundtrack dostępny na YouTube. Woman’s work Pati Sokół to cover piosenki Kate Bush z 1989 roku. Ten bardzo emocjonalny numer jest zaśpiewany w obu przypadkach delikatnym, a zarazem przejmującym głosem. Obrazy oryginału i coveru opowiadają jednak dwie zupełnie odmienne historie. W klipie Sokół znika postać mężczyzny, wspomnianego w tekście jako rozpoczynającego etap ojcostwa w swoim życiu, za to widzimy kobietę w pozycji embrionalnej, kojarzącej się z dzieciństwem. Oglądamy kobiecą parę w intymnym otoczeniu przytulnego mieszkania. Ich emocje są w centrum. Wydają się być szczęśliwe i beztroskie, jednak słowa piosenki sugerują dystans do przedstawionych wydarzeń. Przez chwilę widzimy również puste i nieposłane łóżko, które może wskazywać na upływ czasu i późniejszą samotność. Jedna z kobiet pojawia się w dwóch odsłonach jako osoba młoda i starsza. Starsza wspomina, chce odzyskać dobre chwile i pocałunek, żałuje utraconych i niewykorzystanych okazji. Możemy się tylko domyślać, co stało się później i dlaczego oglądamy jakby odtworzony film z przeszłości. Związek kobiet jest tutaj pokazany jako niedostępny dla oczu osób z zewnątrz, istniejący jedynie w domowym zaciszu. Jest to ciekawy kontrast z Hardlakes, w którym również najważniejsze są dwie bohaterki. W obu klipach wydają się być zupełnie same na świecie, jednak u Sokół podkreślone jest zacisze mieszkania i samotność starszej kobiety żałującej ulotności intymnych chwil.

Wątek kobiecego rozwoju urzeka mnie w czarno-białym teledysku Mary Komasy Lost Me z 2016 roku. Obraz jest hipnotyzujący i pełen dramaturgii, oraz dopracowany w każdym detalu – ciekawe, że powstał w roku pierwszych Czarnych Protestów, które szczególnie zapisały się w polskiej historii dla wielu kobiet. To singiel z debiutanckiego albumu artystki. Zagrała w nim u boku modelki Anji Rubik. Teledysk w reżyserii Jana Komasy wywołał skandal z powodu nagości, nie został jednak wcale zauważony wątek lesbijski. Chociaż tekst może odnosić się do każdej osoby, to w tłumaczeniu na portalu Tekstowo.pl zostało mu nadane znaczenie zwrotu do mężczyzny. Tymczasem artystka uczyniła z niego filmową etiudę o wglądzie w głąb siebie i mierzeniu się z zewnętrznymi ocenami, o czym wspomina w wywiadzie dla Interia.pl. Widać dużą dbałość o wizualną stronę i inspiracje ze świata filmu. Mary Komasa, tak jak Rubik, pracowała jako modelka, a prywatnie kobiety łączy bliska relacja, dzięki której mogły łatwiej zbudować tak intymną scenę. Akcja dzieje się na wybiegu, pod czujnym okiem fotoreporterów i eleganckiej publiczności. Główna bohaterka wydaje się zmęczona i zrozpaczona, jednak zostaje dosłownie wypchnięta na scenę, inni ludzie patrzą obojętnie lub z pogardą na jej załamanie. Śledzimy jej kroki, zdając sobie sprawę, jak wiele osób ją obserwuje. Zza fleszy nagle wyłania się kobieta, której głos przyciąga modelkę stojącą już na samym końcu wybiegu. Zamyka oczy i wypowiada jej słowa o zaślepieniu kłamstwami. Obie zaczynają się delikatnie bujać w rytm muzyki i słów o wybaczaniu, i zajęciu się własnym życiem. Modelka powoli i zmysłowo rozbiera się, podążając za ruchami nagiej kobiety ukrytej wśród fotografów, początkowo niewidocznej dla innych w tej postaci wyczuwa się zaraźliwy spokój i pewność. Obie wydają się być połączone niezwykłą więzią. Widać poruszenie i zaskoczenie publiczności oraz innych modelek. Słowa mogą świadczyć o igraniu z miłością ukochanej osoby, jednak może to być także zapewnienie o świadomości, że źle się obchodziło z samą sobą i to się zmieni. Obie kobiety zaczynają tańczyć. Modelka zatraca się w tańcu, aż traci łączność z drugą kobietą, która w chwili ciszy wchodzi na scenę trzymając w ręku pęk granatów. Zostaje zauważona, odbezpiecza granaty i rzuca na wybieg. Publiczność wpada w panikę w momencie uderzenia granatów o podłogę. Scenie towarzyszą słowa o traceniu siebie po kawałku z powodu kłamstw. Modelka płacze, kobiety przytulają się. Połączone w uścisku wydają się symbolizować powrót do siebie. Zostają same, nie ma już obcych oczu poddających ocenom, kulminacja kojarzy się z uwolnieniem i aktem miłości. Choć wokalistka opowiada o przyjacielskiej i siostrzanej więzi między kobietami, jest dla mnie coś wyjątkowego i głębokiego w ukazaniu tej pary. Widzę w tym próbę przejrzenia się w drugiej kobiecie jak w lustrze, co jest możliwe w bliskiej i intymnej relacji. I to jest dla mnie lesbijskie chciałabym, żeby więcej było pokazywania, jak relacja działa na kobiety, a nie na ich otoczenie w tym klipie inni stanowią tylko tło.


Wiele lesbijskich wątków, różnie ujętych, pojawia się w twórczości zespołu Back To The Ocean. Wywiad z jego założycielką Agnieszką Olszewską-Kaczmarek Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie przeprowadził Damski Tandem Twórczy w ramach projektu Sistrum rozmawia o L*Kulturze. W Back to the Ocean Agnieszka realizuje się jako wokalistka, menadżerka, autorka tekstów i kompozytorka. Jej twórczość naturalnie i otwarcie nawiązuje do relacji między kobietami. Teledyski zaczęła realizować od 2012 roku, przede wszystkim z Yachem Paszkiewiczem, który poczuł i pokochał tę muzykę, co zaowocowało udaną współpracą. Teksty są uniwersalne, jeśli chodzi o płeć, za to w klipach znalazły się wątki lesbijskie w przypadku reżyserowanych przez Paszkiewicza można obejrzeć dwa takie teledyski z 2015 roku. 


W Green Eyes pojawiają się subtelne nawiązania zdjęcia kobiet, przypominające te wyrwane z kolorowych magazynów i zawieszone na sznurku oraz manekiny, których wokalistka dotyka przez szybę. Tekst to ciepłe miłosne wyznanie i zaproszenie dla ukochanej osoby do podążania za jego melodią. Natomiast OMG to hołd dla lesbijskiego coming outu Jodie Foster, a także wszystkich innych odważnych osób, które decydują się na ten krok na całym świecie. Słowa piosenki są momentami wzmocnione przez megafon, co podkreśla przekaz o ogłoszeniu czegoś istotnego. Całość jest bardzo rockowa elementy makijażu, mocny wokal, głośne gitary, groźne momenty pogoni w opuszczonym budynku. Rewolucyjny charakter podkreśla, jak wzmacniający może być świadomy coming out w tym przypadku ten w show-biznesie, o którym zawsze się dużo mówi. Wyreżyserowany przez Jakuba Remiszewskiego w 2013 roku Burning4U zdaje się być wyznaniem o zranieniu namiętnej miłości, której adresatką jest pokazywana kobieta. Wyskandowany wyrzut i podkreślone czerwone usta kojarzące się z pożądaniem, kontrastują z lirycznym refrenem. Całość przełamuje na końcu zabawna solówka na klawiszach zilustrowana beztroskim tańcem.

****************************

Do wyszukiwania wątków, o kobiecej miłości w teledyskach, nadal potrzeba detektywistycznego zacięcia. Istniejące przykłady przełamujące lesbijską niewidzialność są różnorodne i ciekawe, i nie występują tylko w niszowej muzyce. Ciekawe, że lesbijska relacja pojawiła się w kilku klipach do debiutanckich singli, i nie są to schematyczne obrazy silące się głównie na kontrowersje. Mam nadzieję, że otwarte muzyczno-filmowe wyznania o lesbijskich relacjach, z czasem staną się czymś naturalnym, wzbogacając sekcję piosenek o miłości i nie tylko. Obecnie czytam je jako, w pewnym sensie rewolucyjną, zmianę nieobecności, dzięki pokazywaniu herstorii, z którymi kobiety kochające kobiety mogą się utożsamiać. Nie mamy zbyt wielu przykładów, które byłyby wiarygodne i naprawdę opowiadały o nas, a nie tylko cieszyły oczy odbiorców (głównie mężczyzn) i skupiały się na reakcji innych na intymną relację.

Korekta: Maja Korzeniewska

****************************

Klaudia Lewandowska (ur. 1989) – lesbijka, rewolucjonistka, głosiara, tekściarka oraz samorzeczniczka w spektrum autyzmu i ADHD w swoim projekcie Strefa Sióstr Spektrum. 

****************************

Tekst powstał dla L*AW Lesbijskiego* Archiwum Wirtualnego projektu realizowanego z dotacji Program Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię w ramach Funduszy EOG.

L*AW dokumentuje polską les*kulturę od XIX wieku do dziś. Archiwum składa się z kalendariam kulturalnego uzupełnianego wywiadami z les*artystkami, tekstami krytycznymi o dziełach_projektach lesbijskich*, a także przekrojowymi analizami motywów, tematów, zjawisk.

L*AW używa nienormatywnych metod archiwizowania – niestandardowe sposoby gromadzenia herstorii_historii grup mniejszościowych są coraz częściej wykorzystywane na świecie. Jako projekt niemal archeologiczny zbiera i przetwarza_interpretuje artystycznie materiał we współpracy z artystkami i krytyczkami, często za pomocą multimedialnych narzędzi, które lepiej pasują do współczesnej rzeczywistości. W sztuce bowiem trudno jest mówić o obiektywizmie, zwykle to splot indywidualnych i społecznych uwarunkowań.

Przykładem nienormatywnego myślenia o archiwizacji jest podcast ilustrowany L*AW. Wypatrzyć Lesbijkę* poświęcony les*wątkom w kinie polskim.

Lesbijskie* Archiwum Wirtualne jest projektem tworzonym przez Stowarzyszenie SISTRUM. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.

****************************

L*AW ANALIZY
* Les*Zin o zinach. Basia Dynda, Ola Kamińska i Agata Wnuk (Girls* to the Front)
* Marta Przybyło. Zwyczajne, zakochane, monogamiczne. Fotograficzne opowieści o kobietach nieheteronormatywnych.

****************************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

 

 

 
 

 

Doceniam prawo do nieczytelności i śliskiej tożsamości. Rozmowa z Jul Walkowiak

Agnieszka Małgowska: Zacznę od końca, czyli od Twojego podpisu. Podpisujesz się na trzy sposoby: Julek, Julka, Jul. Czasem łączysz imiona. Dlaczego tak?

Jul Walkowiak: Nadal pracuję nad tym, jak się podpisywać. Czuję, że mój podpis jest niepełny, że nie jest mój. Próbowałam podpisywać się jako Julia Walkowiak, Julka Walkowiak i Julek Walkowiak. Teraz używam Jul Walkowiak, ale nadal to nie jest to. Wiąże się to z moją tożsamością, którą nadal odkrywam, i która do końca nie jest ludzka. Gdybym miała ubrać to w jakiś termin, to użyłabym słowa xeno, czyli obcość – niezbyt czuję połączenie z ludzkim imieniem. Może przez to, że nie rozumiem ludzkiego znaczenia płciowości i seksualności. Może to też wynikać z tego, że jestem osobą artystyczną, a może to konsekwencja negowania tożsamości ludzkiej związana z autyzmem. Cały czas próbuje z tym pracować. Zastanawiam się też nad dużymi literami, czy nie są zbyt hierarchiczne i nad małymi literami, czy nie są zbyt infantylne. Jak się podpisywać, żeby ludzie wiedzieli, że jestem na nich otwarta i na rozmowy z nimi? Podpis jest kluczowy, to namiastka tożsamości, którą możesz przekazać komuś, szczególnie, kiedy jesteś młodą artystką, która jeszcze nie jest znana. Nazwisko ma spore znaczenie, to dzięki niemu stajesz się jakkolwiek rozpoznawalna, ale też doceniam prawo do nieczytelności czy śliskiej tożsamości. Moje nazwisko zostaje, ale imię się zmienia, przez to mogę się stawać artystką widmo, mogę prześlizgnąć się przez wszystko, bo najbardziej nie chcę zostać przyporządkowana czemuś, czemu nie chcę zostać przyporządkowana, by potem tłumaczyć się z tego…

AM: Skupmy się na określeniu ludzki-nieludzki. Co to dla Ciebie znaczy? W Twojej sztuce można zauważyć międzygatunkowość.

JW: Wydaje mi się, że to jest moja praktyka dekolonizacyjna. Chodzi o ludzką kolonizację, o antropocen. Moje ciało tak przeniknęła ludzka przemoc, ludzka opresja świata, planety, środowiska, że opór przerodził się w kwestionowanie ludzkiej płciowości i seksualności. To próba dekonstrukcji, próba wyrzucenia z siebie ludzkości. Wiem, że przemoc też jest w moim ciele, rozumiem przemoc i agresję na przykład wobec nazioli. Jestem wtedy bardzo ludzka, ale staram się odnaleźć w tym spokój i wydaje mi się, że to jest właśnie spokój międzygatunkowy. Chodzi też o śliskość przepływania, o fakt, że jestem zawsze pomiędzy, że nie jestem ani człowiekiem, ani niczym innym. Jestem w strefie liminalnej, to jest bezpieczna pozycja, nie muszę się za nikim czy niczym opowiadać. Muszę nad tym popracować, ale jakoś mi prościej myśleć o sobie jak nie_o_człowieku, może wtedy czuję się lepszą osobą, jakbym nie była obciążona ludzką historią, która jest dla mnie często nie do zniesienia. Sądzę, że jestem odpowiedzialna za zakwaszanie wód czy osuszanie bagien. Jako konsumentka mam mały wpływ na cokolwiek, ale wiedząc, że chociażby jedna kropla w morzu należy do mnie… czuję dużą odpowiedzialność.

AM:  Wrażliwość, o której mówisz, jest dla mnie trochę z przestrzeni science fiction czy fantasy. Świat, który opisujesz, postrzegam jako eskapistyczny, otwierający nowe przestrzenie, ale odcięty. Fascynuje mnie to, ale mam poczucie, że nie umiem się w tym poruszać. Jestem bardzo do człowieczeństwa przywiązana, a dźwiganie odpowiedzialności jest jego częścią. Znoszę ją dzięki gniewowi na systemy patriarchatu i kapitalizmu. To istota problemu, nie czuję, żebyśmy mogły człowieka tym wszystkim obciążyć. Nie chcę z tego powodu porzucać człowieczeństwa, tak jak nie chcę uciekać od płci. Raczej przepracowywać.

JW: Racja, sama czuję, że termin antropocen jest w jakimś sensie chybiony, gdy myślę o opresji człowieka, to też uświadamiam sobie, że nie każdy człowiek tworzył antropocen. W znacznej części cała ta przemoc kolonizacji to robota białego cis mężczyzny.

AM: Przemoc i agresję łączysz z człowiekiem, ale czy na pewno jest tylko ludzka?

JW: Używam określenia przemoc człowieka, bo przemoc kojarzy mi się z premedytacją, z działaniem z własnej woli. Mam tatuaż na klatce piersiowej violence, bo – jak mówiłam – doceniam swoją przemoc. Bywa rozwiązaniem, często to jest jedyny język, w którym można się porozumieć z kimś, kto tylko ten język rozumie, jak naziści, faszyści, wszyscy ci mężczyźni, którzy są złamanymi chłopcami, a złamani chłopcy uciekają się do przemocy wobec innych, także wobec mnie. Ja nie chce na to pozwolić, więc dałam swojemu ojcu w twarz.

AM: Mocne. Zwłaszcza w czasach poprawności politycznej i obowiązku dialogu. Zgadzam się, że nie z każdym da się rozmawiać. Rozwinięte, dialogujące kultury padały pod naporem siły.

JW: Szczerze mówiąc – moim zdaniem – wymuszony pacyfizm to wymuszona stagnacja, wymysł liberalizmu stworzony by kontrolować społeczności.

AM: Świat queerowy, w którym żyjemy, stara się wykluczyć przemoc, mówi o świecie i komunikacji miłości. Moim zdaniem to złudzenie, przemoc przybiera tylko inne formy… także w społeczności LGBTQ+. Nie boisz się wyrażać takich poglądów w queerowej społeczności, nawet jako artystka?

JW: Nie boję się. Wiele razy mówiłam swoje zdanie głośno i spotykałam się ze sprzeciwem. Przez pacyfizm przemoc mylimy z gniewem czy złością, które są zdrowe. Werbalna złość ma siłę. Kiedy ktoś mnie atakuje fizycznie na proteście czy w domu – najwięcej przemocy dzieje się w domu – trzeba zareagować. Nie chcę się poddawać, chcę bronić swojego ciała, bo mam do niego szacunek, chcę bronić ciał wszystkich osób queerowych i kobiet, które spotykam. A gdy zderzam się ze sprzeciwem, to potrafię rozmawiać i negocjować. Możemy się zgadzać albo nie, ale w obopólnym szacunku.

AM: Zdecydowanie. Bezprzemocowość kultury nie może być nowym rodzajem bezbronności kobiecej! Na szczęście, w podstawowej dla nas sprawie w Polsce, 22 października 2020 roku padło słowo wypierdalać. Nabrałyśmy mocy, bo grzeczne już byłyśmy. Uwielbiam to. Wróciłabym do wątku człowieczeństwa, dlaczego łączysz je z wyjściem poza płeć i seksualność?

JW: Rozumiem je przede wszystkim jako wyjście poza binarność. Kiedy myślę o seksualności, to nie myślę o tym linearnie, nie myślę o oczywistym podziale hetero czy homo. Często w to wpadamy, bo tak jest łatwiej, bo to nam ujednolica świat, a taki jednolity świat jest bezpieczny, ale ja chcę poza to wykroczyć. Nawet patrząc na roślinę upraszczamy, mówimy owoce i warzywa, to jest kolejny konstrukt społeczny, bo to nie są warzywa i owoce, to są bulwy, liście, korzenie… Bezpiecznie jest myśleć: dobro – zło, mężczyzna – kobieta. Ja walczę o przepływanie pomiędzy definicjami, o pozwalanie sobie na niekonsekwentność. Uważam, że właśnie to tworzy wolność w nas, ale też sztuka porażki. Możemy się przyznawać do błędów, możemy mówić, że teraz mi to nie pasuje, nie musimy trzymać się kurczowo jednej definicji, czyli możemy być wieloma rzeczami na wielu różnych płaszczyznach.  

AM: Ale co z tą płciowością? Sugerowałaś, że pozbywanie się płci ma być uwolnieniem od człowieczeństwa.

JW: Nie powiedziałabym, że się jej pozbywam. Naprawdę wtedy okłamywałabym się, bo płci i seksualności nigdy się nie pozbędę, ona zawsze będzie na jakimś poziomie, na jakiejś płaszczyźnie, ale staram się ją stale kwestionować, tak, żeby nigdy nie nabrała kształtu, bo bardzo nie chcę kształtu, chcę, żeby płeć i seksualność wymykały mi się spod kontroli.

AM: Właśnie, patrzę na Twoją twórczość i widzę kobiece ciało, a może wydaje mi się, że widzę kobiece ciało? Dużo w tych pracach śliskości, wydzielin, to przestrzeń kobiecej cielesności, płciowości i też seksualności. Babrzesz się oficjalnie i bezwstydnie w kobiecej obrzydliwości. [śmiech]

Sticky girl

JW.: Rzeczywiście. Bazuję na doświadczeniu kobiecym, bo przez większość swojego życia uważałam się za kobietę, z całą kobiecą obrzydliwością. Ciało uwalnia się trochę przez tę obrzydliwość, jest narzędziem walki z systemową opresją, ale jest to mocno statyczne doświadczenie seksualności i płciowości, bo jednak w swoich pracach rozmawiam często o przemocy jakiej doświadczam i doświadczyłam na moim kobiecym ciele. Poruszam głównie ten temat kobiecości, bo jest mi na razie najbliższy, mimo że płciowo uważam się za osobę niebinarną. Uważam się intuicyjnie za bardzo męską osobę.

AM: W jakim sensie?

JW.: Testosteron jakoś przepływa przeze mnie. Wiem, że to jest dziwne, że mówię o testosteronie, ale mam wrażenie, że płynie w moich żyłach. Nie uważam mojego ciała za kobiece, najbardziej sobą czuję się kiedy patrzę w lustro i widzę chłopaka-chochlika. I doświadczam mocno tej mojej męskości, parcia, żebym była silna, zawsze odważna, nigdy w potrzebie. Staram się opiekować tym chłopakiem, którym jestem. Taka wieczna walka z tą męskością…

AM: Z czym dokładnie walczysz?

JW: Mam w sobie wiele nienawiści, oporu, buntu. Mam w sobie mnóstwo emocji, które duszą mnie od środka, często czuję zawiść. To są dość brzydkie emocje, mimo że nie chcę tego oceniać, moje ciało odczuwa te emocje, wszystkie spięcia czy bóle, które doświadczam, muszę z nimi walczyć, a kiedyś dawałam im upust. Wtedy byłam bardzo nieszczęśliwą osobą i ludzie wokół mnie byli nieszczęśliwi. Zdecydowałam, że muszę obserwować tę nienawiść i pokazywać ją w inny sposób, przemyśleć, dlaczego ona do mnie przychodzi. Kiedy na przykład czuję zagrożenie zastanawiam się, jakie to zagrożenie i jak mogę przeciwdziałać, żeby nadal dbać o swoją przyjemność i swój dobrobyt – nienawiść szybko może przejść w działania autodestrukcyjne. I chyba właśnie o tę walkę chodzi.

AM: Powiesz, co tę nienawiść wywołuje?

JW: Dużo rzeczy, głównie system. Na przykład wychodzę gdzieś i od razu się wkurwiam, że wszyscy widzą mnie jako kobietę. Kiedy ktoś na mnie patrzy, wiem, co o mnie myśli. Wkurwiam się na mojego ojca, który był przemocową osobą. Wkurwiam się, że jestem na Uniwersytecie, gdzie nie mam wiele wsparcia, gdzie o wszystko muszę walczyć. Wkurwiam się, kiedy próbuję coś robić dla miasta, na przykład powiększyć tereny zielone i spotykam się ze ścianą, z urzędniczą liberalną negacją.

AM: Gniew na systemowe problemy to wyzwanie. Ten gniew wydaje się totalny. Ma jakieś osobiste źródło?

JW: Moja relacja z ojcem. Od razu zaznaczam, że to nie była przemoc fizyczna wymierzona we mnie, tylko w moją mamę. Dorastałam w domu, w którym przemoc psychiczna, manipulacja była codziennością, ale w końcu mama się wyrwała z tego koła agresji i teraz jest o wiele szczęśliwsza. Dziś wiem, że trzeba się przed tym bronić. Ja w moim domu tej przemocy doświadczyłam najmniej, byłam córeczką tatusia. Jeśli już coś mnie spotkało, to rodzaj seksistowskiej przemocy, że moje ciało jest jego własnością – symbolicznie. Kiedy wychowujesz się w takim domu, w wielu mężczyznach widzisz ojca i kiedy to zauważasz, to nie ma w tobie nic innego oprócz próby obronienia się przed tym.

AM: Mężczyźni mają jeszcze sporo do zrobienia.

JW: Chłopaki i mężczyźni potrzebują męskiego, zdrowego wzorca pełnego wrażliwości i muszą sami przerwać tę spiralę przemocy, która uderza we wszystkie strony, w nich również.

AM: Jest taka grupa Performatywne chłopaki, która stara się pracować z męskością.

JW: Słyszałam. Wydaje mi się, że zdrowa płciowość jest wtedy, kiedy możesz ją kwestionować i ona z tego powodu nie runie, bo nie jest krucha. W performatywnych chłopakach widzę takie starania.

AM: Co dla Ciebie znaczy kwestionowanie płciowości?

JW: Chodzi mi o czasowe wyjścia i sprawdzanie innych perspektyw. Nie o wyjście z płci i pozostanie poza nią na zawsze. Nie jest to jakiś przepis na szczęśliwe bycie, ale mi to wiele dało.

AM: To też nie musi się udać.

JW: I tu pojawia się sztuka porażki, o której już wspomniałam. To jest sztuka, którą uprawiam najczęściej, i którą najbardziej kocham. Kwestionowanie płciowości i z tą  płciowością totalne przegrywanie, to jest właśnie to, o co mi chodzi. Ale dla każdego wychodzenie ze swojej płciowości znaczy co innego, najważniejsze jest zrozumienie samej siebie. W tym bardzo ważne jest przegrywanie, bo przegrywanie to jest nauka, a w kapitalistycznym systemie, gdzie osiąganie sukcesu jest głównym celem, porażka nie ma racji bytu. Dlatego ją uwielbiam. Robię to już od 12 lat i uwielbiam, jak przegrywam. Pamiętam, jaka byłam w tym wszystkim niezręczna, jak nie potrafiłam się określić, nie potrafiłam w sumie nic z tym zrobić, a teraz mam w sobie ogromną pewność siebie, której nikt nie może zakwestionować, nawet jeśli naprawdę popełniałam i popełniam błędy, nawet jeśli nikogo za mną nie ma. Kiedy jest się osobą pewną siebie, tym mniej ma się w sobie nienawiści i frustracji wynikających z tego, że ktoś może zachwiać twoją tożsamością. Wydaje mi się, że takiej pewności siebie potrzebują chłopacy.

AM: Porażka w przestrzeni lesbijskiej* jest obecna, a w to wpisuje się jeszcze cała tradycja herstoryczneqo wymazywania. Jestem do niej przyzwyczajona jako artaktywistka lesbijska*, ale mam przez to osłabiony układ immunologiczny. Les*storia jest naznaczona porażką, dlatego dla mnie to jest trudne, choć nie jestem neoliberalna. Zastanawiam się, czy ten gniew, który masz w sobie, może wynikać z tej permanentnej porażki, którą kochasz, a jednocześnie to trudno przyswajalne doświadczenie?

JW: Ja o porażce mówię w wymiarze jednostkowym. Wydaje mi się, że porażka może uwolnić jednostkę. Ale mówię tylko za siebie. To nie jest jakiś patent na życie, który odkryłam i wszyscy_tkie teraz będą szczęśliwsi, a ja będę robić coachingowe wykłady. [śmiech] Porażka uwolniła mnie od nienawiści, zrozumiałam, że porażka może mnie czegoś nauczyć – nie interesuje mnie akademicka wiedza. Interesuje mnie wiedza, która bazuje na porażce, bo tyle nauczyłam się robiąc błędy. Ale nie chcę, żeby za te błędy ktoś mnie rozliczał, karał. Chodzi o to, by była bezpieczna przestrzeń na porażkę. Możesz popełnić błąd, a jak to przemyślisz, możesz przepraszać.

AM: Porażka permanentna, która buduje, przywołuje skojarzenie z chrześcijaństwem

JW: Dla mnie to, co mówię o porażce, różni się od rozumienia chrześcijańskiego. Chrześcijaństwo myśli o ofierze i przez tę ofiarę osiąga się oblivion. W sztuce porażki chodzi o jednostkową sytuację – małą i brzydką, ale przez to brzydko jest bardzo ludzka, a jak się dużo tych małych i brzydkich porażek indywidualnych złoży, to się robi duża porażka, na przykład systemowa, i to jest bardzo dotkliwe. To rzeczywiście może być pułapka.

AM: Dlaczego?

JW: Nie umiemy zobaczyć, że to może być nasz zysk w szerszej perspektywie. Dla mnie sztuka porażki jest też trochę o sztuce bycia bezużyteczną dla systemu. Ja na przykład uważam, że jako artystka jestem właśnie dla systemu bezużyteczna, i jakoś mnie to jara. [śmiech] Jestem też bezużyteczna ekonomicznie. Przez mój autyzm nie potrafię pracować w normalnych pracach, wykańcza mnie to psychicznie. Jakoś ta bezużyteczność ciała czy umysłu mnie kręci. Bezużyteczność też daje pewną wolność. Kiedy jesteś bezużyteczna, nie wspierasz systemu.

AM: Idealizm…

JW: Wiem, wiem, nie możemy przestać całkowicie uczestniczyć w systemie, nawet kiedy będziemy żyły w lesie, jadły grzyby i korzonki. Ale bezużyteczność daje pewną przenikalność.

AM: To przeniknęłabym do Twojej bezużytecznej sztuki. [śmiech] Przyjrzałabym się Twoim performerskim działaniom, które mnie – jako teatrolożkę – interesują.

JW: O! Ja też studiowałam wcześniej teatrologię i byłam w teatrze amatorskim.

AM: To tym wnikliwiej porozmawiajmy o projekcie Siostry Ohydki i Brudna Rzeka. Nie mogłam go, niestety, zobaczyć, był grany tylko raz. Czytałam o tym perfo i liczę, że uzupełnisz konkretem, opis promujący jest poetycki, ale i hermetyczny. W ogóle ciekawią mnie Twoje opisy projektowe. Powiesz coś o tym, zanim zanurzymy się w brudnej rzece? [śmiech]

JW: Mój język naukowo-artystyczny zawsze w jakiś sposób wiązał się z poezją. Tak mi jest łatwiej zrozumieć świat, tak go widzę. Często opisy stają się manifestami poszczególnych działań, naturalnie mi to przychodzi.

Siostry Ohydki i Brudna Rzeka fot. Krystyna Wysocka

AM: Wróćmy do perfo Sióstr Ohydek. Skąd pomysł na ten projekt?

JW.: Siostry Ohydki wzięły się z tego, że oglądałyśmy kreskówkę Ed, Edd i Eddy i zdałyśmy sobie sprawę, że Siostry Ohydki były bardzo wyzwolone, jak na swój młody wiek. Dostrzegały swoje ciała i swoją seksualność. Wiedziały, że chłopcy ich pociągają. W serii było pięknie wytłumaczone, jak nieobecność ich ojca wywołała pociąg do tych chłopców. Ale też w jednym odcinku zauważają, że nie chcą już tych chłopców. W innym zaczęły im robić kanapki, masować stopy… Chłopcy wykorzystywali je i one zaczęły to dostrzegać. Zdały sobie sprawę, że wcale tego nie chcą, że w sumie miały ochotę po prostu się pieprzyć. W końcu wyrzuciły tych chłopaków z mieszkania. To było naprawdę fenomenalne.

Teraz czytam książkę Sezon na truskawki Marty Dzido, w której jedna z bohaterek potraktowała byłych chłopaków jak trofea. Autorka opisuje cykl prac Iwony Demko – wypchane głowy mężczyzn z pluszowego polaru – z którymi spała – i zawiesiła na drewnianych tabliczkach z podpisem Warszawa 2001 czy Kraków 2008. To jest inspiracja z Sióstr Ohydek. To projekt o kobietach, które biorą sprawy w swoje ręce. 

AM: To jest dość proste odwrócenie ról. O to chodziło?

JW: Trochę tak, ale nie chciałyśmy, żeby to przyćmiło główny temat  performansu. Chciałyśmy zwrócić uwagę na nasze ciała, naszą niezależność, naszą piękną obrzydliwość. Bierzemy sprawy w swoje ręce, bo bierzemy siebie w całości i niedoskonałości, gardzimy doskonałością –  w piękne światy się ucieka. 

AM: To pogadajmy o ohydzie i obrzydliwości. Wygląda, że lubisz ten aspekt kobiecości, w Twojej twórczości jest niemal zawsze. Ohydki to personalizują, ale w projekcie Sticky girl od niej – nomen omen – aż się lepi.

JW: Po tej akcji odezwało się do mnie mnóstwo dziewczyn. Mówiły, że swoim chłopakom nie pokazują majtek, bo się wstydzą śladów, że to nienaturalne, niezdrowe. Wstydziły się tej normalnej obrzydliwości, która jest piękna i zdrowa, ale się o tym nie mówi. Dlatego chciałam też zrobić Siostry Ohydki i Brudną Rzekę.

AM: I zanurzyłaś Siostry Ohydki w brudnej wodzie. Skąd woda?  

JW: Woda jest kobiecym żywiołem zanieczyszczonym przez mężczyzn i korporacje – wylewają do niej ścieki. Woda, jak kobiece ciało, jest tak samo systemowo zanieczyszczona. Chciałyśmy pokazać tę obrzydliwość jako narzędzie, które możemy wykorzystać, które jest nasze i skoro jest nasze to znaczy, że możemy też nim walczyć, bo kiedy ciało jest obrzydliwe, to nikt nie chce nas dotknąć, wtedy jesteśmy bezpieczne. Kiedy na przykład policjant chce cię przeszukać, możesz powiedzieć, że masz w torebce swoje brudne majtki i trzeba czekać na policjantkę, bo policjant nie może cię przeszukać.

AM: Nie wiedziałam, że jest taka możliwość. Świetny sabotaż.

JW: Słyszałam o czymś jeszcze lepszym. Kiedy zsikasz się w radiowozie, to radiowóz prawnie jest wyłączony na 48 godzin na czyszczenie. Wyobraź sobie taką sytuację, wszystkie osoby złapane do suk, obsikują je. Wszystkie te radiowozy zostają wyłączone z obiegu na dwa dni, a policjanci jeżdżą rowerami.

AM: Fantastyczna wizja. Obsikiwanie patriarchatu. Przypomina mi się amerykańska grupa performatywna Split Britches. Nazwa odwołuje się do rodzaju majtek z dziurą służącą do sikania. Kobiety kiedyś nosiły takie majtki pod długimi sukniami. Jest też takie opowiadanie Angeli Carter Czarna Wenus o kochance Baudelaire’a, która sikała na ulicy pokazane jest to jako przykład dzikości i wolności jednocześnie. W ogóle sikanie ma rewolucyjny potencjał obrzydliwości. Obsikanie jako totalna broń.

JW: Wystarczyłby pistolet na wodę, w którym zamiast wody są siki. Wziąć coś takiego na protest jest fenomenalnie, mega zabawa. I tak, energetycznie sikanie ma znaczenie – ugruntowuje całe nasze ciało, sama pozycja jest zdrowa i wycisza.

AM: Jeszcze wracam do perfo Sióstr Ohydek. Jak się zebrałyście do tego projektu?

JW: Dzięki mojej ówczesnej wykładowczyni Karolinie Kubik, chyba jedynej, jaką znam naukowczyni na mojej uczelni, która tworzy bezpieczną przestrzeń dla queerowych osób. Spotkałam się z nią i zaczęłyśmy rozmawiać o tym projekcie. Powiedziała, że zna różne osoby, które mogą być zainteresowane, i wszystko zaczęło się rozrastać. Poznawałyśmy się z osobami, zaczęłyśmy się spotykać w sieciach kobiecych, zrobiła się większa grupa, a po pewnym czasie zostałyśmy we czwórkę, czyli ja, Wiktoria Bukowy, Daniela Weiss, Iwetta Tomaszewska.

Razem zaczęłyśmy rozmawiać, śmiać się, upijać, gadać o romansach i różnych obrzydliwościach, wiadomo, takie niby dziewczyńskie ploty, ale tylko niby. To jest mega wyzwalające, radość w tym śmiechu, upiciu, w podróżowaniu nocą, w którym jest coś dzikiego i w tej dzikości postanowiłyśmy właśnie zrobić ten performans. Ale podczas samego performansu strasznie się nudziłyśmy, i oto chodziło, żebyśmy się ponudziły w pięknej scenografii – zrobionej przez naszą koleżankę Iwettę Tomaszewską. Zresztą pomagałyśmy jej robić tę scenografię, przynosiłyśmy rzeczy, które znalazłyśmy na śmietnikach, jakieś chwasty znad Warty, bo mieszkamy w Poznaniu. To była naprawdę przepiękna betonowo-śmieciowa scenografia w fioletowych światłach. I my w przepięknych strojach, choć w sumie byłyśmy półnago.

Siostry Ohydki i Brudna Rzeka fot. Krystyna Wysocka

AM: A co się działo?

JW: Weszłyśmy w tę scenografię, plułyśmy na siebie, czytałyśmy hydrofeministyczną poezję, całowałyśmy się, przytulałyśmy się nago, bawiłyśmy się sobą. Wszystko było bardzo nudne i to było nasza siła. Trwało to około czterech godzin, i w tej nudzie, w pasywnej jednostajności coś się tworzyło – też obrzydliwość. To był proces, czekałyśmy, że może zaraz coś się wydarzy i rzeczywiście wydarzało się. Miejsce było otwarte, ludzie mogli wchodzić i wychodzić, a my byłyśmy cały czas.

AM: Ta nuda była zaplanowana czy się pojawiła?

JW: Pojawiła się. Naprawdę ten performans miał totalnie inaczej wyglądać. Miałyśmy być tam literalnie obrzydliwe, miałyśmy mieć intensywne emocje, ale gdy tam weszłyśmy – po zarwanych dwóch nocach, bo robiłyśmy cementowe wanny ze śmietnika – byłyśmy już tematem strasznie znudzone. To, co się działo, było naturalne. Byłyśmy w tym wszystkim swobodne, choć nie wszystkie miałyśmy doświadczenia performowania, dla mnie to był pierwszy raz.

AM: Zastanawiające, że jednocześnie Siostry Ohydki i Brudna rzeka wydawały mi się mocno wyestetyzowane na zdjęciach. Czemu to służyło?

JW: Miałyśmy kilka zamierzeń. Chciałyśmy pokazać, że brudne i obrzydliwe ciała są jednocześnie piękne, że takie piękne ciało nadal jest ludzkie.

AM: Mnie cieszy, że idea Sióstr Ohydek – pewnie dzięki serialowi – pleni się. Znalazłam w sieci inne dziewczyny, które też tak się nazywały. To były młode osoby, które robiły krzywe miny.

JW.: Kiedy zakładałyśmy konto projektu na Instagramie, też znalazłyśmy ich stronę. Rzeczywiście robiły dziwne miny, bawiły się. Naprawdę fajnie, że ktoś jeszcze miał podobny pomysł. To było bardzo wyzwalające.

AM: Wyzwalający to jest dopiero projekt The octopus is dead. Zobaczyłam na poziomie symbolicznym ośmiornicę po raz pierwszy. Ciekawi mnie, jaki aspekt ośmiornicy wybrałaś? Figurę erotycznej swobody czy też wrodzonej zdolności adaptacyjnej i potencjału zmian?  

The octopus is dead

JW: Coś jeszcze innego. Wybrałam ośmiornicę, bo rozmnaża się w szczególny sposób. Żeńska ośmiornica żyje około roku, a męska około czterech lat. Zastanawiałam się, z czego to wynika. Przeczytałam, że ośmiornica po roku uzyskuje dojrzałość seksualną, a stosunek ośmiornicy wygląda dość brutalnie – z naszej perspektywy. Do jej zatok wprowadzana jest samcza macka i tak jest zapładniana. Potem składa jaja w ukryciu i opiekuje się nimi kilka miesięcy. Głoduje przez ten czas. A jest drapieżniczką i musi polować, żeby żyć. Samica pilnuje, aż się jej dzieci wyklują, wtedy wychodzi ze swojej jamy i daje się rozszarpać innym drapieżnikom, bo jest słaba.

AM: Co za herstoria… Jak nad nią pracowałaś?

JW: Zastanawiałam się, czy ośmiornica w tej sytuacji może bać się seksu? Czy może bać się być w przestrzeni, gdzie nie ma dostępu do aborcji? Czy ona musi umrzeć i czy ona sobie zdaje z tego sprawę? Zastanawiałam się przy okazji nad strachem przed seksem osób, które doświadczyły przemocy seksualnej. Jestem ośmiornicą, właśnie z powodu tego strachu i tego, co ze sobą zrobić po takiej przemocy? Zastanawiałam się, czy ten strach prowadzi do pasywności wobec własnej seksualności czy nie? W sumie chciałam chyba wprasować w ośmiornicę swoje traumy, poczułam się jej przyjaciółką. Pomyślałam, że ona jest matronką bezpiecznej seksualności i jakie to byłoby piękne, gdyby osoby kobiece i queerowe z całego świata modliły się nie do Boga, tylko do ośmiornicy. Ile zrobiłoby to dobrego dla świata. Poczułam, że ośmiornica jest symbolem siły, i dzięki temu poczułam, że mam osiem macek na ośmiu złych mężczyzn – podajcie mi ich adresy. [śmiech]

AM: Piszesz o tym w teście Manifest ośmiornicy. Ten projekt ma kilka odnóży, nie wiem czy osiem… Jest elastyczny. Powstał między innymi teledysk z wyemancypowaną już ośmiornicą.

JW.: Spodobało mi się, że ośmiornica dostaje głos i staje się popową celebrytką, potem odchodzi i ma swoją modlitwę – przerobioną modlitwę Ojcze nasz. Jest to dramatyczne z powodu kostiumu chrześcijańskości. W tej grze grzeczności i ubezwłasnowolnienia, trwającej od lat dziecięcych, ubrałam ośmiornicę w kamp. Robię to trochę dla żartu. Ona się tym bawi, bo to dla niej nie ma znaczenia, zakłada kusą różową obcisłą sukienkę jak kostium komunijny. To jest prowokacja.

AM: Ta refleksja o ośmiornicy to w całości prowokacja. Łączysz ją z religią i z aborcją.

JW: Walczę o prawo do aborcji. Ciąża to mój najgorszy strach. Nawet teraz mam sprawę w sądzie za protest w Katedrze poznańskiej.

AM: Co narozrabiałaś? [śmiech]

JW: Nawet nie rozrabiałyśmy. Chciałyśmy zrobić cichy protest dla polskich katoliczek i poszłyśmy na mszę. Nie chciałyśmy dopuścić do kazania i kiedy się zaczęło wyszłyśmy z banerami na środek kościoła. Po prostu stałyśmy z tymi banerami. Napisałyśmy na nich, że żona Lota miała imię, że nie jesteśmy Ewą. Chciałyśmy pokazać, że chrześcijaństwo było wolnościową religią. Do II wieku naszej ery kobiety mogły być apostołkami, w samej Biblii są przypowieści, które pokazują sprzeciw kobiet wobec zaostrzenia prawa religijnego. Chciałyśmy zwrócić uwagę katoliczek w miejscu, w którym czują się dobrze – chyba, bo do końca nie wiem – że gdy kiedyś będą potrzebowały pomocy, to jesteśmy, nie odwrócimy się od nich. Chciałyśmy powiedzieć, że jesteśmy dla naszych sióstr, po prostu. To był wyraz naszej troski. Do pewnego momentu to był taki protest, aż pojawił się nazista, który okazał się przewodniczącym Młodzieży Wszechpolskiej w Poznaniu, i zaczął popychać jedną z nas. Zebrał się tłumek, zrobił się szum, zaczęłyśmy skandować hasła, i obroniłyśmy naszą koleżankę, i wtedy miałam przemowę do kobiet w kościele, że nie obchodzi nas, że nie są teraz z nami. Podczas tej przemowy otoczyło nas 30 policjantów. Tego samego dnia biskup czy ksiądz, który miał kazanie,  poszedł na komendę mówiąc, że złośliwie przerwałyśmy obrzęd religijny. Mamy więc rozprawę i to trwa od października 2020 roku do dziś. Na szczęście nie jest to niebezpieczne. Najwyżej potraktują to jako wykroczenie, grożą nam albo grzywna, albo prace społeczne.

AM: Użyłaś słowa troska, bardzo dziś popularne w sztuce pojęcie. Jest też Twoja  praca Apel o troskę. Jak ją rozumiesz? 

JW: Nie odwołuję się do konkretnej definicji. Jest manifest o polityce troski, którego jeszcze nie czytałam. 

AM: Jaki tekst masz na myśli? Carol Gilligan?

JW: Nie, myślę o The Care Manifesto by The Care Collective. Wiem, że troska jest wykorzystywana przez patriarchat jako broń przeciwko kobietom, ale ja chcę odzyskać troskę, jest piękna i potrzebna. Wiem, że system potrafi przejąć wszystkie piękne rzeczy, dlatego trzeba je odzyskiwać. A troskę rozumiem jako opiekuńczość, jako dbanie o społeczność wokół mnie, o jej ochronę – w szczególności ochrony potrzebują społeczności wymazywane. Ta troska to też ochrona. Rozumiem ją też jako przyjemność bycia i komfort. Te wartości zostały nam odebrane przez kapitalizm i wystawione na sprzedaż. Kapitalizm sprawił, że są drogie, niskie jakościowo i rzadkie. A powinny być podstawą naszego życia. Nie muszą być niedostępne.

AM: Dasz przykład?

JW. Na przykład my – osoby queer wywodzące się z rodzin, gdzie tej troski bardzo często nie mogły dostać i musiały uciekać –  potrzebujemy często przypomnienia, że rodzinę można sobie wybierać. Troska może być podstawą interakcji międzyludzkich i ona nie powinna wykluczać gniewu, i wszystkich innych emocji, które nie są kojarzone pozytywnie. Wszystkie emocje są bardzo ważne i nam coś mówią. Uważam, że ta troska powinna obserwować wszystko, co się dzieje wokół nas.

Ślimacze sanktuarium

AM: A co szczególnie obserwujesz?

JW: Miasto. Jaka jest przyjemność życia w mieście? Drzewa są wycinane. Nie ma prawie zieleni. A natura nie musi być luksusem w mieście. Troska to jest dostrzeganie możliwości zmiany, droga w tym kierunku. Staranie się. Implantowanie tego w innych ludziach. Troska to możliwość i powiedzenie sobie, że mogę coś zmienić.

AM: Mam poczucie, że proponujesz dość radykalne zmiany. Czy bywasz postrzegana jako radykałka?

JW: Tak i spotykam się z krytyką mojego radykalizmu. Chcę zaznaczyć, że jestem lewaczką i że tym się różni radykalizm prawicowy od lewicowego, że radykalna prawica oznacza radykalną nienawiść, a radykalna lewica to jest radykalna miłość. Przynajmniej dla mnie. Widzę różnicę. Moim radykalizmem chciałabym wprowadzić radykalną miłość. Radykalizm to staranie się, żeby było jak najlepiej. Chcę kochać i chcę, żeby ta miłość była dostrzegalna, a nie chcę wpuszczać nienawiści do swojego życia, bo już jestem trochę ponad i poza tym. Jestem już na tej ścieżce, że jeśli ktoś nie ma mi do zaoferowania radykalnej miłości i otwartości, to nie jestem zainteresowana.

AM: To znaczy, że nie możesz złapać kontaktu?

JW: Dużą część swojego życia przeżyłam na maskowaniu tego, kim jestem. To się zmieniło. Teraz wiem kim jestem. Musiałam nauczyć się zachowywać przy ludziach – nauczyłam się, jak się uśmiechać, jak poruszać swoim ciałem, jak zagadywać i nawiązywać kontakt. Dziś umiem praktycznie nawiązać kontakt z każdym, jeśli będę miała na to ochotę, ale teraz dobieram sobie rozmówców_czynie. Moim zdaniem nie ma sensu dyskusja na przykład z prawicowcem czy naziolem. Ci ludzie nie chcą słuchać, nie są otwarci. Będę robić swoje moją radykalną miłością, będę robić to, co chcę i co lubię, to, co uważam, że jest dobre dla świata. Mówimy po prostu o wyborze. To jest najprostsze.

AM: To na koniec pytanie, które jako wagini Sistrum, zadaję expressis verbis. Zobaczyłam Twoją twórczość na Lesbiennale w ramach EL*C. Jak się mieścisz w tej formule? Jak się odnosisz z do słowa lesbijka?

JW: Zgłosiłam się na Lesbiennale, bo jestem osobą o pociągu saficznym i kocham najmocniej kobiety. Fascynują mnie dziewczyńskie kręgi, dzięki nim odkrywam swoją kobiecą stronę, przez miłość do kobiet. Często mówię o sobie, że jestem lesbą, ale bezpieczniej czuję się z osobami queer niż z ciskobietami, które mnie wykluczały, nawet lesbijki. Może dlatego, że kwestionowałam swoją płciowość, bo miałam w sobie dużo męskości od dzieciństwa, dziś uważam się za osobę trans, dokładniej xenogender. Jest mi przykro, bo sama nie czuję się osobą, która mogłaby decydować, kto może nazywać się lesbą. Ja siebie nazywam queerową lesbą. Słyszałam na przykład, że na wystawie 100lesb.com jest mało lesb. Mnie to nie przeszkadza. Jeśli tak bardzo kwestionuje się lesbijskość, to w jakimś stopniu kwestionuje się mnie – mam syndrom oszustki, tak się czuję w lesbijskich kręgach. Nie chciałabym być kwestionowana, bo ten element saficki mojej tożsamości jest dla mnie bardzo ważny. Ja sama nie chcę innych wykluczać, też sama nie wiem, co dla mnie znaczy lesbijskość. Czuję to ciałem, intuicyjnie, nie potrafię tego zwerbalizować, ale daję sobie prawo do nieczytelności, jak mówiłam. Zawsze towarzyszy mi strach, że ktoś powie, że tu nie przynależę. Kiedyś, kiedy wyglądałam jak cis heterzyca – długie włosy, sukienki – byłam wykluczana z kręgów queerowych, mimo że się uważałam za osobę niebinarną. Cały czas mam strach przed wykluczeniem. Tak nie powinno być w queerowo-lesbijskich społecznościach. To powinny być miejsca otwarte na poszukiwania, na zmianę.

AM: Tylko czy w takim permanentnym procesie zmiany_niewiadomej wszystkie osoby czują się dobrze? Mam wrażenie, że to jest dopiero stresujące. I praktycznie wszystkie osoby czują się źle. To jest trudne.

JW: Tu znowu powraca sztuka porażki, odkrywania, brak definiowania, ponowne definiowanie, popełnianie błędów… Czuję wstyd, ale czy mam do tego prawo? Czy znajduję się w dobrym miejscu? Czy mam prawo tu być?

AM: Smuci mnie, że tak czujemy, i że to poczucie winy dotyczy osób w orbicie kobiecości. Sprawia, że jesteśmy bezdomne – jeśli dom oznacza bezpieczeństwo. Potrzebujemy elastyczności ośmiornicy – wieloelementowej.

JW: Zgadzam się z tą metaforą. 

AM: Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę Ci – jakie to queerowe – dużo porażek. [śmiech

Korekta: Maja Korzeniewska

 *****************************

Jul Walkowiak (2000) – poznańska postać bio-feministyczna, międzygatunkowa i antysystemowa. Tworzy sztukę ekologiczną, lokalną, pełną polityki troski oraz lojalnych wobec siebie społeczności. Tworząc takie przestrzenie poszukuje nowych form oporu, które polegać będą na tworzeniu nowego świata poprzez brak ingerencji i bezczynność. Działa z każdym medium, najchętniej roślinnym.
Studentka Intermediów na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu.
INSTAGRAM

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie) / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

***************************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

Rozwaliłabym patriarchat na golasa i w szpilkach! Rozmowa z Marią Kniaginin-Ciszewską

Agnieszka Małgowska : Pierwszy raz zobaczyłam Twoje prace na wystawie Poganki. Jak to się stało, że jesteś na niej sama? Na co dzień pracujesz z Martyną Kozlow – tworzycie duet w życiu i sztuce – jesteście performerkami, które uczyniły z siebie lesbijskie* artfigury. Jednak na wystawie nie pada jej nazwisko, występuje jedynie jako modelka.

Maria Kniaginin-Ciszewska: Jedna z kuratorek wystawy – Kinga Cieplińska, a jest jeszcze Agnieszka Rayzacher – napisała do mnie bezpośrednio. Poprosiła o moje fotografie, ale zapytała też o prace z Martyną. Wysłałam wspólne portfolia, jak i każdej z nas oddzielnie. Organizatorki dokonały wyboru trzech fotografii mojego autorstwa. Na pierwszej jest Martyna w straponie i peruce, na drugiej leży w malarskiej pozie w papilotach na głowie, na trzeciej ze zdrapkami o nazwie Szczęśliwa siódemka. To są dla mnie najbardziej malarskie fotografie, a powstały w intensywnym dla mnie czasie.

AM: Opowiesz o okolicznościach, w jakich powstały te zdjęcia?

MKC: Zrobiłam je na początku 2021 roku, na 17 metrach kwadratowych mieszkania, w którym mieszkałyśmy przez jakiś czas w Warszawie. Wtedy na stałe byłam w Holandii, ale co jakiś czas przyjeżdżałam do Polski na dwa tygodnie, czasem dwa miesiące i spotykałam się z Martyną. To była najmniejsza przestrzeń, w jakiej pracowałyśmy i mieszkałyśmy jednocześnie. Co ciekawe, to właśnie wtedy najwięcej tworzyłyśmy. I zbierałyśmy gadżety z pobliskich sex shopów na ul. Jana Pawła II.

AM: Gadżety z sex shopów na Jana Pawła II w lesbijskiej* fotografii? Brzmi znakomicie. [śmiech] A jak podobała Ci się wystawa Poganki?

MKC: To była moja pierwsza kolektywna, niestudencka wystawa. Byłam totalnie zachwycona artystkami, które brały w niej udział. Poznałam je podczas kameralnego otwarcia, tylko dla twórczyń. Nie ukrywam, że byłam bardzo zestresowana i onieśmielona mądrością, jaka od nich biła. Bardzo budujące doświadczenie. A w czasie wystawy słyszałam o świeżości moich prac, a jednocześnie o ciekawym połączeniu tradycyjnego podejścia do fotografii podejmującej nietradycyjne tematy. 

AM: Co oznacza tradycjonalizm w kontekście Twojej fotografii?

MKC: To jest fotografia analogowa, w średnim formacie. Dla mnie to craft making, czyli poświęcenie czasu procesowi wywoływania i naświetlania zdjęcia. Ten czas bardzo lubię, najlepiej się w nim czuję. I inaczej się pracuje ze świadomością mocno ograniczonej liczby zdjęć. Ciało osoby, która pozuje – najczęściej jest to moja dziewczyna – inaczej się układa, gdy jest zmęczone pozowaniem, staje się bardziej naturalne przed obiektywem.

AM: Docierasz do ukrytych warstw. Mówiłaś, że Poganki były Twoją pierwszą wystawą poza szkołą, a jaka była ostatnia szkolna?

MKC: Graduation Show – wystawa dyplomów z wszystkich wydziałów królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Hadze. To ważne wydarzenie, które odbywa się co roku, i jest otwarciem się na ludzi z zewnątrz. Zrobiłam projekt skoncentrowany na lesbach – na mnie i mojej dziewczynie. Nie wyobrażam sobie, żeby to było coś innego, głównie bowiem pracuję z autoportretem. Mój dyplom Reaching heaven, thinking they are going to hell (Docierają do nieba, myśląc, że pójdą do piekła) był różowym puszkowym światem. 

AM: Powiesz coś więcej? Miałaś jakieś wytyczne czy pełną swobodę?

MKC: Na wystawie prezentujemy indywidualny projekt wieńczący studia. W moim przypadku były to czteroletnie studia licencjackie na wydziale fotografii. Każda osoba mogła dowolnie zaprojektować swoją przestrzeń na wystawie. Dla mnie oczywista była produkcja w Polsce – wydruk i oprawa fotografii, wykonanie rzeźby-stoliczka autorstwa zaprzyjaźnionej artystki. Najwięcej stresu przeżyłam podczas transportu z Polski do Holandii. [śmiech] Oprócz zaprojektowania, każda osoba była odpowiedzialna za posprzątanie i przygotowanie przestrzeni, między innymi malowanie ścian, zaklejanie, odświeżanie. Najpierw prace fizyczne, potem artystyczne. 

AM: A jaka to rzeźba z Polski? Matka Boska z tęczą?

MKC: Nie tym razem! Rzeźba została stworzona we współpracy z Wiktorią Walendzik, artystką z Rawy Mazowieckiej. Sandra – rzeźba-stolik przedstawia leżącą blondynkę, na której wylegują się dwa pieski podtrzymujące szklany blat. Ma na sobie różowy strój, kolczyk w pępku i bardzo wysokie różowe szpilki. Z Wiktorią Walendzik miałyśmy okazję współpracować przy reklamówce dla marki Obey. Wtedy rzeźby Wiktorii były elementami scenografii moich fotograficznych autoportretów.

AM:  Porozmawiajmy o Polsce, jak ją widzisz?

MKC: Przez różowe okulary, i przez różowe pokazuję przewrotność faktu, że żyjemy w najbardziej homofobicznym kraju w Europie. Nie noszę z tego powodu krzyża na plecach, ale staram się to przeanalizować. Nie jest to zrozumiałe w Holandii.

AM: Czego Holendrzy nie rozumieją?

MKC: Holendrzy są otwartym i liberalnym narodem, w porównaniu z polskim, ale nie jestem fanką historii Holandii i Holendrów. Typowy Holender prędzej będzie rasistą niż homofobem. Przez cztery lata w Hadze nie poczułam się tam nigdy jak w domu. Wielokrotnie słyszałam, że jeżeli mieszkam w Hadze, to mam mówić w ich języku. Holendrzy też nie przepadają za tym co polskie – choć jest polska dzielnica w Hadze, którą ja uwielbiam. 

Mówię to perspektywy szkoły artystycznej, gdzie 52% studentów to międzynarodowe towarzystwo, gdzie cała szkoła działa w języku angielskim, każdy_a pochodzi z innego środowiska, rodziny, kultury. Jest to zresztą najpiękniejsza rzecz, która mnie tam spotkała. Wiele się nauczyłam, zwłaszcza otwartości. Profesorowie_ki nie wyrażają opinii od razu, oczywiście rozmawiają z Tobą, ale nie oceniają. Dopiero przy okazji projektu dla marki Obey i pracy nad dyplomem po raz pierwszy usłyszałam, że to, co robię, jest dla nich m o c n e.

AM: Nie wyrażają opinii?

MKC: Wyrazili zadowolenie z powodu pracy dla Obeya, bo jest to współpraca z firmą i mainstreamowe działanie. Zostałam nauczona, jak stwarzać okazje dla samej siebie, jak pracować z dużymi markami, tytułami, galeriami etc. Zadowolenie nauczycieli  wynika z tego, że widzą efekty poza szkołą. Przez długi czas nie wiedziałam, czy uważają mnie za super studentkę – którą chciałam być – nie wiedziałam w ogóle, co o mnie myślą, i w którymś momencie zupełnie nie miało to już dla mnie znaczenia. Nauczyłam się nie myśleć o tym, co inni sądzą, tylko skupiać na tym, co ja uważam! Jestem swoją największą krytyczką, więc to mi już wystarczy. [śmiech] 

AM: Dla mnie to smutne, co mówisz. W wielu aspektach. Przykre jest szczególne to głaskanie za dobre relacje z mainstreamem, jakby to było najlepsze, co może się artystce zdarzyć. A Ty chcesz działać komercyjnie i w branży modowej?

MKC: Muszę za coś żyć. Jeśli dzięki mainstreamowi mogę robić swoją sztukę, opowiedzieć lesbijską herstorię, która będzie bardziej widoczna i dostępna, to jasne, że się na to piszę.

 AM: To opowiedz o projekcie dla Obeya.

MKC: To było zadanie szkolne. Musiałam zrealizować pracę z prawdziwym klientem, w ramach zaliczenia roku dyplomowego, tak zwane commission work. Od razu pomyślałam, że trzeba iść na całość. Nie jest to czas na bycie skromną. Odezwałam się do firmy Obey. Okazało się, że jest budżet, czas oraz chęci z ich strony na wspólne działanie. Bardzo szybko postanowiłyśmy z Martyną, że zrobimy rozpierduchę w Polsce i włączymy w projekt więcej dziewczyn. Intensywnie pracowałyśmy cztery miesiące i myślałyśmy, że będzie wielkie boom. Niestety, nie było.

AM: Dlaczego?

MKC: Moim zdaniem Obey zawalił sprawę promocji, nie było żadnego pomysłu, wrzucili parę zdjęć na swój Instagram. Wiem, że firma ma taką politykę, że nie robi reklam, a tym bardziej ich nie wykupuje. Zajmują się modą uliczną i chcą być na ulicach. Przynajmniej, jako podziękowanie, przekazali dużą dotację (10 tysięcy zł) na poznańską tęczową organizację – Grupę Stonewall. No nic, będziemy miały pamiątkę z tego projektu, którą pokażemy naszej córce.

AM: A jak będzie syn?

MKC: Będzie córka. Będziemy adoptować. Na razie jesteśmy ciociami i uwielbiamy nimi być.

AM: Mocna decyzja z tą córką. Tak jak Twój_Wasz autobiografizm lesbijski* w social mediach. Jesteście już niemal ikonami lesbijskimi* żyjącymi na Instagramie. Robicie to świadome?

MKC: Od kiedy zaczęłam poświęcać więcej czasu fotografii, to zaczęło być to dla mnie naturalniejsze. Nie byłam łatwą nastolatką, raczej autsajderką. Zdarzało się, że prześladowano mnie w szkole. Zawsze trochę inna od reszty, przez co bardzo ciężko było mi się odnaleźć w okresie gimnazjalnym. Teraz w pełni akceptuję siebie, ale w nastoletnich czasach było to dla mnie bardzo trudne. 

Medium fotografii, w ogóle możliwość wykonywania zdjęć, było próbą komunikacji z innymi, próbą połączenia się. Na początku nie miałam świadomości, jak się robi zdjęcia. Kupowałam małe jednorazowe aparaty, już z filmem w środku, i po prostu chodziłam i klikałam.

Poza tym od zawsze żyłam w świecie kobiet – dzięki mojej mamie i starszej siostrze, które mnie wychowały. W naszym domu nie było mężczyzny-głowy rodziny, typowe patriarchalne role były odwrócone – moja mama wszystkim zarządzała, trzęsła, i tak jest do dzisiaj. Byłyśmy_jesteśmy zdane na siebie. Wydaje mi się, że moja fascynacja fotografowaniem kobiet, częściowo z tego wynika. 

Może się wydawać, że żyjemy na Instagramie, ale tak nie jest. Świadomie prowadzimy profile Instagramowe, jest to część kreowania wizerunku. Nie oznacza to jednak, że to, co prezentujemy, jest tylko i wyłącznie kreacją. Obie fascynujemy się tworzeniem różnych tożsamości, alter ego – wspólnie mamy ich chyba z dziesięć. Dolores, Vanessa, Katka… 

AM: O tym za chwilę porozmawiamy, a teraz chciałam dopytam, czy fotografowałaś siebie już jako nastolatka?

MKC: To proces trwający od 14 roku życia. Wtedy świadomie wzięłam kamerę i zaczęłam rozpoznawać siebie, nazywać rzeczy po imieniu, mierzyć się z zaburzeniami odżywiania. Te nastoletnie czasy były dla mnie bardzo intensywne, skondensowane w emocjach.

AM: Pamiętasz jakiś przełomowy moment w tym procesie?

MKC: Pamiętam projekt na drugim roku studiów, miałam dwadzieścia lat, to było trzy lata temu. Każdy_a musiał_a zrobić autoportret. Przestraszyłam się, nienawidziłam siebie, swojego ciała. Chciałam fotografować inne kobiety, nie siebie. Wtedy byłam już w związku, ale nie byłam wyautowana, więc to było też dla mnie trochę jak balansowanie na ostrzu noża.

AM: A nie mogłaś odmówić i nie wykonać zadania?

MKC: To były zajęcia z fotografem, który był moim mentorem. To była praca domowa i musiałam to zrobić. Stanęłam przed obiektywem i odkryłam się na nowo.

AM: Głównie skupiasz się na sobie i ewentualnie swojej partnerce?

MKC: Chętnie fotografuję też inne osoby do różnych projektów. Jednak dla mnie intymność, którą chcę przekazać, jest bardzo ważna, a to łatwiej jest osiągnąć z osobami, które się zna. Kiedy jest zaufanie, wtedy dzieje się magia. 

 AM: Dlatego na Twoich zdjęciach są przede wszystkim młode osoby, z wyjątkiem Twojej mamy, która pojawiła się w jednym z projektów?

MKC: Tak, bo to są moje_i znajome_i. Z czasem chciałabym to zmienić, ale to nie jest łatwe. Mam przeczucie, że powinnam zrobić coś innego i wyznaczyć sobie zadanie, by pracować z innymi osobami niż moi bliscy. A nie tylko my, my i my. Jednak wiem, że ja i moja dziewczyna, oraz nasza sztuka, to medium, dzięki któremu możemy się lepiej poznać. Jest to też esencja tego, kim jesteśmy, i tego, jak działamy jako artystki. Dzięki temu, że robimy to wspólnie – ze sobą i dla siebie – poznaje nas też wiele osób. A tak na marginesie, to już na pierwszej randce była  rozmowa o sztuce, o tworzeniu z drugą osobą. Wiedziałyśmy, że jak nie znajdziemy wspólnego połączenia w ekspresji artystycznej, to nie będziemy ze sobą. 

AM: Radykalne to randkowanie. [śmiech] Jak się czujesz z tym, że Twoje życie jest publiczne? Uczynienie siebie bohaterką własnej sztuki to jedno, drugie, to bycie nieheteronormatywną bohaterką. Obrazami opowiadacie intymnie o swoim życiu. Taki ekshibicjonizm Wam nie przeszkadza? To duże ryzyko?

MKC: To bardzo duże ryzyko i szczerze mówiąc niedawno doświadczyłyśmy tego na własnej skórze. Źle reaguję na takie sytuacje. Choć muszę przyznać,  że obie z Martyną jesteśmy mocnymi osobowościami i nie odpuszczamy tak szybko. Myślę też, że łatwo utrzymujemy balans między życiem prywatnym i artystycznym. Zdecydowałyśmy, że podejmujemy siebie jako temat w twórczości. Poznałyśmy się podczas pandemii w zeszłym roku i całą uwagę skupiłyśmy tylko na sobie, co przerodziło się w systematyczną pracę artystyczną.

AM: Czas pandemiczny przekierował kamery jeszcze bardziej na artystki_osoby artystyczne.

MKC: Tak, teraz to się zmienia, ponieważ są różne możliwości, różne projekty.

AM: Ale co z tym ekshibicjonizmem?

MKC: Dla mnie nagość jest poznaniem, jest transparentnością, w dosłownym, jak i symbolicznym wymiarze. Tak jak było na samym początku z moją fotografią, tak do dziś, jest to poznawanie i akceptowanie samej siebie. 

A publikowanie treści w social mediach jest dla mnie wciąż stresujące. Może się wydawać, że tak nie jest, jednak mam naturę boidudka. Możliwe, że bierze się to jeszcze z okresu dorastania, gdzie nie dość, że byłam kolorowym ptakiem, czarną owcą, czy każdym innym tego typu zwrotem – to byłam prześladowana przez rówieśników, i jakieś ślady tego doświadczenia jeszcze we mnie są. 

Moja dziewczyna jest moją fanką numer jeden, co bardzo mnie podbudowuje, bo Martyna jest moją ulubioną artystką. Powtarza mi jak mantrę, że mam tworzyć dla siebie, a to co ktoś powie, to sobie powie. I ma rację. Kiedy jestem autentyczna dla samej siebie, mogę być odbierana autentycznie przez inne osoby. A o to mi właśnie chodzi! Za długo siedziałam w szafie, żeby nie móc być w pełni sobą. 

AM: Hejt w sieci z pewnością to utrudnia. Masz w pamięci jakiś szczególnie?

MKC: Opowiem o ostatniej historii. Miałyśmy brać udział w projekcie o lesbijkach, ale nie wzięłyśmy. Rozbiło się o to, jak rozumiemy lesbijstwo. W projekcie nic nie było nazwane po imieniu. Za to na Instagramie shitstorm. To nie była niestety próba rozpoczęcia dyskusji w społeczności odnośnie osób niebinarnych i osób lesbijskich, tego czym jest lesbijstwo, dlaczego tak się nazywamy, dlaczego inkluzyjność bywa nadinkluzywnością. Przykre, że naprawdę nie można mieć odmiennego zdania, od razu jest na to niezgoda. Zauważyłam, że to, co piszemy, ja czy Martyna w internecie traktowane jest jako ostateczna prawda, a to tylko ja tak uważam. Ludzie bardzo emocjonalnie i poważnie do tego podchodzą. To jest męczące.

AM: To jaka jest Twoja definicja lesbijki*?

MKC: Dla mnie lesbijka – trans, cis, niebinar – to osoba, która żyje z kobietą, osoba, która identyfikuje się z doświadczeniem kobiecym.

AM: Nie ma w orbicie cis mężczyzny?

MKC: Nie ma. Jestem w tej kwestii, i nie tylko, dosyć tradycyjna.

AM: W Polsce może być trudno żyć z różnych powodów. Zamierzasz tu wrócić po holenderskich studiach?

MKC: Już oficjalnie wróciłam do Polski. Przeprowadzam się na Pragę, tu znalazłyśmy swoje warszawskie miejsce na ziemi. Do Holandii pojechałam na studia od razu po maturze. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Powodem przeprowadzki była chęć oraz przywilej  zdobycia doświadczenia fotograficznego za granicą. Było to możliwe dzięki mojej mamie, mogła posłać mnie na zagraniczne studia. Trzy lata mieszkałam w Hadze, a przez ostatni rok żyłam między dwoma krajami. Po dyplomie wróciłam do Polski i na razie nigdzie się nie ruszam. Polska to moja wielka miłość. Mam takie dziwne zapędy patriotyczne.

AM: Za co kochasz Polskę?

MKC: Kiedy przeprowadzałam się do Holandii, myślałam, że uciekam z okropnego kraju i tak mi zostanie, a stało się odwrotnie. Moja fascynacja wiąże się ze stereotypami związanymi z Polską i z Polakami, ale nie w prześmiewczy sposób. Ja autentycznie kocham te polskie schematy, które są stereotypami z jakiegoś powodu. Poznawanie ich to droga do poznawania samej siebie.

AM: Jak to się stało, że w Holandii odkryłaś Polskę?

MKC: Moja tęsknota za Polską zaczęła się objawiać poprzez jedzenie. Jedzenie holenderskie nie ma smaku, więc jeździłam na zakupy do polskich sklepów. W Hadze jest duża polska dzielnica, gdzie pracują sami Polacy, gdzie jest około trzydziestu różnych sklepów. Można tam kupić wszystko, od polskiego proszku do prania, przez Delicje, po Tymbark z kapslem. Zaczęłam się interesować tym miejscem, głównie kobietami pracującymi w Malince, Żabce czy sklepie Polonia. Zaczęłam tam przychodzić coraz częściej, siedzieć, gadać z Sylwią, Klaudią, Kasią. Uważam, że nasze tożsamości konstruujemy – świadomie lub nie – z różnych z elementów i ostatecznie wszyscy mamy jakieś połączenia. Niezależnie od tego, kim jesteśmy i co robimy, gdy wejdziemy do polskiego sklepu kupujemy te same produkty, bo to jest nasza duma narodowa, którą musimy mieć na talerzu. Tu się spotykamy, między kiszonym a konserwowym. To jest wybór, którego codziennie dokonujemy.

AM: Oj… chyba nawet tu nie ma zgody… mięso jako duma narodowa dla wegan_ek i wegetarian_ek? Choć niewątpliwie polskość z mięsem jest związana.

MKC: Byłam weganką cztery lata, przez prawie całe moje studia. [śmiech]  Ale fakt, mięso to element każdego polskiego sklepu, nawet najbardziej obskurny ma swoją mięsną ladę czy alejkę. Niedawno byłam w polskim sklepie, było ciemno, głucho, odstręczająco, ale najbardziej podświetlona była witryna z mięsem, stojąca na środku sklepu.

AM: Zaskakujące. A co z tą Polską?

MKC: Fascynacja polskością jest powrotem trochę do korzeni, w moim przypadku to powrót do mojego dzieciństwa. Do konkretnych smaków, tekstur, wzorów, do tego czegoś charakterystycznego – mojego Hawaikum, czyli do tych polskich tropików, bez ładu i składu, zróżnicowania krajobrazowego – połączenia gór i morza. Mamy wszystko, ale to zawsze za granicą jest lepiej. Interesuje mnie zależność naszych wyborów, to, że zostałam wychowana na jedzeniu schabowego w kanapce, oglądaniu Klanu, jeżdżeniu do Tesco po kurczaka z rożna na specjalne okazje, na ceracie na stole, którą teraz wykorzystuję do zdjęć jako tło. Jest to indywidualny wybór tego, co lubię, tego co mnie interesuje i tego, co jest dla mnie niezmienne. Osoby, które nie znają Polski, oglądając moje zdjęcia mówią, że tak wyobrażają sobie ten krajobraz. I o to mi chodzi! 

AM: Naprawdę w Twoich pracach widzą Polskę?

MKC: Tak. 

AM: Wróćmy do sklepów w polskiej dzielnicy w Hadze. Co tam się zdarzyło? 

MKC: W tych sklepach zaczęłam pracować artystycznie i odkrywać siebie jako osobę, która może mieć wiele tożsamości, biorąc wizualne elementy z różnych miejsc. Po którejś wizycie w Malince – to mój ulubiony sklep polski w Hadze – zaczęłam pracować nad moimi alter eqo. Zobaczyłam, że jestem osadzona i najlepiej się odnajduję w polskiej estetyce, od której, jak myślałam, chcę uciec.

AM: Zaskakujące. Na Twoich i Martyny zdjęciach łączycie to wszystko i powstaje zupełnie nowa jakość, paradoksalnie bardzo nowoczesna. I to jest kampowe. Polski kamp?

MKC: My robimy swoje i lubimy po swojemu – tak jak czujemy. Czasem ciężko to jest ogarnąć słowami. Proces jest intuicyjny, a reszta jakoś się samoistnie składa: panterka, tapeta u babci, konkretne światło… Słowiańskość po naszemu.

AM: Słowiańskość?  

MKC: Słowiańskość to gra. Słowiańskość to kobiety, które spotykamy na ulicy, w sklepie, które nas wychowywały, czy te, które oglądałyśmy z babciami w TV w dzieciństwie. To komplet zachowań i atrybutów, które tworzą tożsamość. Słowiańskość to pożądanie, chęć poznania. 

AM: Sprecyzujesz? Wydaje mi się, że słowiańskość jest zawłaszczona przez prawicowców na przykład w szowinistycznej literaturze fantasy czy przez państwo – cepeliowsko…

MKC: Tutaj przebija się ten mój patriotyzm. Moja słowiańskość to moja miłość do Polski, która na nowo narodziła się w Holandii, dzięki narodowym sklepom spożywczym. Ta miłość jest dookoła kobiet, dookoła wizualnych, jak i smakowych rarytasów z Polski: pierogi, ogórki kiszone, maryjki na podwórkach, solarium o nazwie Molly przy ul. Konopackiej, do którego chodzą moje wszystkie sąsiadki… Jest to połączenie interpersonalnych relacji z polskimi artefaktami.

AM: Moje ulubione słowo artefakty. Masz wśród tych elementów polsko-słowiańskich powtarzające się motywy, jak na przykład maska. Jakie to ma znaczenie dla Ciebie?

MKC: Mam wrażenie, że gdy zakładam maskę, to, o dziwo, jestem sobą – oczywiście w artystycznym kontekście. To ciekawy moment transformacji-procesu-czasu. Maska to schowanie i pokazanie swojego prawdziwego ja, cokolwiek to ja może oznaczać. To znowu jest mocno związane z moimi nastoletnimi przeżyciami. Zakładanie maski to zabieg, który mnie samej pomaga działać, pracować artystycznie i być bardziej otwartą. Maska występuje w różnych formach, może nią być malowanie twarzy, zakładanie kominiarki czy nakładanie peruki. Nawiasem mówiąc mamy już całkiem pokaźną rodzinę peruczek. 

AM: Wśród masek jest kominiarka przywołująca Pussy Riot. To celowe?

MKC: Po części tak. One są dla mnie wielkie. W dzieciństwie dziwiło mnie, że obok The Pussycat Dolls jest Pussy Riot. To i to było jak zakazany owoc. Niewiele wtedy rozumiałam, ale wiem, że one zawsze były w moim życiu. A te zdjęcia w kominiarkach zrobiłyśmy podczas protestów Strajku Kobiet w Warszawie, mieszkałyśmy wtedy na Muranowie, już w większym mieszkaniu, gdzie nieustająco było bardzo dużo policji. Żartowałyśmy sobie, że chowamy się przed policją i używamy tego samego, czego oni używają. Chciałyśmy się przed nimi ukryć – ja i moja niepokojąca sztuka. 

AM: Bezwzględnie dla wielu niepokojąca. [śmiech] Trzeba się w niej przejrzeć. À propos. Widzę w Twoich pracach motyw lustra, klasyczny motyw lesbijski*. Powtarza się na Twoich fotografiach cudownie tandetne lusterko w kształcie serca w czerwonym futerku. Ale przede wszystkim Ty i Martyna przeglądacie się w sobie, czasem nie wiadomo, która jest która. To taka klasyka lesbijska*. Skąd ten motyw?

MKC: Mylą nas, to prawda. To, co wspólne to wspólne, i kocham tworzyć z moją dziewczyną, i często pokrywają się nasze dwie praktyki. Ale muszę zaznaczyć, że jesteśmy osobnymi jednostkami, każda ma swoje projekty, swój styl. Na przykład profil na Instagramie Partia Kobiet Homoseksualnych to jej dziecko, nie moje – choć dużo osób myśli, że razem je prowadzimy. Poznałyśmy się dzięki jej sztuce, a sztuka zmienia świat. [śmiech]

AM: A jednak jesteście związane. I ten związek widać w filmiku dla firmy Obey. Wykorzystujecie motyw ślubu, zresztą wyjątkowo popularny performans w sztuce lesbijskiej*.

MKC: Ślub w moim życiu zawsze się przewijał, bo – jak mówiłam – jestem tradycjonalistką i zawsze marzyłam o ślubie. Z Martyną już na pierwszej randce, która trwała pięć dni, ustaliłyśmy, że się pobierzemy. [śmiech] Już posiadam skromną kolekcje vintage sukien ślubnych z lumpeksów i kupionych na Allegro czy OLX. 

AM: Ile ich masz?

MKC: Mam trzy suknie i dwa nowe welony, szukam jeszcze jednej. Chociaż do sesji obeyowej suknie zostały wypożyczone z vintage sklepu o nazwie Mech – właścicielka też fascynuje się starymi sukniami ślubnymi. 

AM: Czym jest dla Ciebie taka suknia?

MKC: Suknia ślubna jest ubiorem, którego użyłam do pierwszych autoportretów i pierwszych gier z tożsamością – było to na początku moich studiów artystycznych. Cztery lata temu było to dla mnie wielkie odkrycie i przełomowa artystycznie chwila. Wtedy poślubiłam samą siebie. Często spotykałam się z tym, że nie wyglądam na lesbę. A jak lesba wygląda? Pytają mnie i Martynę, czy jesteśmy siostrami, koleżankami, kuzynkami… Ślub, suknia ślubna, związany z tym blichtr i kicz są dla mnie naturalne, szczególnie że do związku i zawarcia małżeństwa podchodzę bardzo poważnie. Czuję się w tym znakomicie. Jestem sroką i kocham to, lubię różowy kolor. Lubię świecidełka. Mam nawet diamenty na zębach. I marzę o własnym ślubie!

AM: W szpilkach będziecie? Wyczytałam, że chcecie rozwalać patriarchat szpilką.

MKC: Tak, ja rozwaliłabym patriarchat na golasa i w szpilkach!

AM: Nawet gdy tylko mówisz – już rozwalasz. [śmiech] Dodajecie do sukni skarpety, rozbijacie obraz doskonałości nieupozowanym ciałem, pokazujecie fałdki tłuszczu na brzuchu … Ale rządzi u Ciebie rekwizytorium klasycznie qenderowe. Jak rozumiesz rewolucyjność gadżetów dziewczyńskich? 

MKC: To się dzieje w przestrzeni symbolicznej. Uważam, że odbiorcy_czynie mojej sztuki są osobami, które lubią dopowiadać swoje przemyślenia – zawsze to najlepiej działa. Wydaje mi się, że wszyscy_tkie wiemy, co te przedmioty oznaczają, mamy skojarzenia, wiemy, że można je wziąć i na nowo użyć albo zrobić jakąś przewrotkę. Tak było z wystawą na zakończenie studiów. Cała przestrzeń została pokryta różowym puszkowym materiałem, ten róż był wszędzie, można było dostać zawrotu głowy – ja po trzecim dniu Graduation Show myślałam, że różowy przestanie być moim ulubionym kolorem. Na szczęście tak się nie stało. [śmiech] Wchodząc głębiej, orientujesz się o co chodzi. 

AM: Powiedziałaś, że chcesz poszerzać przestrzeń odbiorczą, ale zakładasz, że wszystkie osoby mają te dziewczyńskie przedmioty w cudzysłowie. Moim zdaniem to raczej myślenie życzeniowe…

MKC: Wiem, że to jest moja perspektywa, że to jest to, czego bym oczekiwała.

AM: Mówiłaś, że nie wiesz, co dalej po szkole. Temat nieheteronormatywności się już wyczerpał?

MKC: Nie. Nieheteronormatywność mnie nie nudzi, to moja codzienność. To nie jest wybór! A w codzienności są emocje, intymność, miłość. Nie wiem jednak, czy pokazywanie siebie moim odbiorczyniom_com się nie skończyło? Może to dla nich za dużo, a może czekają na jeszcze więcej? Dyplom był pięknym momentem, wiele się zadziało w tym okresie. 

Dużo pracowałam przez ostatni rok, a teraz muszę też skupić się na finansowej niezależności. Martyna ma jeszcze dwa lata do końca studiów. Zaadoptowałyśmy kota Kimchi, i to jest dopiero odpowiedzialność. Pora wszystko ogarnąć, jak dojrzały człowiek. [śmiech] Ale nie wiem jak, bo ja nigdy nie działam głową, zawsze działam sercem.

AM: Czeka Cię być może zderzenie z tą ukochaną Polską. Jak tu zarabiać lesbijską* sztuką? Nie boisz się tu żyć? Rozumiem, że estetycznie Polska jest inspirująca, ale teraz tu nie jest łatwo i bezpiecznie.

MKC: Boję się, ale nauczyłyśmy się żyć ze stresem i chyba już nic nas nie zdziwi. Lubię myśleć, że ludzie odbierają nas jako wojowniczki. Zawsze idziemy pod prąd i jest to niepokojące. Mam wrażenie, że im starsza jestem tym bardziej uświadamiam sobie, co tutaj tak naprawdę się dzieje. Uderzyło mnie to ostatnio, gdy odprowadzałam Martynę na pociąg, bałyśmy się ze sobą pożegnać. Z powodu takich codziennych sytuacji planujemy, za jakieś dwa lata, wyprowadzkę za granicę. 

AM: Mówisz o lęku, a  wyglądacie na zupełnie wyluzowane. Reprezentantki pokolenia, którym kobiety 40-50 plus mogą tylko zazdrościć.

MKC: Tak, to jest właśnie ta druga strona, której nie pokazujemy. Uważam, że trzeba normalizować rzeczywistość, trzeba pokazywać, że wcale nie jest źle. Kontent, który stwarzamy w mediach społecznościowych, jest przemyślany. Ale czasem budzę się rano ze zgagą, czasem fizycznie odczuwam w ciele lęk. Biorę Xanax.

AM: Nie za duża cena?

MKC: To nie jest wybór. Robimy to, co do nas należy. 

AM: Mario, bardzo dziękuję za rozmowę.

Korekta: Maja Korzeniewska

****************************************

Maria Kniaginin-Ciszewska (ur, 1998)
W 2021 roku ukończyła fotografię na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Hadze. Jej zainteresowania krążą wokół stereotypów i ich prezentacji w kulturze. Niezależna twórczyni wizualna pracująca między rzeczywistością a fantazją, penetrująca normy społeczno-kulturowe. Tworząc reprezentacje kobiecej formy eksploruje granice tabu i ikon. Odnajduje artefakty polskości czy szerzej słowiańskości, łącząc je z koncepcjami ciała oraz relacji międzyludzkich.

LINKI
WWW
INSTAGRAM
FACEBOOK

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie) / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

****************************************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

O śpiewajacej dekonstrukcji kultury patriarchalnej i o blondynkach też. Czarodziejski flet. Mozart & Bratkowska & Nowicki.

Na podpaskę Królowej, toż to wypasiona blondynka z moich najskrytszych fantazji!
Papagana-Ptaszniczka

AM: Premiera Czarodziejskiego fletu, czyli zagadki pianina Tamina była wydarzeniem – nie tylko naszego życia artystycznego. Nie znamy podobnej inicjatywy. Wymyśliły ją i wzięły w niej udział osoby śpiewające, niezwiązane zawodowo ze światem muzyczno-operowym, za to w większości uczący w Wielokulturowym Liceum Humanistycznym im. Jacka Kuronia w Warszawie.

MR: Ta grupa, w zmieniającym się składzie i systemie dość nieregularnych prób, pracowała nad mozartowskim materiałem od 2010 roku, mniej więcej przez 4 lata. Zespół tworzyły różnorodne osobowości o swobodnej dynamice organizacyjnej.

AM: Zostałyśmy zaproszone do współpracy dość niespodziewanie, nasz styl pracy wydawał się kompletnie nie przystający do formuły tego projektu. Swoboda i nonszalancja kontra dyscyplina i systematyczność. Nie wyglądało na to, że da się to zgrać, ale zgrało się. Doszło przecież do premiery. [śmiech]

MR: To zawsze sukces w tego typu zdarzeniach – spontanicznych i oddolnych – działa się na emocjach, na energii chwili. Regularność i dyscyplina mają się gorzej. Najczęściej więc to zdarzenia jednorazowe. Szkoda wielka dla kultury, ale tak po prostu jest. Pociąga mnie łączenie działań profesjonalnych i amatorskich, które wytwarza taki system pracy, może jedyny możliwy. Nie wybieram tego, ale bez takich artystycznych epizodów dzisiejszy współczesny świat kulturalny nie istnieje. A niektóre projekty pewnie nigdy by nie powstały.

AM: Prawda. Zawsze chciałam zrobić operę, ale z kim? Kto zagra? Kto zaśpiewa? I oto proszę, między piętrami kamienicy na ulicy Wilczej spotkałyśmy jednego z uczestników muzycznego projektu. My pracowałyśmy na piętrze nad sztuką o lesbijskim związku poliamorycznym 33 SZTUKA, oni_one śpiewali_ły na parterze, w bibliotece. Tylko w squacie Syrena to możliwe.

MR: Squat Syrena to fenomen, który popieram całym sercem i umysłem. Pełni funkcję centrum alternatywnej kultury w Warszawie. Oba projekty znalazły się tu, bo nie miały gdzie się podziać. Miasto nie wsparło tej inicjatywy. W tym przypadku tematyka zbyt radykalna, perspektywa lewicowa, na którą albo nie ma na nie pieniędzy, albo stawia się im warunki, które niweczą założenia artystyczne. O tym absurdzie pisała na swoim blogu uczestniczka projektu, wicemarszałkini sejmu Wanda Nowicka:

Można powiedzieć, że na skalę mikro [squaty] wyręczają władze miasta w podejmowaniu oryginalnych inicjatyw, zachęcających warszawiaków i warszawianki do angażowania się, aktywnego uczestnictwa w życiu stolicy, m.in. w działaniach kulturalno-oświatowych.

AM: Zatem dzięki squatowi mogłyśmy zmierzyć się z czymś, co wydawało się nieosiągalne. Bez wątpienia ta mozartowska inicjatywa była wyjątkowa z wielu powodów. Arogancka. Nonszalancka. Liminalna.

MR: Zastanówmy się dlaczego. Po pierwsze dlatego, że pomysł wystawienia opery poza mainstreamem, to szaleństwo. Wydaje się, że od uczestników wymaga szkół wokalnych, dużych pieniędzy i całej machiny teatralnej. Tu wystarczyły: pianino, ogrzewana butlą gazową ciasna biblioteka i determinacja ludzi.

AM: Po drugie dlatego, że libretto Schikenedera zostało spolszczone: przetłumaczone i wpisane w aktualny polski kontekst społeczno-polityczny. To bezwzględnie najmocniejsza strona tego przedsięwzięcia. Ale trzeba mieć świadomość, że tłumaczenie tekstów zawierało przekład arii, uwzględniający frazy muzyczne i dostosowanie ich do melodii języka polskiego. Innymi słowy ten tekst naprawdę musiał dać się zaśpiewać.

MR: I zachować jadowitość i celność satyry, w której najwięcej razów dostaje się prywatyzacji i Gazecie Wyborczej.

AM: Wymagało to biegłości literackiej i muzycznego wyczucia. Ta – wydawałoby się artystyczna zabawa na jeden raz – była efektem imponującej, wielopoziomowej pracy.

MR: Nic więc dziwnego, że inicjatorka i inicjator, autorka i autor libretta – Katarzyna Bratkowska i Florian Nowicki – mieli wizję Czarodziejskiego fletu Mozarta na miarę Metropolitan. [śmiech] W końcu powstała wersja na miarę klubu Sztuk i Sztuczek – wynik zderzenia z niełatwą materią ludzką i teatralną.

AM: Do nas należała trudna sztuka steatralizowania operowej inicjatywy. Trudno nazwać się w tym przypadku reżyserkami, raczej byłyśmy konwentorkami, które przeformatowały autorską koncepcję na format teatralny. Proces pracy był niebywale interesujący. Wiązał się z długimi dyskusjami z autorką scenariusza, szukaniem ekwiwalentu scenicznego uwarunkowanym możliwościami aktorskimi i wokalnymi członkiń _ów zespołu oraz brakiem teatralnego zaplecza.

MR: Zarówno nam, jak i duetowi Bratkowska i Nowicki zależało na najwierniejszym przekazie idei nowego libretta, na znalezieniu takich rozwiązań, które jej nie deformuje, mimo ograniczeń. Autor i autorka podjęli bowiem grę z wysoką kulturą. Ostatecznie efekt można określić offowo-operowo-kabaretowym spektaklem.

AM: Co mieści się w zasadach gatunkowych singspielu, czyli śpiewogry, która dopuszcza pewną swobodę formy i treści, reaguje na aktualności polityczno-społeczne, zwykle w formie kupletów. Sam Mozart stworzył Czarodziejski flet na pograniczu kultury wysokiej i niskiej. Z czasem ta opera została zawłaszczona przez kulturę wysoką, straciła swój krytyczny pazur – niestety złagodniała. W adaptacji Bratkowskiej i Nowickiego odzyskuje stare żywotne moce, nabiera dosadności, zyskuje nowe, współczesne konteksty.

MR: Nowe konteksty to istota tej interpretacji. Ten Czarodziejski flet jest sarkastyczną dekonstrukcją kultury patriarchalnej, z jej racjonalizmem, neoliberalizmem, heteronormą etc. Adaptacja łączy zabawę z niepopularną myślą polityczną, ale bardzo się różni od aktualnych propozycji reagujących na polityczno-społeczną rzeczywistość, jak na przykład programy Pożaru w burdelu. Różni się, bo ….. Mozart wspiera muzycznie i zmusza do dialogu z patriarchalnym obrazem świata w ramach określonej struktury.

AM: Oryginalna wersja przybrała formę operowej baśni, nawiązującej do wolnomularskiej idei nowego człowieka, którego pozycję w społeczeństwie wyznaczać powinny zasługi, a nie urodzenie. Wówczas myślenie równościowe w wysokiej sztuce było rewolucyjne, Mozart przemycał podobne idee także w operach tworzonych na zamówienie cesarza. Jego Wesele Figara powstało do libretta sztuki Pierre’a Beaumarchais’go, objętej zakazem publicznego wykonania.

MR: Ale krytyka feudalizmu i arystokracji nie przeszkadzała w podtrzymywaniu nierówności płciowej i heteronormy w libretcie napisanym przez Schikanedera. Pozornie oświecony obraz świata zbudowany jest na mizoginicznie ujętym konflikcie Sarastra i Królowej Nocy. W tym ujęciu Sarastro uosabia Dobro – identyfikowane z racjonalnością, sprawiedliwością, rozwagą, równością, braterstwem i pokojem. Natomiast Królowa Nocy utożsamiana jest ze Złem, czyli chaosem, zemstą, hierarchią, manipulacją i agresją. W przerobionym tekście batalia Sarastra i Królowej Nocy nadal jest starciem Dobra i Zła, ale inaczej przyporządkowanymi i inaczej definiowanymi. To agon kapitalistycznego patriarchatu Sarastra i komunistycznego matriarchatu Królowej Nocy.

AM: Co ciekawe, w nowej interpretacji moc obu stron ma korzenie religijne. Sarasto (Piotr Laskowski) pozostaje pewnym siebie arcykapłanem, Królowa Nocy natomiast przestaje być rozhisteryzowaną czarownicą, staje się boginią Troistą (Małgorzata Danicka, Małgorzata Śledziewska, Katarzyna Bratkowska). Ta zmiana ma szczególne znaczenie w opowieści. Wzmacnia kobiecą perspektywę i odczarowuje królową, która słynną arię Piekielna zemsta kipi w moim sercu (Der Hölle Rache kocht in meinem Herzen) śpiewa nie jako rozwścieczona, bezsilna, mizoandryczna władczyni z urażoną dumą, a głęboko zraniona bogini-matka, której gwałtem odebrano córkę. I słowo gwałt nie jest tu językowym nadużyciem, ale kluczem demaskującym schikanederowską opowieść o inicjacji, miłości, zwycięstwie męskiego ego, jako przypudrowaną historię kultury gwałtu.

MR: Bratkowska i Nowicki bowiem eksponują mit eleuzyjski, który powraca w kolejnej odsłonie. Królowa Nocy to bogini Demeter, a Pamina to Kora. Odzyskują to, co w tej wyjątkowej greckiej historii mówi o sile miłości córczano-matczynej, wzajemnym wsparciu kobiet, które system celowo dzieli, by je osłabić.

AM: Bez wątpienia w tym Czarodziejskim flecie można mówić o lesbijskim kontinuum, jest w nim więc miejsce na nieheteroseksualną relację. Niezwykle popularny heteroseksualny drugoplanowy motyw papageniczny przeistacza się w wątek lesbijski. Dokonuje się zmiana, która jest – jak mówi jedna z postaci – decyzją poważną i filozoficzną. Papagena-Ptaszniczka (Marianna Skowrońska) staje się kobiecym wcieleniem Mozartowskiego Papagena i zachowuje jego cechy: hedonizm, głupkowatość, gadulstwo, zabobonność i strachliwość. Jest siłą instynktu, która działa bez względu na sytuację czy systemy polityczne.

MR: Tak to komentuje narratorka polskiego libretta:

Papagena-Ptaszniczka zajmuje w ramach tej ustrojowej konfrontacji stanowisko wybitnie niejednoznaczne. Z jednej strony, jako istota całkowicie pozbawiona rozumu obawia się Sarastra i jego rozumnych rządów, z drugiej zaś, trudniąc się drobnym handlem i spekulacją, narusza siłą rzeczy ekonomiczne pryncypia ustroju socjalistycznego. Z trzeciej jednakże strony, głównymi odbiorczyniami oferowanych przez nią towarów, a mianowicie ptaszków, są strzegące ustroju socjalistycznego Damy Królowej Nocy, tolerujące jej wolnorynkową działalność z uwagi na trudności zaopatrzeniowe.

AM: W ogóle Papagena koncentruje wokół siebie niejednoznaczności i sprzeczności. Podbija to też orientacja seksualna postaci, stosunek jej samej i innych do tego faktu. W czasie akcji Ptaszniczka nie doświadcza dyskryminacji, ale gdy składa reklamację w sprawie nagrody za próbę milczenia, od jednego ze strażników Sarastra słyszy: tak się składa, że dogadzanie twoim lesbijskim fanaberiom jakoś nie figuruje na liście priorytetów ustroju patriarchalnego.

MR: Na pewno Papagena-Ptaszniczka nie koncentruje się na dylematach politycznych, ale na seksie. Poluje na dziewczyny jak na ptaki. Jej ideał to młoda, atrakcyjna, seksualnie wyzwolona blondynka. Tę skłonność do blondynek nazywa wręcz orientacją seksualną, ale jako uwodzicielka ma apetyt na każdą kobietę. Tę filozofię wyśpiewuje w arii Brunetki czy blondynki (Ein Madchen oder Weibchen):

Brunetki lub blondynki całować Papagena chce.
Te młodsze i te starsze,
Ach wszystkie one kręcą mnie […],

Pocałuj mnie miła namiętnie,
A wszystko obiecam ci chętnie.
Za całus z kobietą dziś dam.
Majątek i cały mój kram.

Brunetki, blondynki, kobiety,
Majątek i wszystko co mam,
Za całus, za całus z kobietą dam.
Za całus dam, za całus dam.

AM: Stosunku do kobiet, które traktuje przedmiotowo, nie nazywa seksizmem, natomiast stosunek strażników, traktujących ją bez pardonu – tak właśnie określa. Wówczas powołuje się na swoją niewieścią płeć, domagając się szacunku. Zmysł praktyczny i własny interes u Papageny zawsze biorą górę.

MR: Dopiero spotkanie z Paminą (Anna Jachimiak) w tak zwanych romantycznych okolicznościach narusza jej erotyczny światopogląd. Papagena-Ptaszniczka zjawia się w krainie Sarastra z misją ratowania córki Królowej Nocy, występując w roli wybawicielki, w zastępstwie księcia Tamina. Porwana przez swego ojca, Sarastra, Pamina nasiąka jego ideami i usiłuje połączyć je z matriarchalną ideologią matki. Ostatecznie opowiada się za patriarchatem z ludzką twarzą, w wariancie romantycznym. I zaraża Ptaszniczkę ideą miłości romantycznej. Tak tłumaczy to narratorka:

Papagena – pod wpływem refleksji Paminy – uświadamia sobie marność swojej dotychczasowej egzystencji, wypełnionej zgoła nieromantycznymi ekscesami seksualnymi z przypadkowo upolowanymi dziewczętami, i zaczyna marzyć o stałym związku, opartym na romantycznej miłości, aczkolwiek niepozbawionym walorów erotycznych.

AM: Owocuje to tym, że Pamina i Papagena-Ptaszniczka śpiewają hymn o miłości lesbijskiej, w drastycznej przeróbce arii Bei Mannern, która uchodzi za najdoskonalszą apoteozę nudnej, mieszczańskiej miłości małżeńskiej. Ten zaskakujący zwrot doskonale tłumaczą słowa narratorki, w stylu właściwym tekstowi Bratkowskiej i Nowickiego:

Nawykła do standardów logicznego myślenia część publiczności zdaje sobie jednak sprawę z pewnej trudności, jaka się tu wyłania. Jak bowiem pogodzić etos patriarchalnej miłości romantycznej z nieheteronormatywną orientacją seksualną naszej bohaterki? Jest na to rada! W zmienionym przez nas celowo kontekście fabularnym konserwatywny duet Bei Mannern okaże się – przewrotnie – wywrotowym hymnem, opiewającym miłość lesbijską i zastępującym heteronormatywną opozycję kobieta-mężczyzna homoseksualną opozycją brunetka-blondynka, aby dialektycznie zachować jeden z formalnych aspektów paradygmatu heteronormatywnego, a zarazem obedrzeć go z jakichkolwiek treści o charakterze homofobicznym.

MR: Zacytujmy też ten hymn lesbijski, który nosi nowy tytuł – Blondynkom zdolnym do miłości:

Blondynkom zdolnym do miłości szlachetne dziewczęta po nocach się śnią
Przeżywać wraz z nimi te słodkie pragnienia to najważniejszy brunetki cel
Miłością chcemy cieszyć się
Dla niej tylko żyjemy

To ona nasz żywot tak pięknie ubogaca, natury prawa wprawia w ruch
Bo każdej żonie drugiej takiej żony trza
Prawdę tę życie potwierdza wszak, małżeńska więź szlachetna to rzecz.
Żony dwie, żony dwie, bo żony dwie, bo żony dwie
Kiedy żona żonę ma, miło im upływa czas
Blondynka i brunetka, każda swoją żonę ma […]

Tekst idealnie trafił w moment walki o związki partnerskie w Polsce w 2013 roku, dlatego scenariusz spektaklu uzupełniło gorące pytanie do publiczności, odwołujące się do strony www.jaroslawgowin.pl (dziś ta strona nie istnieje): czy chcesz, żeby pary homoseksualne zyskały te same przywileje, co konstytucyjne legalne małżeństwo kobiety i mężczyzny?

AM: Publiczność na premierze oczywiście gremialnie opowiedziała się za przywilejami, które miały uświęcić związek Papagen. O tym za chwilę. Niejasny bowiem pozostaje charakter relacji Paminy i Ptaszniczki. Papagena bez wątpienia – z racji rozbuchanych chuci – byłaby zainteresowana Paminą, zresztą w rozmowie ze strażnikami nazywa ją seksistowsko niezłą dupeczką.

MR: A Pamina? W pracy nad spektaklem pojawiły się sugestie, że mogłaby mieć jakieś lesbijskie skłonności, ale raczej przelotnie. Gdyby przyjrzeć się progresywnemu usposobieniu Paminy, wszystko wydawałoby się możliwe. W końcu po czasie indoktrynowania ideą heretyckiej miłości romantycznej Pamina, w dopisanym zakończeniu, odrzuca miłość Tamina i wraca do idei matriarchalnej.

AM: Może więc jako postać dynamiczna uruchomiłaby swoje lesbijskie inklinacje, a może zaczęła praktykować poliamorię. Takie rozwiązania mogą zostać zrealizowane w ewentualnych przyszłych przeróbkach mozartowskiej opery. [śmiech]

MR: Ale nawet w tej interpretacji trudno uznać za nieznaczący fakt, że to Pamina i Ptaszniczka – a nie Papageny – śpiewają hymn lesbijski. Może Pamina ulega chwili?  Zostaje po niej ślad – aria. Uznajmy więc Paminę za lesbijkę polityczną.

AM: Zdefiniowanie tożsamości psychoseksualnej Paminy i jej relacjii z Papageną-Ptaszniczką nie jest proste. Niełatwa była też druga relacja Papageny-Ptaszniczki, która może otrzymać ewidentnie status: to skomplikowane.

MR: Czyli nic nowego w związkach kobiet nieheteronormatywnych. [śmiech]

AM: Papagena Właściwa, tak narratorka nazywa w komentarzach drugą Papagenę. Użycie słowa właściwa to raczej ryzykowne w nieheteronormatywnym porządku, w którym nie ma przecież miejsca na takie pojęcia, jak właściwe, prawdziwe, naturalne. Chyba że potraktować przymiotnik właściwa przewrotnie lub nawet jako wyznacznik nowego typu osobowości. Ta Papagena to bohaterka zmienna, bałamutna, może subwersywna.

MR: Mnie się wydaje, że ten epitet potrzebny jest jedynie po to, by orientacyjnie rozróżnić Papageny. Choć nie wiem, czy to konieczne, gdyż taka lustrzana podwójność jest charakterystyczna dla lesbijskich par. Ileż znamy związków Anek, Justyn, Agnieszek, Marii, które nie tylko mają takie same imiona… Czasem nawet traktuje się taką parę – słusznie i niesłusznie – jako jedność.

AM: W przypadku Papagen zmierzymy się z taką sytuacją we wspólnej arii, ale o tym za chwilę. Teraz opowiedzmy, jak doszło do ich spotkania.

MR: Papagena Właściwa zostaje wystawiona jako nagroda w próbie wtajemniczenia, której arcykapłan Sarastro poddaje księcia Tamino i towarzyszącą mu Ptaszniczkę. Oczywiście jej test ma rys karykaturalny, skrojony na jej miarę. Ptaszniczka dostaje więc zakaz rozmawiania z kobietami. W trakcie tej próby milczenia Ptaszniczka dowiaduje się, że obiecana Papagena jest staruchą, która żąda bezwzględnie małżeńskiej obietnicy. Jednak w końcu okazuje się atrakcyjną, seksowną, osiemnastoletnią blondynką – uosobienie marzeń Ptaszniczki. Ale zaraz potem znika, a tym samym szanse Ptaszniczki na rychłe bzykanie zmalały, jak się zdaje, do zera.

MR: Ptaszniczka popada więc w depresję i postanawia popełnić samobójstwo. Melodramatyczna aria samobójcza jest jednocześnie szukaniem ratunku wśród pań z publiczności. Warto przecież próbować do końca, znanymi sobie metodami. [śmiech]

Może jakaś inna dama
Papagenę chce powstrzymać.
Kilka sekund daje jej.
Cicho sza, nie słyszę nic […]
 

Żadna dama mnie nie słyszy,
W koło cicho sza, a więc żegnaj podły świecie.
Papageno, zabij się, życie bez seksu jest nudne i mdłe.
Papageno, czas na zgon, życie bez seksu, bez seksu to dno.

AM: Sytuację ratują Trzej Chłopcy (Suzi Andreis, Lina, Natalia Juchniewicz) wspierający odrodzenie mitu romantycznej miłości, postacie niezwykle nowoczesne – w wieku postejdzystowskim i w rodzaju postpłciowym. Przypominają o magicznych dzwoneczkach, które miały wesprzeć Ptaszniczkę w wyprawie do krainy Sarastra:

Rzeczone dzwoneczki zwabią na scenę Papagenę właściwą – w wersji 18-letniej. Najbardziej nieobyci z operą widzowie znają zapewne przepiękny duet Pa, pa, pa… który w naszej adaptacji ubarwi asysta chóru. Jego męska część symbolizować będzie rzesze małych Papagniątek, a część żeńska – równie liczne zastępy małych Papagenek. Wszystkie te urocze pisklęta będą owocem spełnionej miłości dwóch Papagen. Nastąpi tu zatem udana synteza plebejskiego hedonizmu seksualnego z wartościami prorodzinnymi i nieheteronormatywnymi aspektami ludzkiej seksualności.

MR: Streszczona aria Papagen to jednocześnie sentymentalne wyznanie miłości, oświadczyny i prokreacyjne plany. Tu trzeba zaznaczyć, że relacja między Papagenami nigdy do końca nie została określona, ani to relacja butcha i famme – cień relacji patriarchalnej, ani zgejowane lesbijki, ani Alicje ze spektaklu Och-Teatru, czyli takie śliczne lesbijki.

AM: Papagenę-Ptaszniczkę określa męski pierwowzór postaci. Wątpliwości budzi Papagena Właściwa. W efekcie nazwanie tej postaci określa istotę relacji między kobietami. Papagena Właściwa zarówno w tekście Schikanedera, jak i w libretcie polskim jest postacią w tle. Wydaje się elementem niezbędnym, by zamknąć plebejską opowieść miłosno-erotyczną. Jest – jak już wspominałyśmy – nagrodą, przebiera się za staruchę, mami i prowokuje Ptaszniczkę, by wreszcie pokazać się w jej wymarzonym kształcie i złapać ją w patriarchalne sidła instytucji małżeństwa. Ale czy rzeczywiście takie zadanie ma spełnić?

MR: W oryginalnym tekście pewnie tak, ale nie w wywrotowej wersji libretta. W arii Ptaszniczką jestem, śpiewanej przez Papagenę-Ptaszniczkę, pojawia się też Papagena Właściwa (Katarzyna Bratkowska), która jakby w cieniu ukochanej mówi nam trochę o sobie:

Papageną jestem, hejże ha
Piórka mam i głosik słodki mam
Choć z melodią i oktawą wciąż rozmijam się
To ptaszniczka wnet pokocha mnie
Choć Ptaszniczka głupkowata jest wielce
Choć nie wie, gdzie Radom leży i Kielce
Chociaż w monogamii nie jest mocna zbyt
Ja z radością dzielić będę z nią swój byt

Z tych kilku słów możemy wyczytać, że jest świadoma siebie, zwłaszcza swoich umiejętności i predyspozycji wokalnych. [śmiech] Ma też świadomość, kim jest Ptaszniczka i brnie w tę relację.

AM: Gdyby się jej przyjrzeć, to można by ją uznać za postać autotematyczną, ironicznie komentującą wydarzenie, w którym uczestniczy, biorąc je w cudzysłów. Mogłaby się okazać dla tej adaptacji kluczowa. Na razie na pewno widać próbę uczynienia z niej kontestatorki typowego kobiecego gender. Na spotkanie z Ptaszniczką przychodzi na rauszu, jakby musiała się znieczulić, żeby uczestniczyć w tej grze. Cały czas puszcza oko do widzek_ów. W wieńczącej wątek Papagen arii Pa pa pa pa… podczas wyśpiewywanego wersu słodkich dzieciąt gromadkę, bohaterki przesuwają sobie ręce z brzucha na brzuch, próbując wymigać się od ciąży. Papagena stara się uniknąć roli matki i żony narzucanej przez Ptaszniczkę. Gdy zaś chór śpiewa: Olbrzymie bataliony małych Papagenków i Papagenek, ucieka przed Ptaszniczką w publiczność, szuka ratunku. Bezskutecznie.

MR: Ta niejasność interpretacyjna Papageny Właściwej otwiera możliwości w pełnej odsłonie polskiej wersji Czarodziejskiego fletu. Liczę na tę Papagenę, bo Ptaszniczka – koniunkturalistka i seksistka – nie jest moją idolką.

AM: Relacja między Papagenami jest więc w procesie, może kiedyś się wyjaśni. Ale jaką przybierze formę, zobaczymy!

MR: Wiemy jedno: Katarzyna Bratkowska zaznaczyła, że nie chce z tego wątku robić lesbijskiego manifestu. Na razie w arii  Nie ufaj sobie (Non di Fidar) Papageny śpiewają: A my to mamy gdzieś, chodźmy uprawiać seks.

AM: Właśnie pora na dea ex machina. Takie zastosowanie ma aria Non di Fidar, pożyczona z Don Giovaniego i przerobiona, rozwiązuje ideologiczne problemy polskiej parafrazy Czarodziejskiego fletu. Tak ją zapowiada narratorka, bez której nie możemy się obyć w naszej analizie [śmiech]:

Dialektycznie nastawiona do rzeczywistości część publiczności oczekuje zapewne, że dokonamy jakiejś dialektycznej syntezy kapitalistycznego patriarchatu i komunistycznego matriarchatu, wytyczymy jakąś trzecią drogę między nimi, złoty środek, i wszyscy będą żyć długo i szczęśliwe. Nic bardziej mylnego! Nasze rozwiązanie będzie znacznie prostsze. Pamina odkochuje się w księciu. Armia Królowej Nocy zmartwychwstaje, by zadać ostateczny cios patriarchalnym uzurpatorom. Słabsze ogniwa reżimu Sarastra przechodzą na stronę matriarchatu.

MR: Planowana była pełna wersja opery, która miała szansę odkryć sensy i walory przeróbki Czarodziejskiego fletu w feministyczno-politycznej wersji. Niestety nie powstała. Wielka szkoda, ale taki los – jak już wspominałyśmy – niektórych offowych projektów.

Czarodziejski flet, czyli zagadka pianina Tamina. Wersja polityczno-feministyczna z wątkiem lesbijskim.

***************

Na podstawie singspielu: Wolfgang Amadeusz Mozarta i Emanuel Schikanedera
Adaptacja tekstu: Florian Nowicki, Katarzyna Bratkowska
Reżyseria, kostiumy, scenografia: Monika Rak, Agnieszka Małgowska i pomocniczo Katarzyna Bratkowska
Adaptacja muzyczna oraz akompaniament: Florian Nowicki
Klub: Sztuki i Sztuczki, Warszawa

Premiera: 29 czerwca 2013

***************

Damski TANDEM Twórczy (Agnieszka Małgowska & Monika Rak)
Działa od 2009, stworzył cykle: literacki Żywe radio, performatywny Maryjan i Krystina, filmowy Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / czytanie dramatu Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak / spektakle: Orlando. Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele wiele Kobiet, SharmTrio plus. Drag King Show. Retroseksualni / dokument L.Poetki  / O’LESS Festiwal (2012-2014) / cykl debat i audycji Kobieta Nieheteronormatywna / projekt archiwistyczny A kultura LGBTQ+ nie poczeka!/współzałożycielki Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / scenarzystka.
Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / slamerka / graficzka

Korekta: Maja Korzeniewska

***************

AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ
LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ

 

Uwielbiam oglądać życie przez aparat. Rozmowa z fotografką Hanną Jarząbek

Agnieszka Małgowska: Wreszcie mogę porozmawiać z Tobą o Marginesach odmienności. To dla mnie ważny projekt, mniej więcej w tym czasie, kiedy go zaprezentowałaś, zaczynałam swój lesbijski* artaktywizm.

Hanna Jarząbek: Od razu muszę sprostować. Marginesy odmienności  to tytuł wymyślony przez kuratorkę, która organizowała wystawy w Poznaniu i w Warszawie. To nie był mój tytuł, ale zgodziłam się, czego potem żałowałam. Był źle interpretowany przez uczestniczki projektu. Miały wrażenie, że określa je jako margines, jakieś dziwactwo. Kuratorka tłumaczyła, że tytuł miał badać do jakiej granicy gotowe jesteśmy zaakceptować jakąkolwiek odmienność w społeczeństwie polskim, gdzie leży ten margines. W sumie Marginesy odmienności to był tytuł tymczasowy.

AM: W czasach internetu nie ma tymczasowości i tytuł Marginesy odmienności funkcjonują w sieci. Miałaś inną propozycję tytułu?

HJ: Na samym początku nazwałam projekt Posuńcie się, my też tu jesteśmy. To miało być przypomnienie, że nawet w społeczeństwie, które jest jednolite narodowo, heteroseksualne, katolickie, powinno być miejsce dla osób nieheteroseksualnych. Czasami trzeba po prostu wywalczyć sobie ten kawałek przestrzeni, w której można normalnie żyć i dlatego myślę, że to posunięcie się jest konieczne, żeby na co dzień osoby LGBTQ+ nie czuły się dyskryminowane. Niestety ten tytuł nie sprawdził się przy tłumaczeniu na hiszpański i angielski. Dziś po angielsku używam tytułu Lesbians & much more.

AM: Tytuł mamy omówiony, ale skąd wziął się pomysł, żeby zrobić projekt lesbijski*?

HJ: To był czas, kiedy po siedmiu-ośmiu latach przyjechałam do Polski i zobaczyłam, że bardzo się zmieniła. Gdy jesteś do czegoś przyzwyczajona, widzisz to na co dzień, pewne rzeczy ci nie przeszkadzają. Wychowałam się w homofobicznym środowisku, a to zostawia ślady. Nie uważałam się za osobę homofobiczną, ale wymyśliłam sobie, że osób homoseksualnych nie można szkalować, ale żądanie małżeństw jednopłciowych nazywałam przesadą. Jednak przez te wszystkie lata, kiedy mieszkam poza granicami Polski, w Szwajcarii, w Hiszpanii, dużo się we mnie otworzyło. Gdy przyjechałem do Polski byłam w szoku. Zobaczyłam homofobię zinstytucjonalizowaną. Przeraziło mnie, gdy usłyszałam polityków w telewizji publicznej, którzy wyrażali się w okropny sposób o osobach LGBTQ+. To był ten impuls, plus cała złość na moją rodzinę… To był jakiś przymus wewnętrzny, chciałam coś przekazać mojej rodzinie…Poczułam, że muszę coś zrobić. To mnie kuło. 

AM: A co najbardziej?

HJ: Kłuje mnie, że ludzie z wyższością mówią co chcą o innych ludziach, narzucają swój styl życia i swoje widzenie rzeczywistości, odbierając innym wręcz prawo do istnienia. A chodzi tylko o to, żeby zrozumieć, że istnieją inne osoby, i że trzeba je szanować, że mają takie samo prawo do życia i bezpieczeństwa.

AM: Straszne jest to, że można powiedzieć, że w 2008-2009 roku w sumie nie było tak źle… Teraz mamy poPIS nienawiści. 

HJ: Wiem, że jest gorzej. Przygotowuję właśnie wystawę, ale ciężko to robić… Chcę pokazać to, co zobaczyłam w 2019 roku. Widziałam jeżdżące samochody z megafonami, z których puszczają, że osoby LGBTQ+ to pedofile… To też był szok, do tego jeszcze strefy wolne od LGBTQ+…

AM: Wychodzi na to, że każdy Twój przyjazd do Polski to szok…

HJ: Tak się dzieje. Dlatego przygotowałam wystawę w Hiszpanii, by pokazać jak jest źle. Można ją oglądać od ósmego lipca do dziesiątego października 2021 roku.

Gdy robiłam projekt o lesbijkach miałam złudne nadzieje, że wystarczy ludziom pokazać inny świat i zrozumieją, zmienią zdanie. Jaka ja wtedy byłam naiwna, ale nadal myślę, że trzeba robić wszystko, co się da – projekty, akcje. Chcę pomóc mówiąc, co czuję i chcę móc powiedzieć o swoich prawach, bo każdy ma prawo siebie wyrażać i wygłaszać swoje opinie, chcę żeby ludzie to widzieli, niezależnie czy chcą oglądać czy nie. Żeby nie mogli powiedzieć, że nie widzieli takich  ludzi, że nie wiedzieli, że to może kogoś boleć. Nie mam ochoty się z nikim bić, ale na pewno nie będę niczego ukrywać, na pewno nie będę uchylać się od tematu. Nawet jeśli nie chcą nas zobaczyć, to i tak będziemy istnieć, będziemy robić, co uważamy za ważne.

AM: Tak się dzieje i jest coraz więcej świadomych ludzi. 

HJ: Zaskoczyły mnie pozytywnie te zmiany, gdy poszłam na Paradę Równości w Warszawie w  2019 roku, zobaczyłam straganik z tęczowymi i transowymi flagami, a przede wszystkim spotkałam mnóstwo młodych ludzi. Są nadzieją, co potwierdziły ostatnie manifestacje Strajku Kobiet po wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Nie sądzę, żeby pozwolili na taki monolityczny porządek, jaki PIS chce Polsce narzucić. To są ludzie, którzy za cztery lata będą głosować

AM: Jak nie uciekną dzięki zamożnym rodzicom albo wielkiej determinacji… 

HJ: Trudno mi powiedzieć, sama wyjechałam…

AM: Prawda, już wcześniej nie dało się żyć, co dopiero teraz. A powiesz dlaczego wyjechałaś? Mówiłaś coś o rodzinie.

HJ: Moja rodzina jest bardzo konserwatywna. To typowy pisowski elektorat, nie wszyscy, ale większość. Od dziecka wiedziałam, że nie pasowałam kompletnie do standardów, jakie panowały w moim otoczeniu i w mojej rodzinie. Wciąż były tarcia. A ja zawsze myślałam, że najważniejsze w życiu jest móc myśleć samodzielnie, uczyć się na własnych błędach, móc wyrażać własne opinie. W Polsce próbuje się narzucić co jest dozwolone, a co nie. Kiedyś może mniej, teraz bardziej. Wszystko ma się przyjmować jako bezdyskusyjne i koniec. Ja się w tym dusiłam. Można powiedzieć, że uciekłam dlatego, że miałam wrażenie, że jak tego nie zrobię, to się uduszę, nigdy nie będę w stanie być sobą, być wolna. Moja rodzina miała gotowy plan na całe moje życie. Wiedzieli, jak powinno wyglądać, łącznie z pracą i rodziną. Wyjechałam, żeby móc żyć swobodnie, żeby zrozumieć kim jestem, by poznać samą siebie. Miałam dziewiętnaście lat. Było trudno, pochodziłam z małego miasta. Pojechałam do Annemasse, małego francuskiego miasteczka na granicy ze Szwajcarią, do rodziny, która potrzebowała opiekunki do dziecka. Wyjeżdżałam bez środków do życia, do kraju, w którym nikogo nie znałam, języka też nie znałam. Ale nigdy tego nie żałowałam. 

AM: Wróciłaś i od razu zrobiłaś projekt o lesbijkach*, a teraz przygotowujesz o mierzeniu się z naziolami. 

HJ: Poszłam z aparatem na Marsz NIepodległości w 2016 roku. Przeraziły mnie slogany, które widziałam. Zapadły mi w pamięci dwa: A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści oraz Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę. Szłam i myślałam, co by było, gdyby wiedzieli kim jestem. Wrzuciliby mnie do Wisły? Wtedy naprawdę się bałam, cała atmosfera była okropna. Miałam dosłownie nudności. Był moment, w którym się rozpłakałam, puszczali piosenki, które pamiętam z lat osiemdziesiątych. Obława Kaczmarskiego kojarzyła mi się z walką przeciwko komunie, a teraz śpiewali ją oni. Poryczałam się i to był wściekły płacz, że wszystko sobie przywłaszczają, że nie może być tak, że flaga jest ich, historia jest ich!

AM: Skutecznie odbijamy flagę. Od czasów KODu chodzimy na manifestacje z dwiema flagami biało-czerwoną i tęczową. Zmienia się wiele w tym polskim tyglu od 2015 roku. Pamiętasz orła na tęczowym tle na biało-czerwonej fladze? 

HJ: Nie, ale bardzo mnie to cieszy. 

AM:  Wróciłabym do tego momentu, kiedy postanowiłaś zrobić projekt lesbijski*. Jak to się rozwinęło?

HJ: To był mój pierwszy projekt. Wcześniej oczywiście robiłam zdjęcia, ale nie robiłam dużego projektu. Teraz jestem – wtedy nie byłam – zawodową fotografką.

AM: Nie?

HJ: Nie. Z wykształcenia jestem politolożką, ale moim zawodem jest fotografowanie. Zaczęłam się parać fotografią właściwie przypadkiem. Kolega kiedyś wsadził mi aparat do rąk i złapałam bakcyla, ale myślałam o tym jak o hobby, wtedy studiowałam politologię. Przełom nastąpił, gdy pojechałam odwiedzić siostrę, mieszkającą na Filipinach. Tam spotkałam lokalnego fotografa, który zapytał, co chciałabym fotografować. Powiedziałam, że wysypiska śmieci. Czytałam wcześniej, że na takich wysypiskach żyją ludzie. Kręcił nosem, ale zabrał mnie na takie wysypisko. Musieliśmy się do tej wyprawy przygotować, trzeba było mieć ubrania na zmianę – wszystko przesiąka smrodem – już na dwa kilometry śmierdzi tak, że wnętrzności przewraca. Zobaczyłam wielkie góry śmieci, na których dosłownie mieszkają ludzie. Zaprowadzili nas do miejsc, które były sklecone z byle czego, rudery typu parę desek i płachta. Zaprosili mnie w miejsce, gdzie pod płachtą gotowali sobie jedzenie – fotograf pomógł mi z nimi rozmawiać, tłumaczył. Zrobili nawet coś jedzenia i ja to zjadłam. 

AM: Ojjjjj…

HJ: Fotografa na wszystkie strony wykręcało, mnie nie. W pewnym momencie zapytał, czy możemy jechać. Zdziwiłam się, że tak szybko. Usłyszałam, że jesteśmy tutaj siedem godzin.

AM: Jesteś odporna na smród? 

HJ: Nie, jestem strasznie czuła na smród, ale fotografowanie zmienia wszystko. Byłam tak zafascynowana, że odór zniknął. To mi się zdarza, gdy wciągnie mnie praca, kompletnie zapominam o świecie. Wtedy na tych wysypiskach uświadomiłam sobie, jaki ma wpływ na mnie fotografia. Ale między chwilą, kiedy to zrozumiałam, a momentem, kiedy zdecydowałam się żyć z tego, upłynęło jeszcze siedem lat. Przez ten czas fotografowałam w wolnym czasie. Kolejny przełom nastąpił, gdy pojechałam do Strefy Gazy. Pracowałam tam w organizacji Remedial Education Center w Jabalii i robiłam zdjęcia. Po powrocie chciałam zrobić wystawę, zebrać fundusze dla tej organizacji. Pomógł mi kolega fotograf, który jest odpowiedzialny za to, że teraz zajmuję się fotografią. [śmiech] Zobaczył we mnie potencjał i zaproponował praktyki u siebie. Nadal pracowałam jako politolożka, choć byłam rozczarowana pracą w ONZ i – przez jakiś czas łączyłam pracę z praktykami w laboratorium, w ciemni. W końcu zrozumiałam, że chcę mówić o świecie, ale używając fotografii. Podjęłam decyzję, że będę to robić, i tak się złożyło, że w tym czasie przyjechałam do Polski.

AM: I znowu wróciłyśmy do projektu o lesbijkach*.

HJ: To był mój pierwszy projekt fotograficzny, świadomie zrobiony. Wiedziałam, że muszę coś tu zrobić. Nie miałam na początku żadnego wsparcia finansowego i nie mogłam sobie pozwolić, żeby przeprowadzić się do polski na czas projektu. Na początku chciałam zrobić projekt na temat osób homoseksualnych, ale później przekształcił się w cykl o lesbijskach.   

AM: Z jakiego powodu?

HJ: Zaczęłam się kontaktować z ludźmi. Zgłosiły się różne pary, zarówno facetów, jak i kobiet. Zaczęłam zdawać sobie sprawę – bo tego wcześniej nie wiedziałam – że lesbijki są o wiele mniej widoczne, że są bardziej na marginesie, więc pomyślałam, że skoncentruję się tylko na kobietach. Później pojawił się drugi powód, bardziej osobisty. Swobodniej czułam się między kobietami. Zauważyłam, że facetom nie do końca pasowało, że jakaś kobieta będzie łazić po ich mieszkaniu. I tak naturalnie wyszło, że same kobiety zostały – nikogo na początku nie wykluczałam.

AM: Jak szukałaś uczestniczek_ów?

HJ: W Hiszpanii szukałam uczestników na queerowych forach internetowych, zrobiłam ogłoszenie. Zaczynałam od rozmowy przez Skype’a. Najtrudniej jest zacząć, znaleźć pierwszy kontakt, później jakoś idzie, efekt domina. Wiele osób, które by się normalnie nie zgodziły, nie znając mnie osobiście, kiedy już mnie ktoś rekomendował całkiem inaczej odnosiły się do propozycji. Miałam przecież wejść do domu na dwa tygodnie. 

AM: Mieszkałaś z dziewczynami? 

HJ: To działo się etapami. Po jakiś dwóch-trzech miesiącach pojechałam do Polski. W trakcie pierwszej wizyty było różnie, raczej z dziewczynami nie mieszkałam, wynajęłam sobie coś obok, ale spędzałyśmy razem dużo czasu, na tyle na ile mogłam i na tyle ile one miały czasu. Starałam się jak najczęściej być z nimi, czasami na noc zostawałam. Podczas drugiego przyjazdu do Polski, gdy były już kolejne pary, od początku mówiłam, że chcę z nimi mieszkać.

AM: Bardzo intymnie. 

HJ: To dopiero początek. Spędzam godziny na słuchaniu osoby, którą mam fotografować, zanim w ogóle wyciągnę aparat, rozmawiam godziny, dni, nawet miesiące. Mój partner mówi, że mam talent do słuchania ludzi, a to wypływa z tego, że naprawdę interesują mnie ludzie i to, co mają do powiedzenia. Gdy się więc spotykamy, to gadamy, robimy zakupy, razem przygotowujemy posiłki, jemy, razem wychodzimy na imprezy. Gadamy i gadamy, i przy okazji robię zdjęcia – zawsze mam aparat w ręce. Pamiętam, gdy z jedną z par pojechałyśmy się na wycieczkę rowerową, jechałam z aparatem w dłoni – co mogło się źle skończyć. Męczyłam się, bałam, że mi spadnie, ale nie odpuściłam. Myślę, że wejście w intymność polega na tym, żeby po prostu budować relacje, i muszą się w tej relacji dobrze czuć obie strony, i dlatego nie ze wszystkimi się to udaje. Czasem trudno o porozumienie różnych osobowości, a ja też mam swój charakterek. [śmiech] Jednak z większością ludzi udaje mi się zbudować naprawdę bliską więź. 

AM: A nie jest ona jednostronna?

HJ: Nie, sytuacja jest równościowa, uczestniczki mogły pytać mnie o wszystko na temat mojego życia. To bardziej wymiana, nie może być tak, że ja przyjeżdżam, oznajmiam, że będę fotografować i koniec. Nie mogę prosić ludzi o to, żeby pokazywali swoje życie, a o własnym życiu milczeć.

AM: Czy jest cena psychiczna takiej bliskości z uczestniczkami? Nie czułaś się zmęczona wchodzeniem w te różne energetycznie relacje? 

HJ: Nie, ja uwielbiam oglądać życie za pomocą aparatu, uwielbiam. To dotyczy wszystkich projektów, które robię. Czuję wdzięczność, że mogę tę rzeczywistość odkrywać. To jest bardzo wzbogacające. Gdy wchodzę w życie ludzi jako fotografka dokumentalna, to tak jakbym żyła wieloma życiami. To mi się chyba najbardziej podoba w fotografii, dlatego pod tym względem nie byłam zmęczona. Może mnie  trochę męczyło przebywanie w obcej przestrzeni. Nie mogłam robić tego, na co akurat miałam ochotę. Ale gdy zaczynam pracować, to zapominam o całym świecie. Zapominam też o tym, żeby jeść. Wszystko odchodzi na bok i łatwo mi się wtopić w sytuację, to jest bardzo naturalne. W przypadku lesbijek dramaty rodzinne są naprawdę trudne, utożsamiałam się z nimi, bo ja też miałam problemy z rodziną, nie ze względu na orientację, ale konflikt był bolesny, więc znalazłam wspólny język z dziewczynami. Łapałam szybko, co mówiły. Mogły się naprawdę wygadać.

AM: Czuję, że mówisz o wspólnocie doświadczeń, ale jednocześnie Twój projekt jest w pewnym sensie spadochroniarski takie słyszałam opinie. Polska emigrantka robi projekt o mieszkających w Polsce kobietach nieheteronormatywnych. Niedawno podobny zrobiła Karolina Sobel mieszkająca w Niemczech i traktuje go jako własny coming out. A jakiś czas temu Marta Kochanek, która mieszka na stałe w Anglii. To jakiś trend. Oczywiście nie porównuję tego do spadochroniarstwa w duchu kolonialnym, jak działania fotografa Sebastiano Salgado, ale interesuje mnie, dlaczego wpadacie na les*projekty do Polski.  

HJ: Zacznę od ogólnej refleksji. Świat fotografii zdominowany jest przez heteronormatywnych białych mężczyzn. Jest we Francji festiwal fotografii Visa Pour l’Image 2020. Międzynarodowy festiwal fotoreportażu w Perpignan, który jest mekką fotografii dziennikarskiej. To ogromny festiwal, który trwa dwa miesiące, jest chyba trzydzieści wystaw. Rzadko tu trafia fotografia o tematyce europejskiej. To dużo mówi o tym, w jakim stanie jest fotografia dziennikarska na świecie, zdominowana przez Europejczyków, Amerykanów, czyli białych macho, którzy jeżdżą po świecie. Nie chcą opowiadać tego, co się dzieje wokół nich, to nie jest egzotyczne, to nie są prawdziwe przygody. Poza tym robienie zdjęć w Europie jest o wiele trudniejsze. Gdy tutaj fotografuję, na każdym kroku słyszę o czyimś prawie do wizerunku. Trudno o naturalne fotografie, gdy ze wszystkiego musisz się tłumaczyć. Gdy zaś pojedziesz do Afryki, możesz wszystko. Mężczyźni też to wybierają z kolonialnego przekonania, że oto oni mogą…

AM: ….i teraz będą się pochylać nad słabszymi. Europa jest nudna. Podobno tak samo nudne są – cytuję – zdjęcia z życia codziennego lesbijek*, powielają heteronormatywne życie. To stara strategia: jesteśmy takie jak wy.

HJ: Zastanawiam się, z jakiej perspektywy odpowiedzieć. Zacznę od perspektywy fotograficzki dokumentalnej. Pokazuję to, co mi pokazują osoby, które fotografuję. Jeżeli pokazują się takie, jakie są, nie mogę stworzyć sytuacji, które byłyby bardziej ekscytujące. To nie jest reportaż o wojnie ani życiu plemiona w Amazonii. Jako fotografka dokumentalna przyjmuję, że najbardziej normalne jest to, że to nudny reportaż o życiu, które może mieć każdy z nas, bez żadnych szaleństw. Dlatego tego typu komentarze w ogóle mnie nie szokowały, bo na ogół życie codzienne kogokolwiek, bez względu na to, czy jest hetero czy homo, nie jest interesujące. Możemy mieć wyobrażenie o nas samych całkiem inne, ale dużo rzeczy powtarzamy – wstajemy, jemy, myjemy się, chodzimy do pracy. Pamiętam jedną parę z projektu Lesbians and much more, którą zapytałam, co robią w czasie wolnym, odpowiedziały, że chodzą na cmentarz. Czy to jest ekscytujące?  Nie mam pojęcia. Związki hetero nie różnią się od związków homo, przynajmniej z tego, co widzę wokół siebie i jak żyją moi_je znajomi_e. Gdybym to ja chciała pokazać swoją codzienność, to ona też wydawałaby się bardzo nudna. 

AM: A druga perspektywa? 

HJ: Dotyczy strategii. Od razu powiem, że narracja o normalności – jesteśmy tacy_kie jak wy – nie jest mi bliska. Nie chodziło mi o to, żeby podkreślać, że bohaterki są fajne, i na pewno teraz, po 10 latach od premiery i po tym, jak zrobiłam inny projekt na tematy LGBTQ+, i przez to też, że mam o wiele więcej kontaktu z osobami ze środowiska, rozumiem, że wiele osób nie chce być pokazywana jako normatywna. W projekcie była para, która powiedziała, że one wcale takie normalne nie są, że wcale na takie nie chcą wyjść. Między innymi dlatego chciałam na zdjęciach pokazać coś innego i tym pomysłem było pokazanie drag kinga. I za to mi się dostało.

AM: Przez to zdjęcie na wystawie Ars Homo Erotica w Muzeum Narodowym w Warszawie? Ale dostało się za to przede wszystkim kuratorowi. Był szum z powodu tego, jak pokazano sztukę lesbijską*, w jedynej sali jej poświęconej i nazwanej Lesbijskie imaginarium. Pamiętam, jak z partnerką stałyśmy przed fotografią z drag kingiem, który wkłada skarpetę w majki z podpisem Życie codzienne lesbijek – bo tym razem Twój projekt miał taki tytuł – podeszła do nas jakaś pani koło sześćdziesiątki i grzecznie zapytała, czy lesbijki* naprawdę tak żyją. Tłumaczyłyśmy konwencję, ale to było rozplątywanie supła… Ty decydowałaś, jakie fotografie będą na wystawie?

HJ: Nie pamiętam, skąd się dowiedziałam, że Muzeum Narodowe przygotowuje wystawę na temat homoseksualny w czasie EuroPride. Napisałam do kuratora Pawła Leszkiewicza proponując mu projekt Życie codzienne lesbijek. Odpowiedział, że jest zainteresowany i że tytuł wystawy będzie Ars Homo Erotica. Odpowiedziałam, że biorąc pod uwagę tytuł wystawy, może będzie lepiej, jak zaproponuję mu materiał o drag kingach. Kurator powiedział: jak Pani chce i na tym się skończyły rozmowy na temat wyboru zdjęć. Trzeba wziąć pod uwagę fakt, że byłam już po pierwszej wystawie w Poznaniu, tej zatytułowanej Margines Odmienności, i bałam się, że znowu coś pójdzie nie tak, że jeżeli cała wystawa Ars Homo Erotica kręci się wokół erotyzmu i seksualności, to wiele par będzie się czuło urażone, że w taki tylko sposób je przedstawiam. Myślałam, że najlepiej pasowałby materiał o drag kingach. Niestety, było to znowu źle zrozumiane.  Gdy przyjechałam na wernisaż i zobaczyłam, jak to wygląda, przeraziłam się. Na dodatek obok był też reportaż z życia codziennego lesbijek Catherine Opie. To było parę zdjęć, podobnych do tych, które ja zrobiłam. Różnica była taka, że fotografie były kolorowe 

AM: W Polsce było kilka takich fotograficznych domowych serii, projektów pokazujących lesbijki* w domu. 

HJ: Tak, trochę miałam uwag dotyczących tej domowości. Ale 10 lat temu bohaterki żyły w izolacji. Nie ma rodzin na większości zdjęć par. Jedynie bliscy dwóch par zgodzili się na zrobienie zdjęć – raz to była matka, raz ojciec. W pracy też nie można było fotografować, bo na ogół dziewczyny nie były wyautowane albo pracowały jako kompletnie niezależne osoby: tłumaczki czy graficzki. Jednocześnie godziły się na wystawę i opublikowanie wywiadu ze mną i z fotografiami z projektu w Wysokich obcasach. Wielu aspektów życia nie było, nie bardzo chcę pod tym względem krytykować swój i inne projekty, bo nie wiem, w jakim kontekście powstawały i jaka była atmosfera w tamtym czasie – zarówno w kraju, jak i w relacji danej pary. Poza tym było mi o wiele łatwiej pokazać intymność, bo właśnie ten aspekt życia codziennego mnie interesował, a nie praca, przyjaciele, rodzina.

AM: Od początku podkreślasz, że to jest projekt dokumentujący, a nie stricte kreujący. Ma być to, co jest, a nie to, co byśmy chciały. 

HJ: Nie można od tego projektu oczekiwać reprezentatywności. Te 12 par nie jest reprezentatywne, bo to są dziewczyny z dużych miast, większość z nich była niezależna zawodowo, były w przedziale wiekowym między 20-40 lat. Marzyło mi się sfotografować starszą parę. Tylko jak do niej trafić?

AM: Są niemal jak potwór z lochness. [śmiech] My też ich szukamy… Te starsze, to zwykle aktywistki 50+, ale one_my udzielamy się rotacyjnie niemal w każdym les*projekcie.  

HJ: Wiem, gdy pokazuję ten projekt w Hiszpanii, to jest całkiem inaczej odbierany, odbiorcy nie znają tych osób, ale to jest niestety problem wielu projektów fotograficznych, które się robi z dystansu geograficznego. Kiedy chcesz trafić na zwyczajne osoby, które się nie udzielają, musisz żyć w tym miejscu, my – fotografowie – mamy właśnie ten problem. Najczęściej pierwszy kontakt jest taki, że zgłaszają się ci, którzy są najbardziej zaangażowani, później dzięki nim można poznać inne osoby, rzeczywiście szczególnie to trudne w sztukach wizualnych, a zwłaszcza w fotografii, gdy trzeba pokazać twarz.

AM: Nawet przebywanie w Polsce nie gwarantuje w projekcie tych zwyczajnych osób. Za każdym razem nowa osoba to odkrycie. Często też te nowe osoby potrafią się wycofać, albo zgodzić się na jedną prezentację, z wywiadami jest łatwiej.  

HJ: Mam pewną zasadę we wszystkich moich projektach. Wymagam, żeby mieć zgodę nieograniczoną. Jeżeli odpuszczam, to musi być bardzo ważna historia, żebym się zgodziła. Inwestuję w projekt bardzo dużo czasu, oprócz zdjęć nagrywam wywiady i robię podcasty, przy jednym podcaście sama edycja to jest 14 godzin. Nie mogę tego zrobić na jeden raz. 

AM: Wiem doskonale, o czym mówisz… to jest harówka. 

HJ: Harówka, dlatego muszę mieć pełną zgodę, mówię uczestniczkom, że nie wiem, gdzie się pojawi projekt. Jestem twórczynią niezależną, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby wszystko zależało od zgody jednej osoby. Zdarzają się oczywiście wyjątki. W pewnym projekcie osoba transseksualna powiedziała, w chwili gdy mieliśmy opublikować artykuł w gazecie hiszpańskiej, że jeszcze nie wyjawiła matce swojej tożsamości i wolałaby jej to powiedzieć sama, żeby matka nie dowiedziała się z mediów. Oczywiście jej zdjęcia nie dałam do gazety. To był dla mnie konkretny powód i nie wpływał na cały projekt.

AM: Ktosia_ktoś wspierał Cię finansowo? 

HJ: Na początku nie. Pierwsza podróż była szalona, zwłaszcza, że projekt był robiony aparatem analogicznym, więc wydałam koszmarne pieniądze na klisze. Pierwsza podróż trwała dwa miesiące i to kosztowało, dlatego zaczęłam szukać dofinansowania. Zwróciłam się do Parlamentu Europejskiego, w którym jest grupa parlamentarna zajmująca się sprawami LGBTQ+.   

AM: Do Parlamentu Europejskiego?

HJ: Jestem politolożką i przyszedł mi do głowy taki pomysł, więc tam napisałam, że chciałabym zrobić wystawę w Parlamencie Europejskim, i żeby wsparli ten pomysł, ale mogli sfinansować wystawę dopiero, gdy będzie skończona. Nie dostałam pieniędzy, ale udało mi się wyciągnąć pismo polecające, które mi pomogło. Używałam go: patrzcie, patrzcie i dajcie kasę, bo nawet Parlament Europejski za tym stoi [śmiech], i powoli się uzbierało, jednak moja inwestycja osobista nigdy się nie zwróciła. 

AM: Pokazałaś ostatecznie ten projekt w Parlamencie Europejskim?

HJ: Gdy projekt się skończył, zapukałam oczywiście do drzwi Parlamentu, ale już był mniej entuzjastyczny. Nie wiedziałam o co chodzi, w końcu zrozumiałam, że akurat pech chciał, że w tym czasie przewodniczącym Parlamentu Europejskiego był Jerzy Buzek, niezbyt przyjaźnie nastawiony do tematu, więc wystawa spełzła na niczym.

AM: A polskie instytucje_organizacje prosiłaś o pomoc? 

HJ: Gdy szukam finansowania bardzo ważne jest dla mnie, żeby to finansowanie nie wiązało mi rąk. Dziesięć lat temu nie wiedziałam, gdzie w Polsce starać się o takie wsparcie, nie chciałam się wpakować w coś, co później będzie miało negatywny wpływ na sam projekt. Ale dostałam pomoc przy organizacji wystaw w Warszawie i Poznaniu.

AM: Wystawa w końcu powstała i znalazło się na niej trzydzieści fotografii. Jak je selekcjonowałaś? Dla mnie wybór jest zawsze trudny.

HJ: Trzydzieści fotografii to standard w projektach fotograficznych. Mam oczywiście o wiele więcej zdjęć, z których jestem zadowolona, ale i ogrom zdjęć, z których nie jestem. [śmiech]  Wybór zdjęć to zawsze jest wielki problem i długi proces, tym bardziej przy takim projekcie. Pewnie gdybym dzisiaj miała dokonać selekcji, w jakimś stopniu różniłaby się od tej oryginalnej, tym bardziej, że to był mój pierwszy projekt i od tego czasu wiele się nauczyłam. Ale prace też trzeba zostawić takie, jakie się w danym momencie zrobiło i to również odnosi się do selekcji zdjęć. Na dłuższą metę, to też pokazuje rozwój, proces, przez jaki się przeszło jako fotograf. 

AM: Dlaczego Twoje fotografie są czarno-białe?

HJ:  W tamtym czasie pracowałam z aparatem analogowym. To była wtedy moja kultura wizualna, nie wyobrażałam sobie, że mogę zrobić ten projektu w kolorze. Kolor odkryłam później. Myślę, że fotografia czarno-biała pozwala się bardziej skoncentrować na obrazie, kolor może rozpraszać. Wszystko wydaje się prostsze, nie skupiasz się na wszystkim wokół, a na emocjach. Wtedy naprawdę najbardziej interesowało mnie przekazanie emocji. Wiem doskonale, że mówi się o fotografii czarno-białej, że jest dramatyczna, i że w przypadku niektórych tematów może być to odebrane, że dramatyzujesz, ale moim zdaniem wszystko zależy od zdjęcia. W projekcie, o którym mówimy, na przykład fotografia dziewczyn w wannie nie jest dramatyczna, jest piękna. Jest w niej czułość. Gdy używa się fotografii czarno-białej trzeba pomyśleć o konkretnym projekcie, nie generalizować. 

AM: Ja w czarno-białej fotografii widzę przede wszystkim estetyzację, a standardowo od dawna używa się jej, by robić czasowe retrospektywy. 

HJ: Moim zdaniem czarno-biała fotografia nie jest używana do czasowej retrospektywy.

AM: Być może to jest zapożyczone z filmu, ale przyznam, że usłyszałam to od osoby zajmującej się fotografią. 

HJ: Fotografowie dokumentalni upraszczają bardzo wiele rzeczy, gdybym chciała pokazać różnorodność jakiejkolwiek sytuacji, to spędziłabym na tym życie. To jest po prostu niemożliwe, a w przypadku lesbijek, przy tak małej reprezentacji, uproszczenie samo się pojawia. Ja chciałam skupić się na uczuciu. Uważam, że wszyscy_tkie chcą być kochani_e. Tak to widzę, choć wiem, że mają nas zobaczyć, mają nas akceptować, a my mamy być grzeczni_e. Ale to jest bardziej skomplikowane, musiałabym za każdym razem podkreślać, że to jest bardzo subiektywne, mimo że to jest fotografia dokumentalna. 

AM: Ta narracja jest tęczowa, uogólniona. Lesbijska* narracja bywa inna. Czy nie zobaczyłaś jakieś specyficzności w tej grupie dziewczyn, które fotografowałaś? Czy  rzuciła Ci w oczy jakaś ich odmienność w stosunku do osób heteroseksualnych?

HJ: To jest wyjątkowe trudne pytanie. Nie miałam żadnego odnośnika, bo po raz pierwszy robiłam fotografie osobom LGBTQ+, w tym przypadku lesbijkom. Nie miałam też zielonego pojęcia, jak żyją młodzi_e Polacy_ki heteronormatywni_e, poza tym to, co wiem o mojej rodzinie. Zapisywałam, co widziałam. Naprawdę kilka lat nieobecności w Polsce wyrwało mnie z tej rzeczywistości. Gdy przy okazji Parady Równości w 2019 roku poszłam na małą manifestację na Placu Konstytucji, która była zorganizowana przez jakąś lewicową organizację, uświadomiłam sobie, że choć jestem osobą lewicową, nikogo tam nie znam. Po wyjeździe nie miałam kontaktu z nikim z Polski, poza lesbijkami, z którymi pracowałam i moją rodziną.  

AM: Niezła skrajność. [śmiech]

HJ: Właśnie tak sobie pomyślałam. Wtedy próbowałam coś zmienić, a nie znałam szerszego kontekstu, więc nie bardzo też mogę porównywać oba światy. Nie wiem, jaka była_jest heteronormatywna lewicowa perspektywa, nie wiem, jaka jest_była norma osób konserwatywnych, więc nie bardzo mogę też porównywać. To znowu jest skomplikowane.

AM: Wszystko cieniujesz, a zrobiłaś fotografię czarno-białą. [śmiech] Jakie były reakcje na wystawę?

HJ: Nie spotkałam się z jakimiś problemami, przynajmniej nie dotarły do mnie negatywne uwagi. 

AM: Nie znalazłam żadnej analizy, tylko teksty promocyjne. 

HJ: Był wywiad w Wysokich Obcasach i było wideo Profotografii – Instytutu Fotografii w Poznaniu, organizatora wystawy. Ale rzeczywiście w Hiszpanii więcej razy pokazywałam ten projekt, częściej na jej temat publikowałam teksty. Mam teraz kolejną wystawę w Muzeum Sztuk Pięknych w Castelló – Polska XXI wiek. Są tam dwie moje prace: Lesbijki sprzed dziesięciu lat i projekt o militaryzacji w szkołach polskich, wzroście homofobii i skrajnej prawicy, i aktualnej sytuacji LGBTQ+.

Dwa lata temu pokazywałam też ten cykl lesbijski w Barcelonie. I tu anegdota. Przy okazji wernisażu barcelońskiej wystawy organizatorzy zaprosili mnie na pogawędkę wraz z inną artystką, która identyfikowała się jako lesbijka. Miałyśmy opowiedzieć o tym, jak z naszego doświadczenia żyje się artystce-lesbijce w sztuce. Rozbawiło mnie to i poczułam, że chyba ja muszę zrobić coming out hetero. [śmiech]. Choć jestem osobą biseksualną, od czternastu lat żyję z mężczyzną. Oczywiście nie przeszkadza mi, że przypisują mi homoseksualną orientację, ale mnie rozbawiają tego typu sytuacje, kiedy automatycznie zakłada się, że taki projekt musi robić lesbijka. Nikt mnie nie zapytał o moją orientację. Ludzie walczą o to, żeby nie brać rzeczy za takie oczywiste, a same_i ten błąd mogą popełniać. 

AM: O orientację nie jest dziś łatwo pytać, czasem jest to traktowane jak nietakt, nadużycie. Ty nie masz z tym problemu?

HJ: Nie mam. Zwłaszcza, gdy robię projekt o lesbijkach, muszę być szczera, także w sprawie orientacji. Mówię więc, że przydarzyły mi się przygody z kobietami, którymi byłam bardzo zafascynowana, bo nasze relacje nie ograniczały się tylko do sfery seksualnej. Podejrzewam, że mogłabym stworzyć trwały związek zarówno z kobietą, jak i mężczyzną. Akurat tak się zdarzyło w moim życiu, że zakochałam się trwale w mężczyźnie. Ale mogłabym z kobietą zbudować wspaniały związek.

AM: A ktosia_ktoś zarzucał Ci nieodpowiednią orientację w kontekście Lesbians & much more

HJ: Spotkałam się z taką krytyką. Skoro nie jestem lesbijką, nie mam prawa mówić na temat kobiet nieheteronormatywnych, tak samo było przy projekcie o osobach transseksualnych. Moja odpowiedź na ogół wtedy jest taka, że jeżeli mam mówić tylko o tym, co ja osobiście reprezentuję w Polsce ze względu na to gdzie i w jaki sposób się urodziłam, i w jakim ciele, to pozostanie mi bardzo mało tematów. Jako człowiek mogę się czuć bardzo mocno emocjonalnie związana z jakąś tematyką albo z jakąś grupą społeczną, nie muszę być częścią bezpośrednio tej grupy, nie muszę być czarna, żeby zrozumieć, że rasizm jest czymś okropnym i chcieć coś o tym zrobić. 

AM: To jest skomplikowane, że odwołam się do Twoich słów. Wystarczy przypomnieć sobie, jak przez wieki mężczyźni opowiadali o kobietach, heterycy o homoseksualności. Pewnie z tego wynika niepokój, gdy ktosia_ktoś spoza grupy pisze, mówi o tej grupie. To też wiąże się z tak zwaną taktyką spadochroniarstwa polskich emigrantek​. Nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Co myślisz o takiej perspektywie? 

HJ: Gdybym chciała do tego podchodzić od takiej strony, to przestałabym fotografować. Jestem dziennikarką, fotoreporterką, fotografką dokumentalną, w definicji jest więc to, że interesuję się tym, co się wokół mnie dzieje i niekoniecznie musi to mieć bezpośredni związek ze mną. Podam przykład. Parę lat temu robiłam reportaż o eksmisjach w Hiszpanii, o tym, jak wyrzucali ludzi na ulice (i dalej to robią), bo nie byli w stanie spłacać kredytów mieszkaniowych. W czasie reportażu 52-letni mężczyzna, który był zagrożony eksmisją, postanowił postawić furgonetkę przed domem i w tej furgonetce spać. Była zima, furgonetka miala pięć metrów kwadratowych, bez ogrzewania, jedno rozkładane łóżko. Pięć dni tam spędziłam, spaliśmy w tym samym łóżku, bo nie było miejsca i oczywiście w ubraniach, było zimno. To jest spadochroniarskie? Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, ile my – fotografowie dokumentalni i fotoreportażyści – wkładamy wysiłku i serca w naszą pracę. Powinni może najpierw nad tym się zastanowić, a nie wrzucać wszystko do jednego worka pod tytułem jak nie jesteś czarna, lesbijka, żydówka itp. itp., to nie masz prawa głosu zabierać. Uważam, że to bardzo upraszczające. Czy chcemy się zamknąć w gettach, gdzie wyłączne prawo głosu mają członkowie danego kolektywu? Ja nie chcę i z pewnością będę kontynuować projekty na tematy, które uważam za interesujące, potrzebne, niezbędne. Bez względu na to, czy są one pośrednio czy bezpośrednio powiązane ze mną. Jeśli ktoś chce mnie uważać za spadochroniarkę, to proszę bardzo. Tak na marginesie: ze spadochronem skoczyłam i było to bardzo intensywne przeżycie, które do tej pory wspominam z sentymentem.

AM: Ja rozumiem, że czujesz swąd, do którego my się już trochę przyzwyczaiłyśmy i dokładasz się do zmian. Bardzo dziękuję za Twój projekt i za rozmowę. I czekamy – z niepokojem – na fotografie o polskich narodowcach. 

Korekta: Maja Korzeniewska

**********************

Hanna Jarząbek (1976)
W latach 1996-2008 mieszkała w Genewie, gdzie ukończyła studia magisterskie z nauk politycznych i pracowała jako politolog, przygotowując raporty o uchodźcach palestyńskich dla agencji ONZ (UNRWA, OCHA, UNCED). Swoją pasję do fotografii dokumentalnej rozwinęła podczas podróży na Filipiny, do Strefy Gazy i Iranu (2001, 2002-2003 i 2008).

Od 2008 roku mieszka i pracuje, jako niezależna fotografka, w Hiszpanii. Jej reportaże były publikowane m.in. w El País, XL Semanal, BuzzFeed News, L’Obs, Equal Times, magazynie 5W, Interviú, El Periódico de Cataluña, magazynie 7k, Gazecie Wyborczej, Polityce.

Zdobyła kilka nagród, m.in. XX University of Murcia Photography Award (Hiszpania 2021) oraz III Nagrodę POY Latam 2015 (Meksyk) w kategorii multimedia. Otrzymała Honorable Mention od Marylin Stafford Fotoreportage Award (Wielka Brytania 2021) i została wybrana wśród Futures Talents 2020 w programie Futures Photography UE. Otrzymała również grant  S.OS. Arte / Cutlura VEGAP 2021 (Hiszpania), stypendium z programu DESVÍO – Hablar en Arte (Madryt 2021) oraz stypendium Europejskiego Centrum Dziennikarstwa (2020). Oprócz tego otrzymała również stypendium Crisálida Signo Editores Program (2019), stypendium Helge Humelvoll z 69. Missouri Photo Workshop (2017, Stany Zjednoczone) oraz GrisArt Photojournalism Scholarship (Barcelona 2015). Została wybrana finalistką Grand Press Photo Poland 2019 i 2012; nominowana w edycji 2018 i 2017 Photography Grant of Photography Magazine (Londyn 2017); wybrana jako finalista m.in. CROSS VIDEO DAYS (Paryż 2014) oraz 19. FotoPres la Ciaxa (Hiszpania 2013).
WWW Hanna Jarząbek

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie) / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

***************************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

Skrawek les*arkadii. L*AW. Wypatrzyć lesbijkę*. Podcast ilustrowany o motywach lesbijskich* w kinie polskim. Agnieszka Małgowska

Motywy lesbijskie* w polskiej kinematografii nie są ani liczne, ani bardzo różnorodne. Czasem to, co możemy obejrzeć, to naprawdę drobiazgi. Dominuje nieoczywistość relacji między kobietami, choć są wyjątki, oglądamy je na przykład w Innym spojrzeniu Karolya Makka z Jadwigą Jankowską-Cieślak i Grażyną Szapołowską, Nadzorze Wiesława Saniewskiego.

Wydawałoby się, że właściwie nie ma o czym mówić, ale moim zdaniem, te ukryte okruchy są interesującym i znaczącym materiałem. Tym bardziej interesującym, jeśli spojrzeć na to, co w lesbijskiej tematyce produkuje się na świecie w ostatnich latach, i co można oglądać na przykład na Netfliksie. Notabene teraz możemy na tej platformie obejrzeć polskie produkcje, których głównymi bohaterkami są lesbijki*: film Olgi Chajdas Nina i serial Jana Holoubka Rojsty 97. A w kinach pojawia się właśnie komedia Aleksandra Pietrzaka Czarna owca.

Możemy skupić się na tym, co nadciąga nowego i lesbijskiego* w kinematografii, ale można też przyjrzeć się temu, co powstało przez ostatnie 100 lat, nawet jeśli to zaledwie les*drobiazgi: dalekoplanowe postacie, epizodyczne sceny, aluzje, sugestie. Przez lata w Polsce tak właśnie opowiadano o lesbijkach*, to wyraz wielkiego milczenia na temat kobiecej nieheteronormatywności, milczenia podszytego mizoginią i les*fobią. Bez względu na intencje twórców (można je postrzegać jako działanie celowe lub mimowolne) wytworzył się styl – choć to określenie jest raczej nadużyciem – który mówi do widowni dwuznacznościami, mgliście, pokrętnie, szczątkowo. Te szczątki dopiero pod lupą i w pewnych układach odsłaniają swoje znaczenia, dlatego jednym ze sposobów nadania sensu filmowym drobiazgom jest szukanie łączących je motywów.

Motywy mogą być kluczem do syntetycznego ujęcia lesbijskości*, porządkują i umożliwiają dostrzeżenie pewnych tendencji. Tworzy się mapa, która może dać pełniejszy obraz les*tematyki w polskim kinie. Na tej mapie można zobaczyć motywy snu, pocałunku, tańca, demonicy, czy podskórny motyw lustra. 

Nasze rozmowy w podcaście ilustrowanym Wypatrzyć lesbijkę* zaczęłyśmy od trzech odcinków tanecznych. Jesteśmy trochę jak detektywki, które poszukują śladów lesbijskiej* egzystencji w polskim kinie, starając się odzyskać stary materiał i na nowo go zanalizować. Trochę jak archeolożki, którym znalezione skamienieliny rosną do rozmiarów sporej budowli, bo odkryte elementy układamy w wielowarstwowe herstorie_les*storie. W większości są to skrawki les*raju, o którym marzą bohaterki, przymuszone, by żyć w homofobicznej rzeczywistości. To złudzenie raju odnajdują_my na chwilę – w snach, w tańcu, długim spojrzeniu, w domowej oranżerii, na werandzie czy pod podłogą… 

O tej arkadii nie tylko próbujemy opowiadać, także go wizualizujemy. Dzięki wyobraźni i umiejętnościom Magdaleny Sobolskiej, możemy zobaczyć kolaże, a wręcz kolażowe animacje wyłaniających się z debat obrazów, myśli, postaci, tworzących substytut idealnego świata. 

Ilustratorka przynosi też ze sobą perspektywę pokolenia 30 plus, dzięki czemu nasza rozmowa, to także spotkanie dwóch pokoleń kobiet nieheteronormatywnych. Mimo że łączy nas wiele: maniakalna miłość do filmów z wątkiem les* i feministyczny światopogląd, dostrzegamy też rozbieżności. W międzypokoleniowej debacie mamy możliwość skonfrontowania odmiennych perspektyw i doświadczeń wynikających z 20 lat różnicy wieku. Z ciekawością odkrywamy zmiany, jakie dokonały się przez ostatnie dwie dekady w widzeniu postaci, motywów, kontekstów, konstruktów płciowych, stereotypów dotyczących lesbijek* czy kobiet w ogóle.

Podcast jest naszą podróżą – wbrew archiwistycznej intencji projektu – podróżą w nieznane. Popodróżujcie z nami. Po sezonie tanecznym pora na drugi sezon – demoniczny. Od września zgłębiać będziemy tę stronę lesbijskości*, która bez odrazy spogląda na wampirzyce, syreny, strzygi, wilkołaczki…

*********************************

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
Lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka! (projekt archiwistyczny / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) / L.Poetki (film dokumentalny) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie) / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

Magdalena Sobolska – magistra kulturoznawstwa (Instytut Kultury Polskiej, Uniwersytet Warszawski) ze specjalizacją Kultura Wizualna. Jej praktyka artystyczna obejmuje kolaż klasyczny, cyfrowy oraz techniki mieszane. Członkini Polish Collage Collective. W 2020 r. odbyła rezydencję ENKLAWA w galerii Propaganda, której owocem był autorski lesbijski zin „Potrzeba nam miłości”. Jego część została potem zaprezentowana na wystawie „Jesteśmy ludźmi” w galerii Labirynt. Dla magazynu Szajn pisze cykl Lesstream (@magdalenasobolska).  

*********************************

Projekt powstał w ramach powstającego Lesbijskiego* Archiwum Wirtualnego (L*AW). Podcast jest formą audio-wizualnej artkrytyki kulturoznawczej.

Prowadzenie: Agnieszka Małgowska / Magdalena Sobolska
Ilustracje: Magdalena Sobolska
Dźwięk: Monika Rak
Produkcja: Stowarzyszenie SISTRUM. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*

OGLĄDAJ: VIMEO * YOU TUBE
SŁUCHAJ: SPOTIFY

POSZCZEGÓLNE ODCINKI

No 1 WALC VIMEO * YOU TUBE * SPOTIFY

No 2 TANGO VIMEO * YOU TUBE * SPOTIFY

No 3 FREESTYLE VIMEO * YOU TUBE * SPOTIFY

Tutaj więcej materiałów o les*kulturze w Polsce: https://linktr.ee/Sistrum

Projekt finansowany przez Program Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy
Fundusze norweskie i EOG
EEA and Norway Grants

ORLANDO. Pułapka? SEN. Pamiętniki intymne. Nie przyszłyśmy siebie przekraczać.

Tekst jest zapisem scenariusza, który powstał na podstawie prezentacji przygotowanej na konferencję Obscena 24 maja 2011 roku w Instytucie Teatralnym w Warszawie.

ORLANDO. Pułapka? SEN. Pamiętnik intymny to performatywny dialog między członkiniami zespołu w obecności widzów_ek, ilustrowany zdjęciami Leszka Szymańca, Patrycji Mic i Kamila Musiejczuka, Andrzeja Majosa poświęcony pracy nad projektem teatralnym ORLANDO. Pułapka? SEN.

ORLANDO. Pułapka? SEN fot. PAT MIC

PROLOG……………………………………………………………………………

I. projekt

ORLANDO. Pułapka? SEN to marzenie, ale i koszmar senny. Wszystko się w tym scenicznym dzianiu przetwarza, plącze, miesza. Nie obowiązuje tu oczywistość w żadnej postaci. Rządzi zmienna energia.

Przedstawienie, które w swym zamierzeniu było przeznaczone dla kobiet, stało się zaskakującym wojażem po kobiecości, która multiplikowała w sposób coraz bardziej nieprzewidziany. W relacjach postaci scenicznych i poza nimi.

Powstał wymarzony, ale nieprojektowany kobiecy krąg. W jego zasięgu, w ekstremalnych warunkach powstało wiele niezwykłych rzeczy, też nierzadko bulgotało jak w wielkim garze, a jednak udało się zagrać spektakl w kilku miastach Polski (Warszawa, Poznań, Siedlce, Gdańsk)

W tym kręgu nasza kobiecość (sceniczna i prywatna) – między 10 a 43 rokiem życia – przybrała niemal wszystkie kształty. Ostatecznie symbolicznie spotkały się w naszym ŚNIE: Dziewczynka, Dziewczyna, Kobieta… Z całą ich mądrością, bólami i doświadczeniem.

Zabrakło nam tylko Starej Kobiety – babki. Jak twierdzą niektóre krytyczki literackie, starość była wielkim lękiem Virginii Woolf, więc nie wyposażyła Orlando w bogatą energię starości. My jednak spróbowałyśmy poszukać staruchy, dla której też znalazło się miejsce w spektaklu.

Taka wielowymiarowa kobiecość buduje Orlando książkowego i spektaklowego. ORLANDO jest tymi wszystkimi kobietami. W powieści to on_ona rozmawia z nimi, najpierw pod postacią bohaterek_ów swej opowieści, potem wyodrębnia je jako części swojej osobowości – głosy wewnętrzne. Głosy te w naszym spektaklu spotykają się w ariettcie i przemawiają dziwnym chórem, który wspiera przewrotny i zabawny fragment powieści Woolf.

Siadywały więc wokół misy z ponczem, którego dostarczanie w wielkiej obfitości wzięła na siebie Orlando, i opowiadały wiele wspaniałych historii, i czyniły wiele zabawnych spostrzeżeń, jako iż nie można zaprzeczyć, że gdy kobiety się zbiorą – ale pssst! – zawsze pilnują, by drzwi były dobrze zamknięte i ani słowo nie przedostało się do druku. Pragną jedynie – ale pssst! czy to nie kroki mężczyzny na schodach? Pragną jedynie – to chciałyśmy powiedzieć, gdy ten dżentelmen wyjął nam słowa z ust. Kobiety nie mają pragnień, mówi ów dżentelmen, wchodząc do saloniku Nell – mają jedynie słabości. Bez pragnień (obsłużyła go i odszedł) ich konwersacja nie może nikogo w najmniejszym stopniu interesować. „Jest rzeczą powszechnie znaną”, mówi pan S.W., „że kiedy brak im bodźca ze strony płci przeciwnej, kobiety nie mają sobie nic do powiedzenia. Kiedy są same, nie rozmawiają, tylko się drapią”. A skoro nie mogą rozmawiać, a drapanie nie może trwać bez przerwy, i jest powszechnie wiadome (dowiódł tego pan T.R.), „że kobiety nie są w stanie odczuwać słabości do osoby własnej płci ani też żywić do siebie niechęci”, cóż – jak możemy przypuszczać – robią kobiety, kiedy szukają własnego towarzystwa? (tłum. Władysław Wójcik, Tomasz Bieroń, 1994)

Teraz niech przemówią indywidualnie jako postacie, jako aktorki, jako osoby prywatne. Niech opowiedzą lub przemilczą swe doświadczenia, uczucia, afekty, fochy, bodźce, impulsy powstałe w procesie tworzenia. Chcemy, żeby słowa płynęły w sposób swobodny, w formie odpowiadającej każdej z współtwórczyń projektu.

II. przekroczenie

Agnieszka MAŁGOWSKA
Dziś chcemy opowiedzieć o doświadczeniu intymnym, o którym można mówić różnymi językami, na przykład językiem naukowym, ale takiego nie użyjemy.

Albo językiem literatury, jak zrobiła Virginia Woolf tworząc dzieje Orlando, w których wykorzystała własne przeżycie – miłosny związek z kobietą. Powieść bywa nazywana listem miłosnym do Vity Sackville-West.

Można też wziąć udział w projekcie ORLANDO, a potem o tym opowiedzieć.

Dziś więc podzielimy się naszym orlandowym przeżyciem, refleksją, wymknięciem, które nas naznaczyły, w sposób nieuporządkowany, fragmentaryczny, używając swobodnego, niejednolitego języka.

Choć każda z nas zjawiła się w projekcie z różnych powodów, bez wątpienia na początku wszystkie mogłyśmy powiedzieć: nie przyszłyśmy siebie przekraczać. Ale ORLANDO nam się wymknął, jak wymknął się Virginii Woolf, która napisała w Dzienniku: Jakiż kompletnie niepodległy mej woli, ale sam w sobie silny jest ten Orlando! – jakby odsuwał na bok wszystko, żeby zaistnieć.

Czas z ORLANDO to przekroczenia, które nam się zdarzyły. Projekt stał się właściwie serią przekroczeń dziejących się samoistnie. Czasem dotkliwych – dokonanych z wysiłkiem, czasem jakby przypadkowych – bezbolesnych. A jakie miałyśmy założenia?

Orlando.Pułapka?SEN fot. Kamil Musiejczuk

ZAŁOŻENIA ………….………………………………………………….……

Agnieszka MAŁGOWSKA
Miał to być spektakl o postaci poszukującej, niebanalnej – o Orlando, ale przede wszystkim działanie artystyczne, w które wpisany jest rozwój, ale ten rozwój mnie zaskoczył! Ponieważ zaskoczyły mnie wszystkie uczestniczki.

Monika RAK
Ja chciałam grać, recyklingować się aktorsko, tylko nie było teatru, w którym byłoby miejsce dla mnie. Więc jako aktorka zaczęłam robić swój teatr, w którym nie muszę nikomu niczego udowadniać, w którym mogę mówić o moim świecie, który nazywam RÓWNOLEGŁYM, czyli o świecie queerów, lesbijek, o świecie genderowym. Tym samym przekroczyłam niemożności. A przy okazji realizuję moje projekty graficzne i filmowe, co stanowi połowę całej pracy teatralnej.

Magdalena POGORZELSKA
Przystępując do projektu nie sądziłam, że przekroczenia będą mnie dotykać na każdym kroku. Chciałam po prostu grać, ale bycie w ORLANDO nie ma nic wspólnego z określeniem tak po prostu.

Nowe spojrzenie na teatr, na aktorstwo, na tworzenie spektaklu, na poszukiwanie postaci to są moje przekroczenia. W całym moim życiu niczemu nie poświęciłam tak wiele czasu, jak Arcyksiężnej. Wymagająca franca, którą ujarzmiłam, a może ona ujarzmiła mnie?

Agnieszka WESELI / FURJA
Doświadczenie współtworzenia pierwszego w Polsce kabaretu lesbijskiego Barbie Girls narobiło mi apetytu: chciałam, powiedzmy, rozwijać się aktorsko. A tymczasem okazało się, że w projekcie ORLANDO, oprócz pracy z głosem, ciałem i psychiką biorę udział w pracy na różnych płaszczyznach, także organizacyjnej, administracyjnej, fundraisingowej. I w sprzątaniu sali, które również stało się naszą wspólną odpowiedzialnością.

Od stycznia 2010 roku zdarzyło nam się, jako grupie, wiele kryzysów, przez które razem się przeprawiłyśmy – i wciąż zastanawiam się, jak to możliwe, że taki projekt – bez finansowania, bez lokalu, z mnóstwem ścierających się, przekraczających wzajemnie osobowości – że taki projekt przetrwał. W dodatku wciąż się rozwija przez zmianę: wczesną wiosną 2011 roku opracowałyśmy wersję bez dzieci i połączyłyśmy dwie odrębne sceny w jedną Arcy/księżnej/księcia.

Na własnej skórze przekonałam się, że robię to, co zawsze chciałam robić. Nasz ORLANDO to nie tylko działanie w sferze sztuki, ale działanie polityczne – prowadzące do zmiany społecznej – która postępuje w kierunku od jednostek do większych grup.

Greta PUCHAŁA
Przyszłam do projektu, bo zainteresował mnie temat, ponieważ mam Orlando w domu. Od kilku lat żyję w queerowej rodzinie. Mój mąż jest tak naprawdę moją żoną. Jej_jego transpłciowość i moje przekroczenie biegunowości stały się naszą misją, z którą staramy się dotrzeć do różnych środowisk.

Przy spektaklu ORLANDO okazało się, że musiałam przekroczyć swoje myślenie o sztuce. Jestem raczej człowiekiem racjonalizmu i techniki, lubię nowoczesny teatr, ale go nie rozumiem. Przed przyłączeniem się do grupy teatralnej nie rozumiałam prawie w ogóle, teraz przekraczam swoją wrażliwość.

Iwona LEWANDOWSKA
Przyszłam do projektu w ostatniej fazie. Właściwie po to, by wyłączyć i włączyć światło. Okazało się, że to skomplikowane, gdyż robię to bez przygotowania zawodowego. Dziś w spektaklu jest 70 zmian świateł.

Wkraczając do projektu nie miałam poczucia, że coś przekraczam, co wiąże się w moim myśleniu z wysiłkiem, z poczuciem jakiejś niemożności, z poczuciem wyzwania lub określenia punktu przekroczenia. Choć myślę, że właśnie przekraczanie mnie zachwyciło. Przekraczanie tradycyjnego/stereotypowego myślenia o teatrze, o sztuce, o płci, o kobietach.

Anna / Krzysztof WOJKIEWICZ
Mnie interesował progres. Wyznaczyłam sobie zadanie – przekroczyć siebie. Stwierdziłem, że w życiu nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę seksbombą w heteryckim stylu, a chcę nią zostać na scenie! Podpisałam kontrakt – nazwano mnie tam aktorką – kontrakt wisi teraz u mnie na ścianie. Zaangażowałam się również w działania promocyjne. Wszystko to na rzecz kaganka oświaty, który niosę, biorąc udział w projekcie. To moje pierwsze działanie teatralne.

Aniela Małgorzata PIENIĄŻEK
A ja nie miałam założeń. Znamy się z reżyserką już całkiem długo, jest moją przyjaciółką i miałyśmy wcześniej okazję razem pracować w przestrzeni teatralno-performatywnej. Któregoś dnia Agnieszka do mnie zadzwoniła i powiedziała, że robi projekt teatralny. Spytała, czy jestem w Polsce i czy chciałabym wziąć udział w ORLANDO. Akurat byłam i nie miałam zamiaru przez jakiś czas wyjeżdżać, także zgrałyśmy się w czaso-przestrzeni idealnie.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Zgrałyśmy się w czaso-przestrzeni idealnie. W tym się zgrałyśmy, a reszta? No właśnie, TAK różne osobowości, różne umiejętności teatralne, różne oczekiwania, różne cele… Ciągłe dziwimy się, że grupa działa, że się nie rozpada, a bywa naprawdę trudno. Koordynowanie takiego zespołu, który teoretycznie nie ma racji bytu to wyzwanie, ale i przekroczenie samo w sobie. Od czego zaczęły się zmiany, przekroczenia?

ORLANDO. Pułapka? SEN. Melanch-Ola & M-Ania fot. Andrzej Majos

CIAŁO ………………………………………………………………

Agnieszka MAŁGOWSKA
Zaczęło się od ciała, choć ciało rozumiemy szeroko, ale najpierw opowiemy o ciele rozumianym dosłownie.

I. Ciało to ciało

Agnieszka WESELI / FURJA ciało nie/świadome
Podczas pracy nad spektaklem moim udziałem było ćwiczenie ciała, dotąd zaniedbanego i nielubianego – musiałam je potraktować jako instrument wyrazu równorzędny ze słowem, które przedtem było mi bliższe, właściwie wyłącznie ważne. Ciało poszło na współpracę, zgodziło się na przekroczenia: oprócz związanych z samą rolą, także na występ podczas ciężkiej choroby czy siedzenie przez kilkadziesiąt minut w zimnych, ciemnych, przeraźliwych dziurach – bo tego wymagał spektakl.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Dziś Furja nieźle radzi sobie z ćwiczeniami fizycznymi, wibruje basami jak perkusja, jej siła jest w potężnym głosie, który nauczyła się wydobywać z głębi swego ciała.

A co do chorób, tych miałyśmy całą serię i w związku z tym cały cykl przekroczeń. Na przykład Aniela ćwiczyła mimo zapalenia nerek, a Monika…

Monika RAK – ciało nie/normatywne
Ja? Ja grałam tuż po ataku pęcherzyka żółciowego. Ale moje przekroczenie dotyczące ciała wynika głównie z tego, jak wyglądam: jestem mała i okrągła. W tym spektaklu gram kobietę i gram mężczyznę. W naszym teatrze mogę grać kogo chcę, choć nie jestem normatywnie naznaczona pięknem. Odbiegam od przyjętego w mainstreamie wyglądu aktorki. To jest moje przekroczenie związane z ciałem – zaakceptowałam je. Nareszcie mogę – wchodząc na scenę – nie mieć obsesji, że nie wyglądam jak powinnam i mogę nareszcie skupić się na zadaniach, bez lęku przed oceną. Jestem wolna.

Agnieszka MAŁGOWSKA
I to nienormatywne ciało zagrało ORLANDO. Taki był cel.

Anna / Krzysztof WOJKIEWICZ ciało nie/energetyczne
Do tej pory spotykałam się ze swoim ciałem jedynie uprawiając sport. W teatrze odkryłam sztywność kręgosłupa i zamiast ćwiczeń wysiłkowych pracowałam tańcząc z chustą na próbach. Oprócz tego poznałam technikę Aleksandra, dzięki której trenuję ciało umysłem.

Z ciałem związana jest również moja pierwsza premiera sceniczna, podczas której nie mogłam opanować drgawek. Na szczęście taki tremens może być częścią roli. Z każdym spektaklem jest lepiej.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Dziś Anna to ciało emanujące skupioną energią.

Aniela Małgorzata PIENIĄŻEK ciało nie/upodporządkowane
Dla mnie znaczące były dwie techniki: Aleksandra i baletowa.

Technika Aleksandra. Pomogła mi nabrać elastyczności, nadała lekkości i pozwoliła mi osiągnąć prostą sylwetkę. Dzięki niej wyłoniła się postać Saschy – istoty o długiej szyi i miękkim chodzie.

Balet. Dużo więcej trudności przysporzyło mi przybieranie odpowiednich póz, takich jak rozłożone ramiona, zaokrąglone dłonie, odpowiednio ustawione stopy itd. Wymagało to skupiania się na formie i technice. I taki przyspieszony kurs baletu bywał czasami niezwykle wyczerpujący. Muszę przyznać, że wyzwanie, które na początku było niewyobrażalnie trudne, w końcu przyniosło efekty i radość z nowo opanowanych postaw ciała.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Dziś Aniela z gracją przemierza każdą przestrzeń, w której gramy. Choć z baletowym ruchem bywają jeszcze pewne trudności… [śmiech]

Iwona LEWANDOWSKA – ciało nie/poznane
Najpierw słyszałam o ćwiczeniach, potem wzięłam udział w kilku warsztatach i spodobało mi się, i niewątpliwie czuję, że trzeba będzie poprzekraczać, mam jeszcze dużo do zrobienia z ciałem i głosem. Mam nadzieję, że wszystko, co trzeba, uda się przekroczyć w nowym projekcie Damskiego Tandemu Twórczego 33 Sztuka, w którym jestem już aktorką.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Dziś Iwona to wielki potencjał aktorski.

II kostium to ciało/rola

Agnieszka MAŁGOWSKA
Tyle o ciele traktowanym dosłownie, ale ciałem może też być kostium, niosący z sobą niemałe aktorskie i tożsamościowe problemy. Zwłaszcza, że inspirowałyśmy się stylistyką Vivian Westwood – projektantką nie hołdującą klasycznej kobiecej sylwetce, a postacie z powieści Woolf potrafią w nas wrastać.

Magdalena POGORZELSKA
Ja zamknęłam moją postać w naprawdę niekonwencjonalnym kostiumie i przestrzeni teatralnej, nie pozwalam jej istnieć poza sceną – to jest przekroczenie, na które mnie nie stać.

Aniela Małgorzata PIENIĄŻEK
Ja – w przeciwieństwie do Pogo – nie mam tego problemu. Dla mnie przenikanie się teatru i życia jest czymś naturalnym. Prawie za każdym razem zdarza mi się chodzić w kostiumie po zakończeniu spektaklu wśród widzów i innych osób obecnych. A ponieważ często gramy w przestrzeniach nieteatralnych – w klubach, centrach artystycznych – przejście to jest łatwe.

Anka / Krzysztof WOJKIEWICZ
Ubierałam się w postać Seksbomby po kolei: buty, gorset, pończochy, rękawiczki, kapelusz, okulary, szminka. Wszystkie te drobiazgi rozdziewiczałem. Na próbach ćwiczyłem chodzenie i gest, szczególnie pamiętam pracę nad biodrami, nie wiedziałem, że można nimi ruszać – tylko nimi.

Prócz tego na próbach stacjonarnych oglądałem ikony seksu, analizowałem ich zachowania. I co mnie bardzo zaskoczyło – w ich gestach było bardzo dużo męskich pierwiastków. Przy tej okazji mogłam odkryć, że paląc papierosa mogę robić to kobieco – pokazując nadgarstki lub po męsku – pokazując wierzchnią stronę dłoni.

Agnieszka WESELI / FURJA
Postać, którą gram, jest najdziwniejsza. Nosi trudny kostium, który w trakcie spektaklu zmienia się wraz z osobowością. Pod koniec przedstawienia udający mężczyznę, w rzeczywistości kobiecy, a zawsze walczący o formę – Arcyksiążę staje się pięknym, nieopanowanym ko-ko-koczkodanem w komicznym czepku z piórkami. Jest to bardzo ważny wyraz mojej osobowości. Wcześniej tego nie podejrzewałam

Agnieszka MAŁGOWSKA
No i jeszcze wszystkie spektaklowe artystki – nieaktorki noszą na spektaklach krawaty, żeby włączyć się w nieoczywistość płciową świata ORLANDO.

III ciało to przedmioty/przedłużenia ciała

Agnieszka MAŁGOWSKA
Magda chodzi o kulach, sama to wymyśliła, ale nie spodziewała się konsekwencji tego pomysłu. To nam uświadomiło kolejne przekroczenie, dotyczące przedmiotów, które stały się następną warstwą naszego spektaklowego ciała.

Magdalena POGORZELSKA
Postać Arcyksiężnej, którą gram, jest największym artystycznym przekroczeniem, jakiego dokonałam. Odkrywając ją i odzierając po kolei z warstw, które na siebie nakłada, w pewnym momencie zrozumiałam, że to ona mnie rozwarstwia. Musiałam zmierzyć się z własnymi lękami, stać się emocjonalną ekshibicjonistką.

Arcyksiężna manipuluje ludźmi, bawi się przedmiotami. Jej zabawki to martwy lis spoczywający na jej ramieniu i kule inwalidzkie, które nosi z dumą jak torebkę od Prady. Natomiast wózek inwalidzki, którym przyjechała, to Aston Martin – przecież taka dama nie będzie chodzić pieszo!

Stając w świetle reflektorów naprzeciw widza_ki, który_a również przyjechał na wózku inwalidzkim lub mierząc się z kobietą w pierwszym rzędzie podpierającą się kulami, nie jest mi łatwo. Wtedy wstępuje we mnie Hariett Grizelda i krzyczy: Hej, kochana, widzę, że grasz w mojej bajce! I nuci… ta ta tara Ra, ta ta tara !

Kiedy zapada ciemność i przedstawienie się kończy, trudno jest mi spojrzeć tym ludziom w oczy, może dlatego tak szybko chcę się pozbyć kostiumu i znowu wrócić do siebie.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Magda dotknęła delikatnego tematu – niepełnosprawności – który można oswoić nie tylko bezradną powagą. Można też doświadczyć tego w zabawie. W jednej z wersji spektaklu dziewczynki, jak szalone, jeździły na wózku inwalidzkim.

IV. ciało to technika

Agnieszka MAŁGOWSKA
Koła wózka mają sflaczałe opony i jeździ się na nim z trudem. Ale co to dla nas. Przecież zmaganie się z potwornym ciałem technicznym, które nieraz nas pokonało, to dla ORLANDO nie pierwszyzna. Grałyśmy w warunkach technicznie koszmarnych albo luksusowych – oba przypadki przerażające. [śmiech]

Ja nie przepadam za techniką, jesteśmy niekompatybilne, a tu przymus obsługiwania urządzeń. Jestem bowiem operatorką projektora, komputera, stosu pilotów. Te narzędzia same gasną mi w dłoniach.

Wciąż więc walczę z myślą: czy technika to przekleństwo sztuki, czy jej czar…

Iwona LEWANDOWSKA
Prawda. To zadanie ogromne, za każdym razem inny sprzęt: od przycisków na rozgałęziaczu po komputerowe reflektory. Nowe koncepcje oświetleniowe. Momentem przekroczenia dla mnie była rozmowa z technikami w Poznaniu w Teatrze 8 Dnia w pełni profesjonalnym. Podołałam.

Greta PUCHAŁA
Tutaj ja się właśnie spełniam. Technika i jej wyzwania to ja. Mam do pokonania stres, kiedy widzę nowe urządzenie lub nowy komputerowy program, ale czuję zadowolenie, kiedy okazuje się, że w sumie to nic skomplikowanego…

No może nie do końca… Ciągłe zmiany reżyserskie i palec, który drętwieje na spektaklu od pukania w laptopową myszkę.

V. ciało to spektakl

Agnieszka MAŁGOWSKA
Te wszystkie mniejsze ciała, o których mówiłyśmy, budują nasze wspólne ciało – spektakl. Forma zmieniająca się, mutująca jak postać Orlando.

Prawdę powiedziawszy każdy kolejny spektakl to premiera, ORLANDO to niekończąca się historia.

Ale ORLANDO to nie tylko przedstawienie – zjawisko artystyczne, to też w pewnym sensie zjawisko społeczne, które musi sobie radzić w polskich realiach sztuki offowej.

Agnieszka WESELI / FURJA
Właśnie. Podczas pracy nad spektaklem uświadomiłam sobie, że to, co tutaj robimy, idealnie spełnia założenia projektu artystycznego według wytycznych programu kulturalnego Unii Europejskiej. [śmiech] Jest to działanie oddolne, włączające dużą grupę osób, w dodatku z wielu powodów wykluczonych społecznie. Ale to działanie również absolutnie nie pasuje do żadnej struktury unijnej, dlatego nie mamy szansy na jakiekolwiek dofinansowanie. Dlatego jesteśmy teatrem ubogim, teatrem z przedłużaczami.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Ale to jest absolutnie twórcze i pokazuje, jak funkcjonuje większość nieformalnych grup artystycznych ze społecznym zacięciem. Na szczęście nie to nas ostatecznie określa. Myślę, że robią to emocje.

Orlando. Pułapka? SEN fot. Kamil Misiejczuk

EMOCJE………………………………………………………………

Agnieszka MAŁGOWSKA
ORLANDO to emocje – prywatne i postaci. Wielki Tygiel.

W mojej roli – reżyserki i trenerki teatralnej – zmaganie się z emocjami aktorów to znaczna część pracy. Szczególnie w tak zróżnicowanej grupie. Są jeszcze moje prywatne emocje, raczej wulkaniczne. Wciąż to oswajam, choć bywa, że absurdalnie marzę o świętym spokoju. Czasem udaje się go osiągnąć – na chwilę. [śmiech]

A sam pokaz spektaklu to dla mnie potworne emocje. Paraliżuje mnie lęk, najchętniej odwołałabym każde przedstawienie. Nerwy, komplikacje techniczne, mierzenie się z odbiorem publiczności: milczącej, opornej, nieprzyzwyczajonej do takiej formy i takiego tematu – to moje przekroczenia.

Monika RAK
Mnie zasadniczo publiczność nie przeszkadza, nawet ją lubię. [śmiech] Ale mam na to sposób: myślę i mówię o sobie ona/aktorka, co ułatwia mi komunikowanie się, oddzielenie siebie od postaci na scenie.

Zatem aktorka doświadczyła przekroczenia w pracy z zespołem. Zobaczyła, że nie wszystko trzeba rozwiązywać emocjonalnie. Że jest wiele perspektyw i że nieraz czas daje nam najlepsze rozwiązanie.

Aktorka myślała, że teraz wszystko będzie proste. Dostała przecież rolę Orlando, w której mogła być kimś pomiędzy – mutować – być kobietą i mężczyzną w jednym, i przyszła scena, w której na poważnie miała zagrać amanta_tkę. Aktorka spojrzała w lustro i zobaczyła osobę, która wzbudza uśmiech. Czy widz_ka uwierzy, że może pragnąć i kochać, czy może być pożądana i kochany? Zmagania trwały jakiś czas… Aż aktorka uwierzyła, że może być w tym teatrze, kim tylko chce.

Aniela Małgorzata PIENIĄŻEK
Ja nie miałam żadnych wątpliwości, co do pragnień i intencji Orlando, nie widziałam w nim osoby śmiesznej ani dziwnej, tylko kogoś, kto chce wejść w relacje z księżniczką Saschą.

Jednocześnie dla mnie samej znajdowanie się w roli uwodzicielki i obiektu westchnień było czymś kompletnie nowym i nie do końca zrozumiałym. Tak więc każda z nas miała w sobie jakieś obawy. A w przeciwieństwie do Arcyksiężnych, u których forma i technika są bardzo istotnymi elementami roli, moje granie z Orlando polega na zbudowaniu i utrzymaniu więzi emocjonalnej. Okazało się, że nie jest to możliwe bez stworzenia dobrej i głębokiej prywatnej relacji pomiędzy nami, bez podzielenia się obawami i oczekiwaniami. I udało się.

Magdalena POGORZELSKA
Przy odkrywaniu Arcyksiężnej musiałam przekraczać granice mojego wstydu, mierzyć z ekshibicjonizmem emocjonalnym i lękiem przed porażką wynikającą z obawy nieokiełznania jej_jego osobowości, charakteru, niezwykłej odwagi i szaleństwa. Żeby to osiągnąć i choć w małym stopniu zbliżyć się do Arcy, przekraczałam granice moich możliwości głosowych i sprawności fizycznej.

Greta PARAOBCZYK
Strach przed pomyłką towarzyszą mi w czasie każdego spektaklu – przekraczanie tego bardzo mi się podoba, jest pożądane i niecierpliwie oczekiwane.

Agnieszka WESELI / FURJA
Moje przekroczenie dotyczyło obawy przed wystąpieniem przed ludźmi. Musiałam uwierzyć, że wartość stanowi to, że mówię od siebie szczerze, że czerpię z siebie, a doskonałość formy jest o wiele mniej ważna.

Konieczne było odsłonięcie się, obnażenie, przełamanie wstydu również przed sobą. I zgoda na przyjęcie kierownictwa z zewnątrz, na zawierzenie komuś innemu, chociaż wcześniej to ja nadawałam kierunek. Moją nauką jest pokora wobec wiedzy i intuicji reżyserki.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Współpraca w grupie to dopiero przekroczenie. Ciągły emocjonalny trud. Niech wyliczę: negocjowanie, rozluźnianie swojej autorytarności, akceptowanie kompletnie odmiennych – często sprzecznych z moimi – postaw życiowych, przekonywanie uczestniczek o sensie nietypowej, pozbawionej pewników pracy teatralnej.

Efektem są niekończące się transformacje grupy – trudne i delikatne, wykluwanie się wspólnotowej formy. To okazało się znacznie trudniejsze niż mierzenie się z głównym tematem tekstu Woolf – z tematem płci!

Orlando. Pułapka? SEN fot. PAT MIC

PŁEĆ: GENDER / QUEER / TRANS / LES ………………………….

Agnieszka MAŁGOWSKA
Płeć nienormatywna! To nasza codzienność. Nie przypominam sobie konfliktu związanego z naszymi orientacjami seksualnymi czy tożsamością płciową, mimo że w naszym gronie wiele
płciowych wcieleń. Cieszymy się nimi i dziwi nas, że świat ma z tym problem.

Anka / Krzysztof WOJKIEWICZ
Praca teatralna nad ORLANDO, to w moim przypadku, wycieczka w głąb siebie. Poznawałem nowe pojęcia jak gender czy queer. Przeprowadziłam analizę własnego gender, przyjrzałam się sobie. Moja męska część osobowości dostała nawet imię – Krzyś.

Na scenie pojawiam się jako Green, w trakcie spektaklu przechodzę przemianę z mężczyzny w kobietę. Idzie to dość gładko, choć niemałym zaskoczeniem dla wielu jest fakt, że mam cycki i generalnie kobiece ciało, kiedy je odsłonię.

Teraz z większą śmiałością i bardziej świadomie bawię się płcią na co dzień. Prowokuję nawet czasami. Tu też przemycam kaganek oświaty. Płeć, hmm, jakie to jednak niejednoznaczne.

Aniela Małgorzata PIENIĄŻEK
Moje przekroczenie związane z płcią dotyczyło kwestii gender. Jako wojująca feministka zawsze starałam się dbać, żeby ludzie uważali na końcówki w języku polskim, zarówno w formie mówionej, jak i pisanej. Natomiast przebywając z Anią/Krzysiem/Greenem/Seksbombą bawię się w dekonstrukcje form płciowych. Przejawia się to tym, że Ania, z którą pracuję, przychodzi i pyta mnie, co robiłam, a ja jej odpowiadam: byłem wczoraj w kinie i spotkałem kilku znajomych. W którymś momencie zauważyłyśmy, że zdarza nam się tak mówić nie tylko we własnym gronie, ale i nieświadomie na przystanku autobusowym, w sklepie itd. To pewne przekraczanie – zabawa z płcią, queerowanie.

Agnieszka WESELI / FURJA
Moja psychika nie ma jednoznacznej płci, ale moje ciało dotąd było kobiece – taka była jego forma przyrodzona i forma wyuczona. Podczas pracy nad ORLANDO musiałam znaleźć w ciele męskość, co jeszcze nie było najtrudniejsze. Trudniej przyszło mi się pogodzić z tym, że moje ciało może być pokraczne, queerowo przekraczające granicę akceptowalności. A ostatecznie odnaleźć w nim, właśnie takim, radość i wreszcie się zadomowić.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Udało się wyśmienicie. Koczkodan to prawdziwa wolność. A co o tym myśli rewers Arcyksięcia – Arcyksiężna?

Magdalena POGORZELSKA
ORLANDO pokazał mi różne oblicza kobiecości i miłości – czuję się w tym dobrze, ale nadal mam oczy szeroko otwarte.

Przyodziana w martwego lisa Stefana, poruszająca się o kulach i odpoczywająca na wózku inwalidzkim, z całą żarliwością i opętaniem próbowałam uwieść kobietę… cóż, takie sobie przekroczenie. [śmiech]

Aniela Małgorzata PIENIĄŻEK
Tak jak już wcześniej wspominałam, moja postać – Sascha – jest księżniczką, osobą delikatną, kokietującą i oczarowującą wszystkich wokół. A ja doskonale pamiętam, jak na początku moje kokietowanie i chodzenie wokół Orlando doprowadzało wszystkie dziewczyny do śmiechu.

A zatem jedno z większych moich przekroczeń odbyło się w ciele, w opanowaniu gestów, zachowań osoby, której model w pewien sposób odrzucam w świecie rzeczywistym, jako mainstreamowy stereotyp kobiecości.

Greta PARAOBCZYK
Życie w queerowej rodzinie, w dużym mieście, głównie wśród podobnych sobie ludzi zmieniło moje rozumienie otoczenia. Cieszę się, że mam możliwość obserwowania jak inni ludzie – spoza tak zwanego środowiska – postrzegają transpłciowość. To bardzo poszerzyło moją wiedzę i pokazało, że jest jeszcze dużo do zrobienia.

Monika RAK
Nasza znajoma – młoda aktorka – po premierze doniosła nam, że nie wiedziała, na co ma patrzeć podczas spektaklu: na tych dziwaków na scenie czy na dziwaków na widowni? Na pierwsze przedstawienie przyszła grupa spokrewnionych z ORLANDO znajomych, które_rzy nie odbiegały_li wyglądem i zachowaniem od freakowych postaci Woolf na scenie. To było wspaniale!

Agnieszka MAŁGOWSKA
Ale wśród nich znajdowały_li się też stateczne_i reprezentantki_nci społeczeństwa w garsonkach i pod krawatem. Nie zabrakło też dzieci – były dwie dziewczynki – łączniczki światów. Jednocześnie widzki i aktorki spektaklu, które teraz już nie grają na scenie, ale zostały w filmie pokazywanym podczas przedstawienia.

Dziewczynki również jako MelachOla i MAnja uosabiają CHAD, czyli chorobę afektywną dwubiegunową, na którą – jak wskazują dziś badania – cierpiała Woolf.

Dziewczynki więc zajmują szczególne miejsce w ORLANDO. Z nimi wiąże się wiele historii, które świadczą o transgresyjnej sile projektu. My na koniec opowiemy jedną z nich.

Monika RAK
Pewnego razu przebieramy się przed spektaklem i 10-latka głośno oznajmia: Chłopaki – do Greena – chłopca ze spektaklu i do Orlando – także chłopca ze spektaklu. Mówi: Chłopaki, odwróćcie się. Więc patrzę, gdzie chłopaki, bo nie widzę, ale skoro nie widzę, to tym chłopakiem jestem ja. Green też poczuł, że to chyba on. I obaj kulturalnie odwróciliśmy się. A Ola i Ania mogły spokojnie się przebrać.

Agnieszka MAŁGOWSKA
Dziewczynki są cudownym kontrapunktem dla nas – spektaklowych dziwacznych cieni.

Orlando. Pułapka? SEN fot. Kamil Musiejczuk

***************

Iwona LEWANDOWSKA  43 lata / kobieta / orientacja bez definiowania / rozwódka / matka/ bez doświadczenia teatralnego / w spektaklu zajmuje się oświetleniem.

Aniela PIENIĄŻEK 27 lat / feministka / zaangażowana katoliczka / heteroseksualna, lecz nieheteronormatywna singielka / politolożka / aktywistka praw człowieka / z pewnym doświadczeniem teatralnym / w spektaklu  Sascha.

Magdalena POGORZELSKA  – 34 lata / heteronormatywna kobieta / organiczna feministka z momentami uległości / medialna zawodowo / aktorka z 3-letnim doświadczeniem w tradycyjnym teatrze dramatycznym / w spektaklu Arcyksiężna.

Agnieszka WESELI / FURJA 35 lat / prawdopodobnie queer / historyczka seksualności / eksmężatka / artaktywistka queerowa / doświadczenie z teatrem słowa i kabaretem / w spektaklu Arcyksiążę, który staje się koczkodanem.

Anna / Krzysztof WOJKIEWICZ 32 lata / lesbijka / queer / matematyczka / bez doświadczenia teatralnego / w spektaklu Nick Green i Seksbomba.

Ania  10 lat / nonszalancka i inteligentna, która chce zostać wielką malarką (no może wielką pisarką) / czasem grywa w spektaklu ciotki MAnję.

Ola 12 lat / nadmiernie ambitna uczennica / z wielką szufladą kosmetyków w biurku / nie bardzo już chce grać w spektaklu ciotki MelachOlę

Damski TANDEM Twórczy
Agnieszka MAŁGOWSKA
41 lat / kobieta / lesbijka / patologiczna teatrolożka / absolwentka Akademii Teatralnej / doświadczenie teatralne: 15 lat z przerwami w prowadzeniu teatru / ½ Damskiego TANDEMU Twórczego / w spektaklu reżyserka, scenarzystka, trenerka teatralna.

Monika RAK 40 lat / konsekwentna lesbijka o osobowości starego kawalera / aktorka dyplomowana tzw. recyklingowa / teatrolożka / absolwentka Akademii Teatralnej / doświadczenie teatralne: 15 lat z przerwami w pracy / ½ Damskiego TANDEMU Twórczego / w spektaklu rola Orlando oraz autorka grafiki i filmu.

Korekta: Maja Korzeniewska

************************

AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ
LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady  POCZYTA

Sztuka wiele normalizuje. Rozmowa z Katarzyną „PannaN” Witerscheim.

Agnieszka Małgowska: Zacznę od legendy o pierwszej czarownicy. Tę opowieść wykorzystałaś w swojej pracy dyplomowej i stała się ona punktem wyjścia Twojej twórczości, z niej pochodzą wątki, które do dziś kontynuujesz. Czym ta herstoria przyciągnęła Twoją uwagę?

Katarzyna Witerscheim: Szukałam czegoś, co mogę zrobić szybko i sprawnie. Musiałam znaleźć opowieść, która dobrze się sprawdzi, jako historia obrazkowa. Przyznam, że było to wyzwanie. Historia miała być krótka, i to był dobry pomysł. Jeśli ktosia_ktoś chce się nauczyć robić komiksy –  dziś to powtarzam na swoich warsztatach –  to niech zacznie od krótkiej formy, jedna, dwie strony najwyżej. Ja wtedy wymyśliłam sobie, że zrobię ośmiostronicowy komiks, który będzie mieć niewielu bohaterów i jedno miejsce akcji. Legenda o czarownicy spełniała te wszystkie warunki.

AM: To formalne motywacje, ale podejrzewam, że gdyby temat Ci nie odpowiadał, nie wykorzystałabyś tego tekstu?

KW: Naczytałam się wcześniej różnych legend i mitów. Szukałam odpowiedniej opowieści. Trudno zrobić adaptacje bajek i legend, niosą treść z zamierzchłych czasów, są przemielone przez wieki, naznaczone minionymi stuleciami, często też patriarchatem. Trzeba z tego wydobyć coś, co może interesować współczesną_eqo odbiorczynię_cę, nie ma sensu robić adaptacji jeden do jednego, historia może być już niezrozumiała, ponieważ nie ma już kontekstu kulturowego, który znał ktoś sprzed pięciu tysięcy lat. Herstoria pierwszej czarownicy wydawała się prosta i sprytna, i odpowiednia dla współczesnego człowieka.

AM: To prosto opowiedziana historia dekonstruująca mit patriarchatu. Takie wystrychnięcie na dudka patriarchy znamy już z mitologii greckiej, jak choćby historia Prometeusza, który wprowadził Zeusa w błąd w sprawie ofiar składanych przez ludzi bogom. Ale to się odbywało w męskim gronie, w boskim porządku, tu jest stary bóg i młoda bystra dziewczyna. To też gynealogia wiedźmińska. Miało to dla Ciebie znaczenie?

KW: Zawsze mnie interesowały postacie wiedźm. W dzieciństwie lubiłam, jak wiele dziewcząt w moim pokoleniu, seriale o wiedźmach. Byłyśmy fankami Czarodziejek z księżyca, serii Witch. Uwielbiałam anime Slayers: magiczni wojownicy. Pamiętam też serial Sabrina, w którym główną bohaterką była nastoletnia czarownica. Gdy patrzę na postaci kobiece, które znałam w dzieciństwie i nastoletnich latach, to widzę, że zazwyczaj były czarownicami czy czarodziejkami. Potem przyszedł czas Harrego Pottera. Na tym się wychowałam, zawsze w jakiś sposób mnie fascynowało fantasy, magia i wiedźmy, czarownice i czarodzieje – ludzie władający magią. Gdy przymierzałam się do dyplomu, zaczęłam bardziej interesować się słowiańszczyzną. Chciałam znaleźć coś bardziej oryginalnego niż to, co już znałam, a znałam zachodnie podejście do magii. Chciałam poznać jak temat magii wyglądał na naszym podwórku, kiedy to raczkowało jeszcze w naszej popkulturze. To były czasy, kiedy powstawała dopiero gra na podstawie Wiedźmina, pojawił się pierwszy sezon Gry o tron i wróciła moja fascynacja thigh fantasy. To się skumulowało i w sumie nie dziwię się, że wtedy ruszyłam temat wiedźmy, to zupełnie nie jest dla mnie zaskakujące.

AM:  A co jest dla Ciebie interesującego w wiedźmie?

KW: Zachwyciła mnie etymologia samego słowa wiedźma. Wiedźma to kobieta, która posiada wiedzę i umiejętności związane z magią. Te kobiety były potrzebne społeczności, miały wiedzę medyczną, często były zielarkami i znachorkami. Pierwsza legenda to właśnie pokazuje, wiedźma jest inteligentną dziewczyną, która dostała od boga ogromną wiedzę.

AM: Naprawdę wspaniała herstoria. Ona automatycznie – moim zdaniem –  jest emancypacyjna, feministyczna. Czy jak ją wybierałaś miałaś tego świadomość? To było feministycznie intuicyjne czy intencjonalne?

KW: Jednak nieświadomie, ale żeby to wyjaśnić, muszę zarysować szerszy kontekst. Gdy byłam młodą osobą, chodziłam do Kościoła i słuchałam kazań, jednocześnie zaczynałam zauważać, że coś jest nie tak z tym, co mi mówią o kobietach czy osobach LGBTQ+. Czułam, że nie tak powinien wyglądać świat. Były rzeczy, z którymi dyskutowałam, najpierw w swojej głowie, a potem z rówieśniczkami_kami, które_rzy miały_mieli podobne –  jak ja wówczas – poglądy, a jednak je zmieniały_li. Z jednej strony byłam więc dzieckiem wychowywanym w typowej katolickiej polskiej rodzinie, z drugiej strony znałam dziewczynę, która miała plakat Spice Girls z napisem qirl power, oglądałam Czarodziejkę z księżyca, w której były feministyczne wątki, a także para lesbijek. Mówiło się, że to kuzynki, siostry, ale każde dziecko wiedziało, że osoby spokrewnione tak się nie zachowują, a w ostatnim sezonie pojawiły się nawet postacie transpłciowe. To było totalne zderzenie, które przewartościowało moje myślenie.

AM: Czy był jakiś moment przełomowy?

KW: To raczej był proces. Choć punktem zwrotnym były dyskusje na temat adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Miałam poważny dylemat, ale w tym czasie zaczął się serial Modern familii. Już w pierwszym odcinku zobaczyłam parę gejów, która adoptuje dziecko. To wszystko zmieniło.

AM: Moc seriali…

KW: Taki serial może wiele dobrego zrobić. Dlatego jestem za tym, żeby w popkulturze była jak największa reprezentacja osób nieheteronormatywnych. Może to pomóc nie tylko osobom LGBTQ, ale też tym, które próbują – jak ja kiedyś – poukładać sobie w głowie podobne sprawy. To może zmienić cały światopogląd. Seriale to kontra dla domu, w którym chodzi się do Kościoła, Kościoła, który ma duży wpływ ma na młodych ludzi.

AM: Myślisz, że nadal Kościół oddziałuje na młodych?

KW: Tak. Ma wpływ na rodziców, a rodzice na dzieci, przynajmniej przez pierwsze lata życia. Dopiero potem pojawia się bunt, a rodziców zastępują rówieśniczki_cy. Na szczęście teraz, dzięki internetowi, wiedza i kultura jest szerzej dostępna. To kolejna kontra wobec tradycyjnego modelu. Dzięki temu jest szansa na mniejsze cenzurowanie postępowych poglądów. Dzieciaki mogą uczyć się tolerancji czy odkrywać swoją tożsamość.

AM: Nic dziwnego, że Netflix jest solą w prawicowym oku. [śmiech] Ale wolałabym, żeby nie tylko mainstream pokazywał wzorce, bo zwykle jest neoliberalny, podrzuca dużo kapitalistycznych schematów.

KW: Tak, zgadzam się. Kultura jednak polega na tropach, schematach, które dobrze jest łamać, ale musi być jakaś podstawa, od czegoś trzeba zacząć.

AM: Można zacząć równolegle od budowania nisz, które mogą stać się masą krytyczną, nabywając mocy transformacji schematów. Są już takie fandomy miłośniczek_ów fantasy, gier, komiksów, które gromadzą dużą społeczność. Tu są proponowane nowe rozwiązania, tu zmienia się świadomość. A czy Twoja sztuka wpłynęła na Twoją świadomość? Czy widzisz sztukę w roli edukacyjnej?  

KW: Chciałabym, żeby moja sztuka wpływała na ludzi tak, jak na mnie wpłynęły seriale, które zmieniły moje myślenie o świecie. Chcę, żeby ludzie dostali coś estetycznego i co niesie treść, która może przekonać kogoś do czegoś, albo sprawić, żeby komuś po prostu było miło. Lubię ludziom sprawiać przyjemność, lubię cieszyć ludzi. Pamiętam, że parę lat temu napisała do mnie na fanpage’u znajoma ze Stanów, z którą mam sporadyczny kontakt. Pisała, że cieszą ją moje prace o tematyce LGBTQ+, jest nauczycielką, i dzięki nim zrobiła coming out przed swoją klasą, co równocześnie ośmieliło jej uczennice_niów do coming outu. Teraz mogą się wspierać. Moje ilustracje sprawiły, że nauczyciele i uczniowie mogą na ten temat rozmawiać. Nawet jeden rysunek może spowodować, że ktoś się poczuje po prostu lepiej ze sobą. A ja lubię, gdy ludziom jest dobrze. Tego jestem świadoma jako twórczyni, jeśli jest coś więcej, to kwestia interpretacji.

AM: To dobrze oznacza wsparcie?

KW: Jak najbardziej, wsparciem jest podjęcie wszelkich działań normalizujących sytuację, w której żyjemy. Kultura, sztuka wiele normalizuje.

AM: Dziwnie brzmi słowo normalizacja, ale to trafne. Jak jeszcze normalizujesz?

KW: Pamiętam, że kiedyś na Facebooka wrzuciłam luźną ilustrację z postacią Sambora, który w moim kanonie jest osobą niebinarną. Powtórzyłam ten motyw niedawno, i też pokazałam na fanpaqe’u, pamiętam komentarz dziewczyny, która napisała, że za pierwszym razem się oburzyła, gdy zobaczyła, że użyłam damskiego ubioru dla męskiej postaci, a potem inne rysunki o tej tematyce sprawiły, że zaczęła czytać, badać i zmieniła sposób myślenia o osobach LGBTQ+. I właśnie o to chodzi, ludzie patrzą na takie rzeczy i albo się wkurzą, albo będą chcieli szukać dalej i czegoś się dowiedzą, i nauczą. Normalizowanie to doprowadzenie do tego, żeby w końcu ludzie się opatrzyli, przyzwyczaili do tematu.

AM: Dopytam o postać Sambora, jest rozpoznawalny w Twojej twórczości. Czy to jest postać zapożyczona od Andrzeja Sapkowskiego? 

KW: Sambor jest całkowicie autorską postacią. NIE JEST figurą z uniwersum Sapkowskiego, jest oryginalnym bohaterem mojego komiksu Uczeń Czarnoksiężnika, który narysowałam w cyklu komiksowym Slavonica. To główna postać historii: porzucone dziecko próbuje uciec spod pieczy przemocowego czarnoksiężnika, który go wychowuje.

AM: Jak to się stało, że Sambor jest niebinarny?

KW: Nie wiem, kiedy zdecydowała, że będzie niebinarny.  Mam wrażenie, że wyszło to naturalnie. Jestem bardzo przywiązana do swoich postaci. Myślę, że dużo twórczyń_ów, tak ja, traktuje swoich bohaterów trochę jak własne dzieci. Tworzę osobowość, znajduję charakter, ale w pewnym momencie postacie zaczynają żyć własnym życiem, to nie jest tak, że pewnego dnia wstaję i mówię: dobra, ty będziesz dzisiaj niebinarny albo będziesz gejem. Tu znowu wrócę do komiksu dyplomowego, który z początku miał opowiadać właśnie o Samborze, ale byłaby to za długa opowieść, więc zrezygnowałam z tego konceptu. Jednak pomysł wciąż żył i ewoluował. Gdy zaczęłam tworzyć Ucznia czarnoksiężnika, nie wymyślałam historii z dorosłym bohaterem, tylko zaczęłam snuć narrację poczynając od jego dzieciństwa. W tym komiksie obserwujemy jak dorasta, jak przeżywa swoje traumy, pierwsze zauroczenia, pierwszą przyjaźń, pierwsze rozczarowanie. Sambor po prostu dorastał ze swoją niebinarnością – gdybym tworzyła komiks opowiadający o dorosłym i ukształtowanym mężczyźnie, nie udałoby mi się, chyba, tej postaci tak wykreować.

AM: Kiedy powstał Sambor? Jeszcze przed wydarzeniami z Margot?

KW: W 2017 roku, przed wydarzeniami z Margot.

AM: Co najbardziej dotyka Cię w podejściu do niebinarności? Był jakiś głębszy powód, dla którego sięgnęłaś po tę problematykę?

KW: Dotyka mnie bardzo patriarchalny język, dlatego cenię sobie inicjatywy polegające na ewolucji języka. Na tworzeniu bardziej kobiecego języka, ale przede wszystkim takiego, by ludzie mogli wybierać sobie to, z_w czym czują się dobrze. Jestem za takimi inicjatywami jak zaimki.pl, świetnie pokazują, jak można zmieniać i kształtować współczesny język polski dla osób niebinarnych. To żadna nowa moda, to szukanie sposobu na to, jak o tym mówić. Jest coraz więcej ludzi samoświadomych i potrzebują nowej polszczyzny.

AM: Twoja twórczość jest nienormatywnym klinem w świecie komiksowym, dzięki Tobie, jako osobie, jak i tematyce. A co z Nocą Kupały? Słowiańskie święto miłości bez lesbijek? [śmiech]

KW: Jeszcze nic straconego.

AM: Trzymam cię za słowo. I czekam na każde zlesbianizowanie tradycji, szczególnie słowiańskiej.

KW: Na pewno temat miłości lesbijskiej pojawi się w mojej kupałowej pracy.

AM: Jasne, ale musiałam o to zapytać. Widzę w Twojej twórczości dużo kobiet i zastanawiam się, czy jakoś szczególnie traktujesz relacje kobiet nieheteronormatywnych, czy dostrzegasz ich inność w tęczowej społeczności?

KW: Ciężko powiedzieć, ale może tego nie zauważam, nie wszystko widzę. Jest u mnie wiele kobiet, bo ja po prostu lubię rysować kobiety. [śmiech] To jest wdzięczny temat. Sama jestem kobietą, to bliski mi motyw, zwłaszcza kobiece ciała. Pewnie wynika to też z faktu, że interesuje mnie także kobieca moda, o wiele  bogatsza od męskiej.

AM:  Nawet narysowałaś cykl grafik o kobiecej modzie słowiańskiej. Bardzo mi się podobało, że wystające spod sukien łydki są owłosione. A słowiańszczyzna to kolejny lejtmotyw Twojej twórczości, widoczny zwłaszcza w cyklu Slavonica.

KW: Od dłuższego czasu interesują mnie mitologie różnych kultur. Jako dziecko byłam zafascynowana mitologią grecką i Egiptem, miałam nawet do końca liceum pomysł, że pójdę na studia egiptologiczne. Później przyszła fascynacja japońską kulturą. Zrozumiałam jednak, że najlepiej o kulturach wypowiadają się osoby, które wychowały się w danym kręgu kulturowym. Wątpliwe, że ja swobodnie będę się posługiwać mitologią japońską czy koreańską.

AM: Czym dla Ciebie jest słowiańskość?

KW: Jestem w różnych grupach słowiańskich na Facebooku i spotkałam się wiele razy z dyskusją, kto jest prawdziwą_ym Słowianką_inem.. Ludzie licytują się o to, a ja się zastanawiam, skąd to wiedzą, gdzie jest ten regulamin bycia Słowianinem? W dużej mierze nie mamy żadnych źródeł pisanych z czasów pierwszych Słowian. Wszystko to, co wiemy na temat tej kultury, jest zasłyszane i już przemielone przez kolejne stulecia. Dla mnie bardziej słowiańska jest czerwona wstążeczka dziecka przy wózku, niż rodowód słowiańskich bogów, bardziej ludowe są szeptuchy w Bieszczadach, niż ci wszyscy rodzimowiercy, którzy uważają, że to oni teraz będą robić prawdziwe pogaństwo.

AM: Czerwona wstążeczka?

KW: To jest przykład jak folklor słowiański wpływa na dzisiejsze życie, a na co dzień się nad tym nie zastanawiamy. Dużo osób z naszego kręgu kulturowego ma coś wspólnego z tą tradycją. Te wszystkie czerwone wstążeczki przy wózkach – tego się nie spotyka na zachodzie – są typowo słowiańskie. Czerwona wstążeczka odgania demony i odbija uroki. Nie pozwala na tak zwane ociotanie dziecka, czyli rzucenie uroku na przykład przez inną kobietę. Wiele jest takich zwyczajów w naszej kulturze, jak obmywanie dziecka kilka razy tą samą wodą lub wywarem z ziół, żeby zmyć z niego klątwę, czy lizanie czoła dziecka. Nie tak dawno, na jakimś forum widziałam pytanie, co robić, bo dziecko cały czas płacze, a jest zdrowe. I jaka była odpowiedź? Że trzeba dziecku polizać czoło. To teraz często wydaje się śmieszne i traktowane jak zabobony, ale to element naszej kultury. Znamy rzucanie solą przez lewe ramię, żeby oślepić diabła, który nam się nad ramieniem już pochyla, czy te wszystkie zaklęcia, które się robi, żeby sprawdzić, czy człowiek jest opętany.

AM: Jakie?

KW: Jak chce się sprawdzić, czy człowiek ma klątwę na sobie, przykłada się do ciała jajko i masuje nim skórę. Następnie należy je rozbić i zobaczyć, czy nie jest zepsute. Jeśli zepsute, to znaczy, że na człowieku ciąży klątwa. To jest nasze dziedzictwo kulturowe, to pozostałości po słowiańskich przodkach, bardziej lub mniej zmiksowane z  chrześcijaństwem. Żyjemy w takiej szerokości geograficznej, gdzie migracja kultur była duża, wraz z kulturą chrześcijańską. To się wszystko ze sobą mieszało i przetrwało w języku mówionym, a właśnie źródła mówione są najbardziej podatne na zmiany i ewolucję. Nie ma run słowiańskich, ale mamy zabobony. Nie mamy ksiąg ze spisanymi warunkami bycia Słowianinem, mamy tylko to, co pozostało w naszym codziennym folklorze.

AM: Ale jednak potrzebujemy legend i magicznych postaci, i takie są.

KW: Są. Mitologia słowiańska to właśnie przede wszystkim słowiańska demonologia. Niebywałe jest bogactwo nieprawdopodobnych istot, które były przy ludziach. Ważne było to, co mieszkało w domostwie albo w lesie, blisko ziemi, blisko zwierząt, to co szkodziło albo to  co pomagało. Co miało chronić dom albo coś przed czym trzeba było się chronić. To są te wszystkie malutkie stworzonka, demony, duszki. I pisarki_rze, twórczynie_cy komiksowi wykorzystują te opowieści słowiańskie i postacie, i zabobony, i dzięki  temu współtworzą ten nowy słowiański folklor.

AM: Wpisuje się to w tendencję światową sięgania do tego, co lokalne. Słowiańskość postrzegam jako zjawisko lokalne, chociaż zajmuje kawał świata. I nie jest to zjawisko mainstreamowe. Chrześcijaństwo już nas zmęczyło, zgrało się, więc zdrapujemy je i szukamy czegoś, co pod spodem, i wtedy pokazuje się słowiańskość. W tej lokalności jest też śląskość. Dlatego wpuściłaś ją w swój komiksowy świat?

KW: To jest dla mnie oczywiste, jestem z Górnego Śląska.

AM: Jasne, ale nie każda_y arystka_ta ze Śląska śląskość wykorzystuje, a już nie wiem, kto łączy ją z feminizmem, jak w komiksie Helena Wiktoria i nieheteronormatywnością, jak w cyklu tęczowych plakatów-grafik Tańce.  Skąd takie pomysły?

KW: Zacznę od komiksu Helena Wiktoria i cofnę się do klasy maturalnej. Zamiast uczyć się do matury, jak porządna maturzystka, grałam w Simsy. Dużo. [śmiech] Po 20 latach to się nie zmieniło. Dla mnie są trzy pewne rzeczy na świecie: śmierć, podatki i to, że ja będę grać w Simsy. Wtedy startował YouTube i osoby w moim wieku, za pomocą prostego narzędzia do robienia zdjęć i filmów, kręcili filmiki z życia Simsów. Ludzie tworzyli całe seriale, to było fascynujące. Byłam na największym forum o Simsach w Polsce, gdzie ludzie publikowali swoje fotostory, robili zdjęcia, rysowali całe komiksy, pisali opowiadania. Ja zawsze chciałam pisać, coś tworzyć, opowiadać historie, robić komiksy. Uznałam, że mogę stworzyć postać i przyszedł mi do głowy pomysł, że zrobię fotostory, a że byłam wielką fanką My Chemical Romance i ich piosenki pod tytułem Helena, pomyślałam, że historia będzie się nazywać właśnie Helena. Po czym dodałam jeszcze jedno imię Wiktoria, bo pięknie mi brzmiało.

AM: Masz to jeszcze? Co to była za historia?

KW: Gdzieś ją mam, może ją wygrzebię. To była historia o młodym studencie medycyny, w roku pańskim 1880, który dorabiał sobie będąc guwernantem dziesięcioletniej Heleny Wiktorii. Wszystko było opisywane z jego perspektywy, taka forma pamiętnika, ilustrowana właśnie… fotosami z The Sims 2. To nigdy nie zostało skończone, wiadomo, przyszło życie, studia i poszło to wszystko do szuflady. Wtedy robiłam to dla siebie, dla zabawy, ale postać Heleny Wiktorii cały czas miałam w głowie przez kolejne lata. Ona miała już gotową osobowość. Miałam też w pamięci postać Artura, depresyjnego bumelanta. Powiem szczerze, że ci bohaterowie nie różnią się bardzo od tego, co jest w wydanym komiksie. Kiedy więc odezwał się do mnie internetowy wydawca Tapas (tapas.io) z pytaniem, czy nie opublikowałabym jakiegoś internetowego komiksu premium, czyli płatnego, zgodziłam się na ich propozycję i zdecydowałam, że wrócę do fabuły Heleny Wiktorii, w odnowionej wersji. Od razu wiedziałam, że musi być Ślązaczką. Akurat w tym czasie przeczytałam historię Joanny Gryzik, kopciuszka z Bytomia, która w wieku 8 lat odziedziczyła majątek Karola Goduli, największego przedsiębiorcy na ziemiach Śląskich w latach 60. XIX wieku. Była podopieczną jego gosposi, nie adoptował jej, tylko przepisał jej cały majątek. Umarł bezdzietnie, nie miał żadnej bliższej rodziny. Joanna była najbogatszym dzieckiem na Śląsku. Gdy miała 18 lat wróciła do Bytomia i wydano ją za mąż za hrabiego, bo miała pieniądze, a nie miała pochodzenia. 

AM: Filmowa biografia…

KW: Też tak pomyślałam. Nie chciałam jednak robić komiksu biograficznego, bo to dość ciężka i trudna sprawa. Już samo tworzenie komiksu historycznego wymaga niezłego researchu. Tymczasem chciałam trochę fabularnie poszaleć, dlatego połączyłam bohaterkę historii z Simsów z inspirującą postacią śląskiego kopciuszka, z tej super historii.

KW: Gdzieś ją mam, może ją wygrzebię. To była historia o młodym studencie medycyny, w roku pańskim 1880, który dorabiał sobie będąc guwernantem dziesięcioletniej Heleny Wiktorii. Wszystko było opisywane z jego perspektywy, taka forma pamiętnika, ilustrowana właśnie… fotosami z The Sims 2. To nigdy nie zostało skończone, wiadomo, przyszło życie, studia i poszło to wszystko do szuflady. Wtedy robiłam to dla siebie, dla zabawy, ale postać Heleny Wiktorii cały czas miałam w głowie przez kolejne lata. Ona miała już gotową osobowość. Miałam też w pamięci postać Artura, depresyjnego bumelanta. Powiem szczerze, że ci bohaterowie nie różnią się bardzo od tego, co jest w wydanym komiksie. Kiedy więc odezwał się do mnie internetowy wydawca Tapas (tapas.io) z pytaniem, czy nie opublikowałabym jakiegoś internetowego komiksu premium, czyli płatnego, zgodziłam się na ich propozycję i zdecydowałam, że wrócę do fabuły Heleny Wiktorii, w odnowionej wersji. Od razu wiedziałam, że musi być Ślązaczką. Akurat w tym czasie przeczytałam historię Joanny Gryzik, kopciuszka z Bytomia, która w wieku 8 lat odziedziczyła majątek Karola Goduli, największego przedsiębiorcy na ziemiach Śląskich w latach 60. XIX wieku. Była podopieczną jego gosposi, nie adoptował jej, tylko przepisał jej cały majątek. Umarł bezdzietnie, nie miał żadnej bliższej rodziny. Joanna była najbogatszym dzieckiem na Śląsku. Gdy miała 18 lat wróciła do Bytomia i wydano ją za mąż za hrabiego, bo miała pieniądze, a nie miała pochodzenia. 

AM: I tak pojawił się Śląsk…

KW: W tym czasie zaczęłam śląskość odkrywać na nowo, to było szukanie swojej tożsamości, zwłaszcza, że wówczas padły pamiętne słowa naszego przywódcy, że Ślązacy to ukryta opcja niemiecka. To był punkt zapalny dla wielu Ślązaków. To był czas, żeby zacząć tę swoją tożsamość bardziej podkreślać, że my nie jesteśmy ani Niemcy, ani Polacy. My jesteśmy Ślązacy i taka jest nasza narodowość. Zaczęła przybierać na sile walka o swój język, swoją kulturę. Wychodziły wtedy książki Twardocha tłumaczone na język śląski. Chcieli nas wyśmiać, mówiąc, że my mamy tylko węgiel, więc odpowiadamy: tak, mamy i dlatego będziemy mieć biżuterię z węgla czy nawet mydło z węglem. Mówią, że jesteśmy ukrytą opcją niemiecką, dobrze, to będziemy godać po ślůnsku. Mogłam podłączyć pod tę śląskość wszystko, co chciałam. Pomyślałam, że jeżeli chcę zrobić wiktoriańską historię, to zrobię po śląsku, bo czemu nie?

AM: Wiktoriańska epoka przywołuje inne skojarzenia.

KW: Człowiek przyzwyczajony jest, że wiktoriańskie opowieści to Londyn, ale to tylko przyzwyczajenie. Jakiś czas temu, w 2017 roku, w TVN był wyświetlany historyczny serial Belle epoque, którego akcja działa się w Krakowie, ale też można narrację umieścić w przemysłowej Łodzi czy na Śląsku. To był przełom XIX i XX wieku, okręg przemysłowy, kwitł kapitalizm, postępowała industrializacja i miały miejsce gwałtowne zmiany społeczne, w których pieniądz miał większe znaczenie niż tytuł szlachecki.

AM:  To mam wyjaśnienie estetyki wiktoriańskiej, a skąd feminizm Heleny?

KW: To matriarchat śląski. Śląsk opiera się na kopalniach, najpierw cynku, potem węgla. Większość mężczyzn i chłopców schodziła pod ziemię, już dzieci pracowały w kopalniach. Na zewnątrz, na powierzchni zostawały kobiety ze swoimi córkami, dlatego też rodziny wykładały pieniądze na wykształcenie córki, a nie syna. Edukacja była oczywiście podstawowa, dziewczynki uczyły się pisać, rachować. Kobiety były odpowiedzialne za samorządy, parafie, za podejmowanie decyzji w mniejszych społecznościach, ogarniały życie. Oczywiście patriarchat dalej trwał wśród możnych tego świata, ale kobiety rządziły w klasie niższej. Kobiety wiedziały, co się dzieje w mieście, mężczyźni praktycznie całe życie spędzali pod ziemią, nie wiedzieli wiele. Do dzisiaj jest zwyczaj na Śląsku, że pensje oddaje się pani domu, kobieta wie, na co te pieniądze wydać, rozporządza domowym budżetem. Z kobietami trzeba było się liczyć, było i jest też ich więcej niż mężczyzn – wojny i praca pod ziemią  często kończąca się wypadkami… Ślady liczebnej przewagi kobiet na Śląsku widać w tradycyjnym tańcu śląskim, który nazywa się trojak. Na zabawach było za mało mężczyzn i trudno było tańczyć w parach, dlatego wymyślono, że jeden mężczyzna i dwie kobiety mogą zatańczyć razem, w trójkącie.

AM: Poliamoria. [śmiech]

KW: Dalej jeszcze. Wszystkie_scy na Śląsku są biseksualne_i. [śmiech]

AM: Żarty żartami, ale śląski matriarchat pokazuje, że feminizm Twojej bohaterki nie jest przypadkowy. Zastanawia historia Anny Gryzik, która zadziwiająco wpasowała się w rolę potentatki, jakby była dla niej stworzona. Mogła nie udźwignąć tej władzy, którą dostała niespodziewanie, ale udźwignęła. Zaskakujące dla mnie.

KW: Właśnie, nawet po wyjściu za mąż za hrabiego, miała podpisaną intercyzę. Podzieliła swój majątek na dwie części: na posag i jej osobisty majątek. Posag dała swojemu mężowi, który nim zarządzał, a cała reszta – wszystkie kopalnie, huty, przedsiębiorstwa – została w jej rękach.

AM: Dziewczyna z ludu z takimi predyspozycjami to przekroczenie klasowe i płciowe. Skąd ta dziewczyna miała taki talent biznesowy?

KW: Była kształcona, umiała zarządzać majątkiem. Być może miała też dobrych doradców.

AM: Ta historia w pewnych aspektach przypomina opowieść o Annie Lister, która po śmierci ojca przejęła jego kopalniany biznes i rozwinęła go, ale to była arystokratka kształcona od dzieciństwa. Lister pisała szyfrowane pamiętniki, na podstawie których powstał film, a ostatnio mogłyśmy oglądać serial Gentelman Jack. Znasz?

KW: Oczywiście, oglądam w ramach szeroko pojętego researchu do komiksu!

AM: Mamy więc Helenę Wiktorię, czyli Joannę Schaffgotsch. Przy okazji gratulują wydobycia tej biografii, wzmacniającej lokalność i herstoryczność. Na dodatek opowiedziałaś to lekko, w formie komiksowej, tak, że ludzie to pochłaniają.

KW: Dziękuję. Nie chciałam, jak mówiłam, zrobić czegoś na kształt komiksowej biografii, która ma swoją graficzną manierę, dla mnie dość niestrawną. Chciałam zrobić komiks gatunkowy, nietypowy w Polsce.

AM: Zdefiniujesz komiks gatunkowy? 

KW: Helena Wiktoria to przykład romansu, ale nie klasycznego, chcę bowiem trochę odczarować określenie romans. Uwielbiam historie miłosne, lubię je oglądać, czytać. To jeden z moich ulubionych tematów. A komiksem gatunkowym jest na przykład fantasy, opowieści przygodowe, kryminał, thriller, horror. 

AM: Myślałam, że gatunek to manga, bo w tej stylistyce zrobiłaś swój komiks wiktoriański.

KW: Nie. Manga to po prostu po japońsku określenie na komiks. Ja celowo sięgnęłam po stylizację japońskich komiksów gatunku shoujo. To była decyzja bardzo szybka i bardzo spontaniczna. Gdy złożyłam propozycję komiksu wydawcy, to wyglądał zupełnie inaczej, ale ja nagle zdecydowałam, że to zmieniam – zmieniam stylistykę.  Pomyślałam, że skoro chcę romansu, to czemu nie zrobić właśnie tak zwanej shoujo-mangi, czyli mangi dla dziewczyn, często o tematyce romansowej. Postanowiłam to zmiksować i wyjść poza ramy.

AM: Wyszłaś czy zawęziłaś? Komiks o dziewczynie w dziewczyńskiej mandze mógł Ci zawęzić krąg odbiorczy?

KW: Nie do końca. Ten komiks ma wielu czytelników-mężczyzn. Podoba im się, że tworzę historię character driven, czyli taką, w której fabuła jest drugorzędna, a najważniejszy jest charakter postaci. Podoba im się, że to jest historia o Śląsku, że są wątki feministyczne, że się dobrze czyta, bo to jest – jak mówiłyśmy – bardzo serialowa fabuła.

AM: Pokolenie wychowane na serialach. [śmiech] Widzę, że z jednej strony wbijasz się klinem w patriarchalne schematy, a z drugiej strony estetyka Twojego komiksu jest bardzo normatywna. Wszystko jest ładne, gładkie, postacie dziewcząt i kobiet normatywne, choć wpadła mi w oko kobieta w ciąży, kobieta pulchna, widzę też androgeniczne osoby, ale niemal wszyscy ładni_e. Czy to świadoma decyzja?

KW: Nie zastanawiałam się nad tym. Mój wykładowca na malarstwie mówił, że ja wszystko robię smukłe. Dlatego myślę, że ta estetyka to odruch. Nie wiem dlaczego tak, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Czasem próbuję to rozbić, parę lat temu stworzyłam serię księżniczek Disneya, ich współczesne wersje, starałam się wyjść wtedy ze strefy komfortu wielu ludzi. Ładność to jest rzecz subiektywna.

AM: Istnieje jednak pewien kanon.

KW: Wiem, o co Ci chodzi, ale ja tego nie analizuję. Pewne rzeczy wymusza stylistyka na przykład mangi shoujo, tak jest w przypadku Heleny Wiktorii.

AM: Na koniec zapytam o język, w jakim powstają teksty do Twoich komiksów. Helena Wiktoria jest napisana po polsku z wtrąceniami w gwarze śląskiej, ale większość piszesz po angielsku. Dlaczego taki wybór?

KW:  Helena Wiktoria tworzona była na początku dla zagranicznego wydawcy internetowego tapas.io, więc siłą rzeczy teksty są po angielsku. W przypadku wersji tłumaczonej na język polski, staram się wplatać w nią wiele wtrąceń z JĘZYKA śląskiego, to komiks o Górnym Śląsku. Jeśli chodzi o resztę moich prac, to po prostu celuję nie tyle w odbiorcę polskiego, co zagranicznego, dlatego też używam języka, który jest bardziej uniwersalny dla odbiorczyń_ów w internecie.

AM: Ja jednak czekam na Twoje oryginalne komiksy po polsku lub śląsku. Dziękuję za rozmowę. Chowcie sie.

Korekta: Maja Korzeniewska

*************

Katarzyna „Panna N.” Witerscheimpochodząca z Gůrnygo Ślůnska autorka komiksów. Na swojej liście ma takie publikacje, jak Helena Wiktoria, Sex Death Revolution czy internetowe projekty Slavonica i 1995Regi. Oprócz rysowania lubi oglądać dokumenty true crime i grać w Simy.

LINKI
http://panna-n.com/
https://www.instagram.com/panna_nibi/ 
https://www.facebook.com/pannanARTS/
https://tapas.io/series/helenawiktoria wersja angielska Heleny Wiktorii
http://studiojg.pl/Helena_Wiktoria,149620.htm?nr=1 polska wersja Heleny Wiktorii
https://tapas.io/series/Slavonica Slavonica

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie) / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

 

Orlando. W poszukiwaniu dwoistości spojrzenia. Monika Rak & Agnieszka Małgowska

Orlando budzi się ze snu. Jednym ruchem zdejmuje trefioną perukę i wstaje z łoża. Po chwili pojawiają się jego_jej ręce nad błyszczącą, cynową misą. Orlando myje twarz. Zmywa z siebie swoją przeszłość. Na czarnym tle, w mocnym świetle, połyskują drobinki wody i wirującego kurzu niczym cenne kosztowności. Wreszcie Orlando spogląda w lustro. W jego_jej oczach nie ma nic, co sprawiałoby wrażenie przestrachu. Naga postać w kunsztownej ramie lustra przygląda się sobie przez chwilę. Orlando mówi do swego odbicia: Ta sama osoba. Bez żadnej różnicy. A potem do widza: Tylko inna płeć.

Ta krótka scena to cezura w filmie Sally Potter, opartym na prozie Virginii Woolf. Do tego momentu Orlando jest mężczyzną, po tej scenie  – kobietą. Jesteśmy świadkiniami_kami cudu przemiany. Płynnego przejścia granic płci. Przemiany, która w prawdziwym świecie w takiej formie jest nierealna, dlatego dokonuje się podczas snu, który umożliwia to, co niemożliwe. W życiu taka zmiana nie zachodzi bezboleśnie, niesie skutki społeczne, prawne i medyczne.

Ale zarówno Virginia Woolf, jak i Sally Potter, przeprowadzają Orlando przez transgresyjne wcielenia w lekkim stylu. Woolf pozwala swojej postaci przejrzeć się w wielu płciowych zwierciadłach. Sally Potter gra przede wszystkim z podwójnością. Widać to już na poziomie narracji, bo Orlando jest bohaterem_bohaterką powieści, który_która mówi o sobie w trzeciej osobie. Jego_jej narracja jest nieprzezroczysta, nie ukrywa narratorki_narratora, pokazuje wewnętrzną strukturę opowieści. Dzięki temu wiemy, że bohater_bohaterka jest w swojej historii i jednocześnie poza nią. Jest w niej, bo doświadczył_doświadczyła tego, co potem opisuje po czterech wiekach i poza nią, komunikując się z widzką_em. Ma większą świadomość niż osoba pochodząca ze świata, w którym żyje. Prowadzi przez to bezpośredni dialog.

Przypatrzmy się temu jako aspektowi podwójności, wyrażającej się w formalnej stronie dzieła, w narracji. Podwójność polega na jednoczesnym istnieniu dwu światów. Świata sztuki – filmu, biegnącego swoim rytmem, nie zawsze przewidywalnym, onirycznym, obejmującym 400 lat życia Orlando. I świata widzki_a podglądającej_ego historię dziejącą się na ekranie oraz widzki_a żyjącej_go w konkretnym czasie i miejscu –  współczesności.

Momentem połączenia tych dwu światów, ich dialogiem, są sceny, w których Orlando (Tilda Swinton) spogląda bezpośrednio w kamerę i czasem mówi. Tak jak w pierwszej scenie, kiedy to narratorka przedstawia Orlando. Padają wtedy słowa: A kiedy onmówi zza kadru kobiecy głos. Orlando z ekranu uściśla, spoglądając w kamerę – to znaczy JA.

To wyraźnie wyartykułowane JA potraktować można jako zaznaczenie indywidualności, ale i podkreślenie człowieczeństwa. Orlando filmowy weryfikuje poglądy narratorki o samym_samej sobie. Upomina się o siebie bez kontekstów. Natomiast narratorka pokazuje go – w tej części historii jest mężczyzną – jako konstrukt epoki. Orlando stwarzają czasy, w których żyje, moda i styl życia. W XVII-wiecznej Anglii, w której go poznajemy, jest mężczyzną o kobiecej urodzie, mieszczącym się zarówno w kanonach estetycznych, jak i społecznych.

To spojrzenie i zaznaczenie przez Orlando swojego JA, wydaje się kluczem w poszukiwaniu dwoistości bohatera_bohaterki. A być może świata, w którym żyje. W procesie analizy okazało się, że większość orlandowskich spojrzeń w kamerę uświadamia różnorodność pojęcia dwoistości w sensie treściowym i formalnym. Dlatego interesująca jest wędrówka po świecie bohatera_bohaterki śladem jego_jej spojrzeń.

Przyjrzyjmy się więc drugiemu spojrzeniu Orlando –  w scenie przed wejściem do sypialni królowej. Widzimy w nim lęk przed tym, co za drzwiami. Na pierwszy rzut oka możemy odnaleźć tu dwoistość sytuacji, która ma charakter dwuznaczności erotycznej. Młodzieniec staje przed starą kobietą, która ma władzę – jest w ręku władczyni maskotką, przyjemnością wieku starczego. Spodziewamy się jakiegoś nadużycia. Tymczasem Królowa obdarowuje młodzieńca aktem własności domu, bez żadnych wymagań, które mogłyby budzić jego lęk. Wyraża jedynie ekscentryczne (?) niespełnialne (?) pragnienie, aby nigdy się nie zestarzał.

Orlando jest pod ogromnym wrażeniem Królowej. A jak silne jest to wrażenie, widzimy w nastroju następnej sceny: Orlando leży w swojej sypialni skupiony i wyciszony. Jego twarz tonie w ciemnościach, a światło jedynie liże kontury postaci. Obraz tchnie melancholią. Po długiej pauzie, skoncentrowany na swoich myślach Orlando, mówi do widza: To bardzo interesująca osoba. Co takiego zobaczył Orlando?

Zobaczył królową Elżbietę I. Pierwszą kobietę w Anglii, która dzierży niepodzielnie władzę. Łamiącą ówczesny stereotyp kobiecości, podważającą rolę społeczną wyznaczoną jej płci. Osobę, która nie wykorzystuje sytuacji zależności, nie to ją interesuje. Jest pod urokiem młodości, urody, wdzięku Orlando i nie chce tego naruszyć. Zachowuje uważność w obcowaniu z młodością.

To właśnie widzi Orlando, a widz_ka dostrzega jeszcze inną dwoistość. Reżyserka zdecydowała się na przewrotny zabieg obsadowy: rolę Królowej gra w filmie mężczyzna (Quentin Crisp), natomiast rolę młodzieńca kobieta. W sypialni Królowej spotykają się dwie postaci przekraczające płeć. 

Dodatkowo z sytuacji wyłania się jeszcze klamrowa kompozycja spojrzeń. Reżyserka zamyka spotkanie między Królową a Orlandem dwoma spojrzeniami. Pierwsze podszyte lękiem przed nieznanym i skupiające uwagę na tym, co się zdarzy. Drugie komentujące z zaskoczeniem to, co już się zdarzyło.

Taki układ spojrzeń podsuwa pytania: czy te dwa spojrzenia mówią o świadomości bohatera? Czy mają nakłonić widzkę_a do większej uważności w przyglądaniu się rozwojowi bohatera i wzbudzić refleksje przez sposób opowiadania historii?

Następne spojrzenie Orlando pokazuje, że jego historia poszerza znaczenia dwoistości. Widzimy to w powtórzonej sytuacji, w której wybrzmiewają te same słowa z dwóch perspektyw – kobiecej i męskiej.

Oto w scenie na ściętej lodem Tamizie podglądamy zerwanie zaręczyn Orlando z Eufrozyną. Dotknięta kobieta stwierdza: Perfidia mężczyzn. Wtedy Orlando rzuca nam spojrzenie, które wyraża wstyd z własnego postępku, ale już za chwilę padają słowa: Mężczyzna musi podążać za sercem , które maja być usprawiedliwieniem. Bohater, który wydawał się wrażliwym poetą, szczerym człowiekiem, nagle okazuje się mężczyzną “skrojonym” wedle kulturowego szablonu. Orlando jeszcze nie wie, że zostanie postawiony w podobnej sytuacji jak narzeczona, którą porzucił dla Saszy, córki ambasadora Rosji. Gdy dostaje od niej druzgocącego kosza, znów spogląda w kamerę i wypowiada słowa: Perfidia kobiet. To sformułowanie, będące kalką słów Eufrozyny pokazuje, że Orlando doświadcza prostej emocjonalnej podwójności. Mierzy się z tą samą sytuacją jako osoba odrzucająca miłość i odrzucana przez ukochaną osobę. A dzieje się to jeszcze wewnątrz jego męskiego świata.

Ta emocjonalna podwójność jest tak naprawdę jedynie wstępem do dwoistości, która jest przekroczeniem granic fizycznych, psychicznych i kulturowych. Niespodziewanie bowiem Orlando z mężczyzny zmienia się w kobietę. I – o dziwo – transformację tę kwituję: Tylko inna płeć. A w jego spojrzeniu nie widać lęku, tylko zaciekawienie zmianą. Widzi w lustrze różnicę biologiczną, ale nie dostrzega różnicy w płci rozumianej jako gender. Do tej pory doświadczał podwójności płci subtelnie, teraz objawi mu się ona brutalnie. Orlando-mężczyzna przejrzy się w Orlando-kobiecie.

Prawdziwym lustrem okaże się sytuacja, w której to samo wydarzenie przez Orlando-mężczyznę traktowane jest jako przeznaczenie, zaś przez Orlando-kobietę jako przymus. Oto Orlando-mężczyzna wyznaje uczucie swojej wielkiej miłości Saszy. Ta nie czuje się tym zobowiązana. W dialogu padają słowa:

– Jesteś moja.
– Dlaczego?
– Bo Cię uwielbiam.

Orlando postrzega więc kobiety jako własność. Bez względu na intencje i powód, dla którego Orlando chce związać się z Saszą, jego słowa dowodzą patriarchalnych nawyków. Miłość nie usprawiedliwia odebrania możliwości wyboru drugiej osobie –  Orlando tego nie rozumie. Nie bierze pod uwagę zdania Saszy. Sam fakt jednostronnego uwielbienia ma sankcjonować ich związek. Pojmie to dopiero, gdy znajdzie się po drugiej stronie, gdy będzie kobietą i usłyszy te same słowa o uwielbieniu z ust Arcyksięcia Harrego. Orlando-kobieta poczuje się uprzedmiotowiona. Uświadomi sobie, że uwielbienie mężczyzny – przy braku wzajemności kobiety – oznaczać może próbę zdominowania, przejęcia kontroli nad życiem. Może też być manipulacją emocjonalną.

Od tego momentu widzimy, że przemiana, którą Orlando skomentował Tylko inna płeć  – nabiera innego wymiaru. Okazuje się, że to nie TYLKO inna płeć. Orlando jako kobieta zderzył się z rzeczywistością, z którą nie mógł się spotkać jako mężczyzna, ponieważ żył w świecie skonstruowanym dla męskiej wygody i według męskich zasad.

Orlando-kobieta ma niemało problemów. Poczynając od stroju, który ją więzi i nie pozwala swobodnie się poruszać – doskonale pokazuje to scena z wiązaniem gorsetu i spacer między meblami w sukni ze stelażem. Przez odebranie jej prawa do samodzielnego i twórczego myślenia, gdyż jako kobieta jest istotą pogardzaną z racji nieświadomej natury, istotą bez charakteru, afektowaną, bez pragnień, postrzeganą jako piękne romantyczne zwierzę – ilustruje to scena w salonie literackim. Kończąc na aspektach prawnych, związanych z własnością domu, który jej się nie należy, jako kobieta nie ma prawa do dziedziczenia.

Nic więc dziwnego, że Orlando-kobieta mając doświadczenie męskiej wolności, wpada w gniew. Czuje się jak w pułapce, której symbolem jest ogrodowy labirynt. Ale labirynt ma w tym przypadku znów podwójne znaczenie – jest bowiem też przestrzenią wtajemniczenia. Sztucznie stworzonym więzieniem przycinającym dziką naturę, z którego można wyjść. Wymaga to jednak wysiłku, dlatego też widzimy Orlando w straceńczym biegu, na którego końcu czeka kolejne spotkanie z podwójnością.

Orlando wybiegając z labiryntu upada na ziemię ze słowami: Matko naturo, weź mnie. Słowa te mogą wyrażać pragnienie śmierci, traktowanej jako przejście, ale też pragnienie erotyczne. Odpowiedzią na nie jest Shelmerdine (Billy Zane), który spada z konia jak z nieba. Bohaterowie leżąc na ziemi patrzą sobie w oczy – ziemia ich zrównuje. Należą teraz do świata natury. Odbijają się w sobie samych, w swojej podwójności. Czy dlatego Orlando reaguje szybkim spojrzeniem w oczy widzki_a, czy już wie, że dwoistość znowu transformowała? Jej wzrok wyraża zdziwienie. Zaskoczenie. Jestem martwa. – mówi. A potem pyta: Shelmerdine, wyjdziesz za mnie?

Ta bezpośredniość jest uderzająca. Przed pokonaniem labiryntu Orlando nie brała zamążpójścia pod uwagę. Jako kobieta, mimo narzuconego jej ograniczenia, otwarta była na inne rozwiązania. Ale jak się okazuje, samej instytucji małżeństwa nie odrzuca, potrafi sama zaproponować małżeństwo, ulegając gwałtownemu uczuciu, omen nomen miłości od pierwszego wejrzenia. 

Orlando i Shelmerdine są jak awers i rewers – porozumiewają się bez trudu. Sposób prowadzenia rozmowy, jej konstrukcja składniowa, a także swoista gra – w której prawda ukryta jest pod maską przypuszczenia – sugeruje, że Shelmerdine przeszedł podobną drogę jak Orlando. Widzimy dwa wcielenia Androgyne, kiedyś kobiety teraz mężczyzny – Shelmerdine i kiedyś mężczyzny teraz kobiety – Orlando. Sama chwila ich spotkania jest spełnieniem, porozumieniem. Nie dziwi więc, że Orlando, przytulając Shelmerdine’a, mówi do nas: Chyba zemdleję. W całym mym życiu nie czułam się lepiej. Nie dziwi też, że nie tylko ich dusze, ale i ciała dążą do spełnienia.

Następny kadr filmu to malarski obraz splecionych ze sobą ciał, które kontrastują, a jednocześnie dopełniają się. Jak kawa z mlekiem czy dzień i noc. Bohaterowie mogli się spotkać teraz, ale tylko na tę chwilę. Choć są na tym samym etapie rozwoju, ich wektory życiowe mają przeciwne kierunki. Nie idą obok siebie, ale pędzą jak dwie komety, każda w swoją stronę. Ich zderzenie stało się chwilą równowagi w indywidualnych podróżach. Punktem odniesienia. Ugruntowaniem swojej odmienności, która nie musi być samotna. Ma przecież w świecie bliźniaczą istotę. Bohaterowie nie muszą czuć się samotni, ale też nie muszą ze sobą żyć. Dlatego Orlando w kolejnej scenie żegna bez żalu Shelmerdine’a. Patrzy w kamerę, a jej spojrzenie jest zgodą na to, co się dzieje.

W jakimś sensie dwoistość jako rozdarcie się skończyła, zamieniła się we współistnienie przeciwieństw, dlatego historia zatoczy krąg zarówno treściowo, jak i kompozycyjnie. Dowodzi tego ostatnie spojrzenie Orlando, całkowicie pogodzonej, szczęśliwej i świadomej osoby, którą pamiętamy z pierwszej sceny filmu jako osobę zagubioną, samotną i niedojrzałą. Przypomnijmy to sobie.

Orlando-mężczyzna siedzi pod drzewem z książką. Z melancholijnym wyrazem twarzy. W kostiumie z epoki elżbietańskiej. W obcisłych rajtuzach podkreślających szczupłość nóg, krótkich bufiastych spodniach. Z kolczykiem w uchu i w utrefionej fryzurze. Przypomina postać androgyniczną. Oderwaną od rzeczywistości. Drzewo, o które się wspiera, a które łączy ziemię i niebo, jest symbolem pełni, obojętności wobec przemijającego czasu, a także synonimem człowieka. Ale jeszcze nie jest synonimem Orlando. W tej scenie Orlando buja w obłokach.

W scenie finałowej – dopisanej językiem filmowym przez Potter – jest inaczej. Orlando-kobieta siedzi pod tym samym drzewem. Jest ukorzeniona. Płacze ze szczęścia. Nie jest sama – ma córką. Jest androgyniczna. Ubrana w bryczesy, wysokie buty i koszulę. Ma długie splecione w warkocz włosy. Jest silna.

Orlando-kobieta zapisała swoje doświadczenia w literackiej formie, której nie może_nie chce opublikować, bo wydawcy za nadto chcą w dzieło ingerować. Ale być może będzie bohaterką filmu, który kręci jej mała córka. Widzimy ją, gdy biega z kamerą wokół matki i pyta: Dlaczego jesteś smutna? Ale bohaterka nie jest smutna. Jest wolna. Uwolniona od przeznaczenia. Nad jej głową unosi się śpiewający kampowy anioł. Orlando żegna nas długim spojrzeniem. Patrzy bez lęku prosto w nasze oczy. Jest jak drzewo.

————————————-

ORLANDO wg. Sally Potter (1992)
Produkcja: Francja, Holandia, Rosja, Wielka Brytania, Włochy

CZYTAJ: Rozmowa o spektaklu . ORLANDO. Pułapka? SEN. Pamiętniki intymne. Nie przyszłyśmy siebie przekraczać.

*********************************

Damski Tandem Twórczy (Agnieszka Małgowska & Monika Rak)
Działa od 2009, stworzył cykle: literacki Żywe radio, performatywny Maryjan i Krystina, filmowy Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / czytanie dramatu Portret lesbijek we wnętrzu / spektakle: Orlando. Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele wiele Kobiet, Drag King Show Retroseksualni  / dokument L.Poetki  / O’LESS Festiwal (2012-2014) / cykl debat i audycji Kobieta Nieheteronormatywna / projekt archiwistyczny A kultura LGBTQ+ nie poczeka / współzałożycielki Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.  

Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / scenarzystka.
Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / filmowczyni / graficzka.

Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz

 

 

Agnieszka Małgowska: Pierwszy raz zobaczyłam Twój występ w 2015 roku w Blok Barze w Warszawie. To był trzeci rok Twojej drag kingowej aktywności. Pamiętasz swój pierwszy raz jako drag king?

Weronika F. Justyńska: Pamiętam bardzo dobrze – to był lipiec 2012 roku, podczas rozmów w queerowym towarzystwie wpadłyśmy ze znajomą na pomysł występu drag kingowego. Bardzo szybko doszłyśmy do wniosku, że chcemy zrobić na scenie I’m your man Leonarda Cohena, utwór, który w kontekście dragu, może się wielu osobom kojarzyć ze znaną sceną z ważnego dla nieheteroseksualnych kobiet serialu The L Word.

AM: Przypomnij, proszę, tę scenę.

WFJ: W serialu numer Cohena wykonuje Ivan Aycock, by zdobyć serce heteroseksualnej Kit. Ivan to postać, która sytuuje się gdzieś na przecięciu różnych nienormatywnych tożsamości. Bywa drag kingiem, ale swoją męskość silnie podkreśla także poza sceną w nieco przerysowany sposób, który z drag kingiem się kojarzy. Być może jest osobą transpłciową, ale tego do końca nie wiemy. Spodobała mi się ta płynność, brak jednoznacznego określenia.

AM: Zaczęłaś więc od klasycznego numeru i klasycznej postaci, których nie kopiowałaś, a od razu odczytałaś po swojemu.

WFJ: Tak. Leonard Cohen to klasyczny gentleman i nie ma w sobie zbyt wiele queeru. Wychodzę z założenia, że skoro jestem nienormatywną osobą queer, to wystarczy, by w uosabiane przeze mnie postaci trochę tego queeru zaaplikować. Na przestrzeni lat przybyło mi tych queerowych kawałków zamazujących granice i upłynniających definicję drag kinga.

AM: Mówisz, że zaczęłaś drag kingowanie w duecie. Pamiętam też Twój numer Hurts Wonderful life z DK Morfi. Ale przede wszystkim widzę Cię w solówkach.

WFJ: Jestem solowym graczem i nie przepadam za duetami czy występami w grupach, chociaż miewałam takie doświadczenia. Moja koleżanka szybko odłączyła się z tego debiutanckiego dwuosobowego dragowego składu. Tamten występ – jak na nasz dragowy pierwszy raz – uznaję za bardzo udany i dopracowany. Raz czy dwa towarzyszyłam grupie Da Boyz na scenie, wystąpiłam też raz z kolegą, który tamtego wieczora był drag queen. Ale nie wspominam tych występów jako szczególnie satysfakcjonujących. Myślę, że nie ma mowy, żeby ktoś dołączył do mnie na stałe i przygotowywał każdy numer razem ze mną. Druga osoba jest w takich sytuacjach wsparciem, ale i obciążeniem. Istnieje ryzyko niezgodności wizji artystycznych, odmiennych gustów. Kiedy jestem sama na scenie, mogę sobie pozwolić na swobodniejszy ruch sceniczny. Nie ukrywam, że dla mnie w sztuce drag zawsze jest dużo improwizacji, zostawiam sobie miejsce na nieperfekcyjność, nie kręcą mnie wyuczone układy taneczne. Ważniejszy jest przekaz.

AM: Niby tak, ale czasem przekaz wymaga dyscypliny, której polska scena dragowa nie docenia. Ubolewam nad tym jako reżyserka. Ale to pewnie temat na inną rozmowę. A Twój przekaz zaczyna się już od pseudonimu – Vera Cruz, który – jak wyczytałam – pochodzi z filmu Almodovara. Podejrzewam, że ma to głębszy związek z almodovarowskim queerowym widzeniem świata.

WFJ: Od wielu lat fascynują mnie filmy Almodovara. Były jednymi z pierwszych okazji kontaktu z queerowym światem, nieheteroseksualnymi i transpłciowymi postaciami. W dodatku należę do wzrokowców i jestem wrażliwa na bodźce estetyczne. Wszystko o mojej matce – pierwszy film Almodovara, który obejrzałam z uwagą i świadomie – oszołomił mnie kolorami, temperamentem postaci i ich emocji, a przede wszystkim – scenariuszem. Sposób, w jaki reżyser kieruje swoimi bohaterami, jak kreuje ich sylwetki, może wydać się niektórym kiczowaty i nastawiony na tanie wzruszenie, do mnie jednak przemówił z niezwykłą siłą. Odkąd pamiętam, byłam wrażliwa na problemy społeczne, a tu mamy sytuację osób niehetero, trans, pracownic seksualnych i będących nosicielami HIV w jednym filmie.

AM: A z którego konkretnie filmu pochodzi Twój pseudonim?

WFJ: Ze Skóry, w której żyję z 2011 roku. Bohater_ka ulega przemianie z mężczyzny w kobietę wbrew własnej woli – jego/jej płeć staje się pułapką, a on_a sam_a niewolnikiem_cą. W końcowej scenie filmu ucieka od oprawcy, który jest zarazem sprawcą jego/jej przemiany i po powrocie do rodziny mówi, że kiedyś był_a Vincentem, ale teraz nazywa się Vera Cruz. Kiedy zobaczyłam ten film od razu wiedziałam, że to będzie mój pseudonim. Nie jest jednoznacznie męski, ale to dobrze, bo Vera Cruz nie jest po prostu kobietą przebraną za mężczyznę, tylko zawsze kimś pomiędzy.

AM: Wykorzystujesz różne stylistycznie numery. Dragujesz Cohena, Depeche Mode, Fogga. Jak je dobierasz?

WFJ: Piosenki, z którymi mam wystąpić przy danej okazji, często uwarunkowane są charakterem imprezy. Zdarzają się imprezy tematyczne, na które trzeba przygotować coś, co pasuje do klimatu. Kilka razy występowałam z numerami w stylu retro, we wrześniu miałam okazję wrócić do tego podczas wspólnego występu z zespołem Di Libe Brent Wi A Nase Szmate, który mianuje się “kapelą podwórkową śpiewającą lesbijskie piosenki o przemijaniu, miłości i polityce”. Występ cały był w klimacie międzywojnia, chociaż teksty piosenek miały bardzo aktualne przesłanie. Moje numery miały osobisty charakter – chociaż to klasyki z Kabaretu Starszych Panów i Mieczysława Fogga – o tematyce miłości, złamanego serca i zawodu drugą osobą, u mnie ostatnio bardzo aktualne.

AM: To dobrze, że polski repertuar retro pojawia się na scenie drag kingowej, bo zwykle dominują kawałki popowe. W 2015 roku SharmTrio – tercet drag kingowy – przygotował program oparty właśnie na piosenkach Kabaretu Starszych Panów i Mieczysława Fogga. Ale wróćmy do Twoich innych wyborów.

WFJ: Muszę czuć swój repertuar, bez tego nie ma dobrego występu, dlatego nieszczególnie lubię “zamawiane” piosenki, których czasem się ode mnie wymaga. Kiedy mam większą swobodę wyboru, szukam inspiracji w swoich notatkach – regularnie zapisuję piosenki, które mają performatywny potencjał. Obecnie już nie eksperymentuję z muzyką, której nie czuję, chociaż uważana jest za idealną do drag kingowych numerów. Nie zrobiłabym występu do piosenki hiphopowej czy disco polo. Nigdy. Chętnie wybieram gejowskie klasyki, numery z lat 80., ale też klasykę rocka – Iggiego Popa czy właśnie Depeche Mode. W takich piosenkach się odnajduję i niespecjalnie dbam o to, czy publiczność będzie miała do czego potupać nóżką. Często się zdarza, że wybrana przeze mnie piosenka jest znanym hitem, ale jeśli nie, to trudno – występ drag kingowy nie jest dla mnie dyskoteką, nie na tym polega. Inaczej niż w przypadku większości numerów drag queens, występy drag kingowe często mają wydźwięk polityczny, a przynajmniej
są poważniejsze. To mi odpowiada.

***********

Fragment wywiadu z cyklu SISTRUM rozmawia o L*kulturze. CZYTAJ CAŁY TEKST.

***********

Weronika F. Justyńska, czyli DK Vera Cruz działa od 2012, na koncie ma występy w wielu polskich miastach i współpracę z Da Boyz, jedną z najstarszych grup drag kingowych w Polsce. W założeniu wykracza poza utarty schemat drag kinga – męskiego macho: lubi numery gejowskie, performance androginicznych postaci i mocny gender bending. Pokazuje, że płeć może być marzeniem, pułapką, kreacją. W panteonie scenicznych bogów ma między innymi Leonarda Cohena, Dave’a Gahana z Depeche Mode, Iggy’ego Popa i Madonnę. Najlepiej czuje się na scenie jako androgyniczny, biseksualny gentleman, w którego wkłada dużo z siebie.

Agnieszka Małgowska 
(1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny) / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) / Fotel w skarpetkach (spektakl) / 33 Sztuka (spektakl) / Czarodziejski flet (spektakl) / Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) / L.Poetki (film dokumentalny) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej 
(stowarzyszenie).

***********

DO POCZYTANIA,
A Kultura LGBTQ- nie poczeka!

AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.

I.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach. Rozmowa z Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniu. Rozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.

lI.
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektakluSzelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.
Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świat.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY (Martą Jalowską, Karoliną Maciejaszek, Magdą Staroszczyk)
Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.

Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.
6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.

 

 

Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham

Magdalena Wielgołaska: Jaka jest historia Cudownych Lat? Jaka były Wasz droga do projektu muzycznego, który współtworzycie?

Anna Włodarczyk: Od wielu lat – zanim stałyśmy się parą – podziwiałam Aminę, jako gitarzystkę i osobę muzykującą, i marzyłam, żeby mieć z nią zespół. Sama udzielałam się w projekcie Toples, w którym z czterema koleżankami tworzyłyśmy muzykę lesbopolo. Później współtworzyłam dziewczyńskie Wilcze Jagody. Od zawsze [śmiech] – jak to się mawia – interesowałam się muzyką i od wczesnej podstawówki miałam w domu gitarę. Granie wychodziło mi różnie, bo tata pokazał mi tylko cztery chwyty, a na początku lat 90., w małym mieście, w którym mieszkałam, nie mogłam znaleźć nikogo, z kim mogłabym grać. Ale kiedy wyjechałam do Warszawy, powstał YouTube i poznałam muzykujących znajomych – wszystko zaczęło nabierać sensu.

Kiedy byłam nastolatką, znana byłam wśród znajomych, jako “ta śpiewająca”, bo często na imprezach, po kieliszku śpiewałam soulowe piosenki Donny Summer i Sade, i dużo gadałam, co skutkowało utratą głosu na drugi dzień. W tamtym czasie byłam też słuchałam zespołu Breakout i głosu Miry Kubasińskiej, Janis Joplin, the Doors, triphopu: Massive Attack, szczególnie płyty Blue Lines, projektu Tricky’ego Nearly God. Kochałam Bjork, Billie Holiday, Erykah Badu, raperkę Bahamadia – to ona przykuła moją uwagę swoim nienormatywnym wyglądem, takiej tough lady. Była też muzyka, z kategorii #guiltypleasure – Mr. Big, wczesna Cher, Dr. Alban. Amina pewnie też ma kilka ciekawych przykładów [śmiech].

MW: Spora lista muzycznych inspiracji i to chyba nie koniec?[śmiech]

AW: Nie. Kolega mojej starszej siostry, kolekcjoner winyli w latach 90., przegrywał nam swoje płyty na kasety i dzięki temu poznałam awangardowe produkcje Laurie Anderson i niesamowitą Diamandę Galas. W międzyczasie kupowałam kasety w lokalnym sklepie muzycznym w Kielcach i pamiętam, że bardzo zaintrygował mnie amerykański kobiecy zespół L7, Belly, też zespoły Bjork, zanim zaczęła solową karierę: K.U.K.L. i the Sugarcubes. A w hołdzie dla Skin ze Skunk Anansie zgoliłam sobie głowę. Później, już na studiach w Warszawie, zaczęłam bardziej świadomie słuchać muzyki, jarać się partiami instrumentalnymi, chodzić na koncerty. Dowiedziałam się o ruchu Riot Grrrl i amerykańskich zespołach Bikini Kill, a także o ruchu queercore z zespołami: Team Dresch, Tribe 8, Lesbians on Extasy. Stopniowo, podobnie jak w przypadku świadomościlewicowej i feministycznej, zaczęło we mnie dojrzewać też bardziej krytyczne podejście do muzyki, do tego przez kogo jest w większości tworzona, ile w niej jest kobiet i na czym – o ile w ogóle – grają. Oczywiście nie dlatego, że grających kobiet nie ma, tylko dlatego że kultura patriarchalna w taki, a nie inny sposób to eksponuje. Pamiętam, że na studiach prawniczych podczas zajęć u prof. Moniki Płatek, brałam udział w quizie z wiedzy na temat działalności artystycznej i naukowej kobiet, i okazało się – o czym nie wiedziałam – że tzw. Marsz Mendelshonna, czyli marsz weselny – skomponowała jego siostra Fanny. I to jest niekończąca się opowieść, którą z fascynacją, a czasem z goryczą eksploruję do dziś.

MW: Ty, Amino, dorastałaś w dwóch odległych kulturowo światach. Jak przełożyło się to na Twoje muzyczne inspiracje i twórczość?

Amina Dargham: Czasy nastoletnie spędziłam w Bejrucie, mój tata jest Libańczykiem. Tam uczyłam się grać na
gitarze i muzykowałam z lokalnymi składami rockendrollowymi. Ale wakacje spędzałam też z mamą w Sieradzu, gdzie z kolegą z bloku obok mieliśmy nauczyciela gitary bluesowej, bo w tych czasach fascynowałam się bluesem. I podkochiwałam się w Janis Joplin. Miałam spore wsparcie ze strony rodziców, którzy opłacali moje lekcje gry i widzieli mnie w przyszłości jako Rock Star.[śmiech] Tata nawet załatwił mi w Bejrucie sesję nagraniową gitary z kawałka Carlosa Santany, do czego się pilnie przygotowywałam. Potem słuchał tego na reapicie z taśmy w samochodzie. Z drugiej strony mam takie doświadczenie, że gdy po jakimś przyjęciu w klubie muzycznym wracałam ze znajomymi autem do domu, słuchając Nirvany, złapała nas policja i spędziliśmy dwa tygodnie w areszcie. To było dość przerażające. Złapali nas, ponieważ wtedy w Libanie słuchająca rocka i alternatywnie wyglądająca młodzież – ja, krótkowłosa hipiska i długowłosi koledzy – z automatu utożsamiana była z narkotykami, a konkretnie z marihuaną. No i tak po prostu tę młodzież łapali i przetrzymywali, póki jej rodzice nie uratowali. W tamtym czasie uwielbiałam grunge: Nirvanę, Pearl Jam, Stone Temple Pilots i Hole. Jeśli chodzi o tę ostatnią kapelę, to bardzo podobało mi się, że liderką była dziewczyna – Courtney Love i przygrywały jej instrumentalistki.

Stosunkowo niedawno obejrzałyśmy z Anią świetny film dokumentalny o perkusistce Hole – Patty Schemel, która jest lesbijką. W filmie sporo opowiada o swojej tożsamości i problemie z narkotykami w kontekście muzykowania – Hit so hard – polecamy. Uważam, że wielce niedocenioną artystką z lat 90. jest Linda Perry, dużo jej słuchałam i wiedziałam też o tym, że jest lesbijką.

Moją wielką fascynacją była też Tina Turner, jej wczesne dokonania. Uwielbiam oglądać wideo z nią, jak tańczy i śpiewa, i jaką ma niesamowitą energię, mimo że przecież grała wtedy z Ikiem – mężem, który był przemocową kanalią. Słuchałam też dużo Cat Power, podobał mi się głos Chan Marshall i kompozycje gitarowe – bardzo poruszające – pasujące do mojego teenage-emo-romantic stylu. [śmiech] Bardzo lubiłam jeździć w niedzielę z rodzicami na libańskie i syryjskie bazary, gdzie często wygrzebywałam skarby z arabską muzyką na kasetach: Um Kulthum, Abdel Halim Hafez i Fairuz. Jeśli chodzi o guilty pleasures muzyczne, to kochałam też Roxette i Europe.

MW: Ostatecznie wybrałaś Polskę jako miejsce, w którym żyjesz i tworzysz.

AD: Tak, na studia wyjechałam do Polski, do Krakowa, gdzie od razu zapragnęłam – poza studiami – także muzykować. Na dłużej zabawiłam w tworzonym z koleżankami zespole Translola. Nagrałyśmy album, a także płytę będącą hołdem dla rosyjskiej muzyczki Janki Diagilewej. W Rosji byłyśmy też na trasie, prezentując materiał związany z projektem YANKA. Chodziło o przypomnienie twórczości legendy punkowego undergroundu z Nowosybirska – Janki Diagilewej. To była dla mnie niesamowita przygoda: podróż koleją transsyberyjską, obserwowanie zmieniających się za oknem widoków natury, starsze kobiety sprzedające na każdej stacji ciepłe piwo i suszone rybki. Na miejscu zostałyśmy przyjęte bardzo ciepło i chciałabym do Rosji kiedyś wrócić, tym bardziej, że ostatnio dużo mi o niej przypomniało: we wrześniu w Krakowie grałyśmy z Anią support przed fantastycznym kobiecym zespołem z Moskwy – Lucidvox, mój kolega Konstanty Usenko, wydał ostatnio już drugą książkę o muzyce i kulturze rosyjskiej – Buszujący w Barszczu, a wcześniej Oczami radzieckiej zabawki. I muzykę zespołu, i książki Usenki bardzo polecam. Byłam zaangażowana też w projekty związane z nauczaniem nastolatek grania na gitarze. Teraz bardzo się cieszę, że tworzę z Anią Cudowne Lata, bo brakowało mi grania.

MW: Wasze opowieści to bogactwo przeróżnych tropów, którymi mogą podążać osoby czytające ten wywiad. Bardzo się z tego cieszę.

 *********

Fragment wywiadu z cyklu  SISTRUM rozmawia o L*kulturze. CZYTAJ CAŁY TEKST.

 *********

Anna Włodarczyk (1982) mieszka i pracuje w Warszawie, gdzie studiowała dziennikarstwo, prawo i gender
studies. Na studiach prawniczych zajmowała się wątkami feministycznymi i przygotowywała się do pisania
pracy doktorskiej na temat polskiej ustawy antyaborcyjnej. W latach 2011-14 była zaangażowana w działalność
grup queerowo-feministycznych. Aktualnie poza godzinami pracy skupia się na muzyce i relaksie.

Amina Dargham
 (1981) mieszka i pracuje w Krakowie, gdzie studiowała na Akademii Sztuk Pięknych
w katedrze malarstwa. Zawodowo zajmuje się tatuowaniem.

Magdalena Wielgołaska – aktywistka / lesbijka / feministka / współzałożycielka Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* / działaczka na rzecz poszerzania wiedzy na temat leczniczego działania konopi / zaangażowana w Kręgi Kobiece i odzyskiwanie wewnętrznej, kobiecej Mocy / członkini Partii Zieloni / administratorka strony Strefa Les* / współpracowniczka projektu A kultura LGBTQ+ nie poczeka! /
współtwórczyni projektu Lesbijska Inspira.

 *********

DO POCZYTANIA
A Kultura LGBTQ- nie poczeka!

I.
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach. Rozmowa z Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniu. Rozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.

lI.
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektaklu. Szelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.
Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świata.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY (Martą Jalowską, Karoliną Maciejaszek, Magdą Staroszczyk)
Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.
Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.
6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.
7. Rozmowa o dramacie. 33 SZTUKA Moniki Rak. Lesbijskie menage a trois.

 

Zrosty. Fotografia jest rodzajem notatki. Z Martą Przybyło rozmawia Agnieszka Małgowska

Zrosty to intymny esej o relacjach, pamięci i macierzyństwie złożony ze zdjęć i rysunków z różnych lat z archiwum autorki. To rodzaj wizualnego pamiętnika, w którym chronologia jest zaburzona, a obrazy składają się w wanitatywną, melancholijną opowieść kreśloną z kobiecej perspektywy.

Agnieszka Małgowska: Miałam okazję przyglądać się ostatniemu etapowi powstawania Zrostów. Bardzo mnie cieszy, że powstają takie zapisy intymnego kobiecego doświadczenia, które nie ginie w czeluściach zacisza domowego. Przetwarzane na dzieło mogą trafić w ręce innych kobiet i miejmy nadzieję, nie tylko. Jak się narodził pomysł Zrostów?

Marta Przybyło: Chciałam zrobić książkę, która opowie o trudnym czasie, w jakim się znalazłam i pomoże mi go trochę przepracować. W ciągu niedługiego okresu zostałam mamą, rozstałam się z wieloletnim partnerem, wyprowadziłam z rocznym dzieckiem z domu, wróciłam do pracy. Chodziłam na terapię, dużo myśląc o motywach swoich działań i swoich potrzebach, ale też szybko zauważyłam, że drugą terapię przechodzę w domu z synkiem. Często doznawałam nagłych olśnień, zatrzymywałam się na różnych rzeczach, na używanych bezmyślnie wyrażeniach czy zwrotach, które pod pozorem oczywistości kryją w sobie przemocowe dno. Przyłapywałam się – i nadal to robię – na nagłych przypływach gniewu, kiedy mały zaznaczał swoją niezależność, naruszając mój sztywny plan. Zastanawiałam się jak różne społeczne i psychologiczne czynniki związane z wychowaniem splatają się ze sobą w jednostkowej historii. Myślałam też o tym jak emocje, związane z trudnymi zdarzeniami w życiu, zapisują się w ciele.

AM: Te zapisane w ciele emocje to tytułowe zrosty?

MP: Tak. Ten wątek wybrzmiewa najbardziej w tekście do książki, który jest rodzajem wiersza, gdzie piszę  między innymi o powięziach, w których zapisują się tego rodzaju napięcia i które wpływają na życie, choć ich nie widzimy. Ale też od początku, wraz z pomysłem na tytuł, przyszedł pomysł na formę – chciałam zrobić układankę ze zdjęć z różnych okresów, obrazów, które nie mają pozornie ze sobą nic wspólnego, połączyć zdjęcia kolorowe i czarno-białe. Do zdjęć dołożyłam też rysunki, takie szybkie, autoterapeutyczne, które zaczęłam robić bawiąc się kredkami synka. Wszystko to zrosło się w tę książkę.

AM: Rzeczywiście forma i treść robi wrażenia zrostu różnorodnych elementów. Wśród nich wyłania się kilka typowych motywów dla domowego życia: góry prania, oczka rosołowe, podłoga. U Ciebie zamienia się to w poetyckie znaki graficzne.

MP: [śmiech] Tak, pranie to moja zmora, skąd się tyle tego bierze! Lubię robić zbliżenia przedmiotów, ciekawie wygląda sfotografowane pranie, a jak coś zupełnie innego, jak suche kwiaty… Na znaczenia czy przesunięcia wpływa też umiejscowienie zdjęć względem siebie. Dzięki temu część z tych fotografii nabiera niekiedy bardziej abstrakcyjnego charakteru. Myślę, że sąsiedztwo rysunków również na to wpływa, że chce się patrzeć w inny sposób.  

W zasadzie większość tych zdjęć powstała w przestrzeni domowej, część w kuchni, gdzie dużo się dzieje: faktury, kolory, spotkania dziwnych przedmiotów, katastrofy, kwiaty, niedomyte gary… Tak sobie teraz myślę, że może przez to, że jestem bałaganiarą, moje otoczenie zawsze ma w sobie ten rodzaj zaskakującej czasem przypadkowości. Sama się dziwię, dlaczego niektóre przedmioty spotykają się w jednym miejscu. Teraz, jak jeszcze dołożyć do tego ruchu przedmiotów drugą osobę sprawczą ,mojego syna, to robi się jeszcze ciekawiej.

AM: W pamiętniku obrazami opowiadasz o sobie i swoim synu, ale zadbałaś o to, by nie naruszyć prywatności swojego dziecka. To wyjątkowe w czasach social mediów, w których dzieci pokazywane są jak maskotki.

MP: Starałam się nie pokazywać twarzy mojego  syna,i innych osób, które pojawiają się na zdjęciach. Do pewnego stopnia był to świadomy gest, choć nie było w tym też jakiegoś szczególnego powstrzymywania się, w pewnym sensie nie wydawało mi się to też potrzebne. Jedynie moja twarz pojawia się w książce.

AM: Kiedy powstawały zdjęcia do tego pamiętnika wizualnego?

MP: Wykorzystuję w książce zdjęcia ze swojego archiwum z kilku ostatnich lat. Większość zrobiłam w ciągu ostatnich 5-7 lat, choć jest jedno zdjęcie, które może mieć z 15 lat, a najświeższe kilka miesięcy. Co śmieszne, te dwa ostatnie spotykają się na jednej rozkładówce

AM: Dziś każda_y fotografuje. Nic dziwnego, w telefonach mamy czasem niezłe aparaty. Można więc pomyśleć, że te zdjęcia to konsekwencja współczesnej fotomanii. Ale Ty zajmujesz się fotografią zawodowo, współprowadzisz Fundację Archeologia Fotografii (FAF), masz szerszą perspektywę. To musiało wpłynąć na tę publikację. 

MP: Wpływa na kilku poziomach. Najpierw na poziomie organizacyjnym. Fotografuję z różną intensywnością od czasów nastoletnich, uczyłam się też w Warszawskiej Szkole Fotografii. Odkąd skończyłam studia pracuję minimum 40 godzin tygodniowo, więc w efekcie robię zdjęcia przede wszystkim w trybie weekendowo-wakacyjnym, jestem niedzielną fotografką. 

AM: Naprawdę?

MP: Tak. Fotografuję głównie swoje najbliższe otoczenie. Lubię zdjęcia, które nie są niczym szczególnym czy wyjątkowym, a rodzajem notatek z życia w jego banalnych odsłonach, zwykłych czynnościach, przedmiotach, sytuacjach. Lubię robić zdjęcia miejsc, rzeczy, ludzi, którzy są mi bliscy. Fotografuję raczej intuicyjnie, nie mając pewności czy coś mi się kiedyś przyda, czy do czegoś mnie doprowadzi. Doszłam ostatnio do wniosku, że zdjęcia robione w tym trybie mają swoją wartość i swój urok. Są trochę jak inne rzeczy, które robimy, kiedy nie wiadomo, jaki wątek się wyczerpie, a jaki będzie dominujący, co się uda, a co nie, która przyjaźń przetrwa, a z kim będziemy tylko przez chwilę. Jest też w tym dużo przypadku, odbicia tego, co mnie aktualnie pochłania czy ekscytuje. Choć moja tematyka i tryb fotografowania wynika nie tylko z moich upodobań, ale też z braku czasu i pieniędzy, a także skromnego sprzętu.

Lubię też włóczyć  się z aparatem po mieście i innych miejscach, dużo mniej lubię fotografię studyjną czy stricte aranżowane sytuacje, choć wiadomo, że każda fotografia jest na swój sposób aranżowana, chociażby na poziomie decyzji autora_ki.

AM: Mówisz o naturalnym obcowania z fotografią, ale oko, umiejętność selekcji wyrobiła Ci wieloletnia praca z fotografią. Powiedz coś o tym.

MP: Bez wątpienia wykorzystuję też doświadczenie z mojej pracy zawodowej, gdzie oglądam tysiące zdjęć z ogromnych archiwów fotografek i fotografów w FAFie. Grzebanie w dużej liczbie obrazów, układanie historii i dopowiadanie sobie rzeczy, których nie widać, to jest bardzo ciekawe zajęcie. Uczy dystansu i pokory, odsłania właśnie różne ślepe ścieżki i zaułki w dorobku artystów, kompulsywne czy banalne obrazy, którym nie możemy odpuścić, fotografie usługowe, zlecenia, mieszaninę obrazów z różnych bajek spotykających się w archiwum czy czasem na jednej kliszy. Myślę, że dzięki tej pracy udało mi się z większym dystansem spojrzeć też na własne zdjęcia, które nie muszą być doskonałe techniczne, ani szczególnie oryginalne, bym mogła je ułożyć w jakąś ważną dla mnie historię.

AM: Czym więc dla Ciebie jest fotografia?

MP: Trudno odpowiedzieć na to pytanie w kilku słowach. Chyba dla mnie fotografia jest po prostu rodzajem notatki, takiej, która czasem pokazuje więcej, niż chcę czy zupełnie coś innego niż miałam w planach, coś, co się zupełnie wymyka, niekiedy przybliża, a czasem oddala.

Osobnym tematem jest dla mnie materialność fotografii – nie potrafię od niej uciec, od myślenia o fotografii jako o czymś materialnym – powstającym w efekcie procesów fizycznych i chemicznych, pewnie dlatego nie mogę się uwolnić od fotografowania na kliszach. 

AM: Choć na określenie Zrostów używasz określenia pamiętnik wizualny, można by go potraktować jak rodzaj albumu rodzinnego, ale zdjęcia w środku już tak nie wyglądają. 

MP: To ciekawe, że tak to widzisz. Szczerze mówiąc nie czuję, żeby te zdjęcia były niekonwencjonalne, ale to też może konsekwencja zawodowej choroby. Oglądam dużo zdjęć i część zabiegów, jakie stosuję, znam z innych realizacji. 

AM: Te fotografie są nietypowe, w porównaniu z tymi, które sama mam w albumach rodzinnych.

MP: Rozumiem. Od albumu książka faktycznie odstaje. Po pierwsze w selekcji do książki dopuściłam zdjęcia niedoskonałe technicznie, na przykład takie, które są nieostre lub niedoświetlone. Po drugie jest to układanka ze zdjęć nachodzących często na siebie, konsekwencją tej strategii jest to, że zdjęcia rzadko są wyeksponowane w sposób klasyczny. Trochę ich używam, żeby o czymś opowiedzieć, a nie dla eksponowania ich samych.W albumie ze zdjęciami innego artysty_tki, zwłaszcza fotografii historycznej, zapewne nie posunęłabym się tak daleko, a tutaj czułam, że mogę sobie na to pozwolić, bo to w końcu moje zdjęcia.

Jak oglądam wybór zdjęć to widzę, że robię dużo zbliżeń, patrzę często pod nogi, zawieszam się na detalach – nitkach, fakturach, cieniach. A ostatnio, przeglądając książkę już wydrukowaną, zauważyłam, że oprócz dosłownie kilku zdjęć, większość to kadry robione z góry. Nie było to moim celem, żeby tak to zrobić, ale jednak tak się stało. Nie wiem jeszcze, jak to zinterpretować.

AM: Lubię, gdy dzieło pracuje samo. Ciągle nas zaskakuje. Ty z resztą – jak mówiłaś – łapiesz coś aparatem, gromadzisz ujęcia i wyciągasz po jakimś czasie, układasz, wtedy wyłania się sens i obraz. 

MP: Tak było na wielu etapach pracy, na przykład z okładką. Znalazłam w swoim domu książkę poświęconą architekturze, międzywojenną, niemiecką, zniszczoną, bez okładki i z wyrwaną częścią stron. Nie pamiętam, jak weszłam w jej posiadanie, ale możliwe, że z racji zniszczenia był to jakiś odrzut z czasów, kiedy pracowałam w antykwariacie. Książka nie miała okładki tylko marmurkowe wyklejki. Wydały mi się ciekawe ze względu na swój drobny wzór i kolorystykę – połączenie czerwieni i granatu przechodzącego w zieleń. Budziły moje skojarzenia z naczyniami krwionośnymi czy wnętrzem ciała. Pasowały też do czerwonych rysunków ze środka. Dodatkowo wydało mi się interesujące odwrócenie ich standardowego umieszczenia, to co zazwyczaj w środku, miało trafić na wierzch. To w połączeniu z otwartym grzbietem i czerwonym obszyciem jest dla mnie istotne, współgra z wymową książki. Miałam ochotę jednak umieścić jeszcze na niej zdjęcie. Długo szukałam takiego, które nie powtarzałoby się w środku, a pasowałoby do całości książki.

AM: Żywe tworzenie, brak rygorów estetycznych i technicznych jest procesem performatywnym, przypomina też pracę psychoterapeutyczną. Moim zdaniem to charakteryzuje kobiecy sposób archiwizowania. A dla Ciebie co oznacza kobieca perspektywa?

MP: Na pewno Zrosty opowiadają o moim kobiecym doświadczeniu. Nie tylko dlatego, że poruszają kwestie macierzyństwa, ale też nie powstałyby gdybym przez lata nie miotała się i nie czuła zamknięta w narzuconej, stereotypowej, patriarchalnej wizji kobiecości. Musiałam wyjść z toksycznego otoczenia, by się z tego częściowo wyzwolić, ale ten proces na pewno nie jest jeszcze zakończony.

To trochę książka o tym, o usychaniu, o łapaniu w trybie przeciążenia obowiązkami – jak to się dzieje w życiu kobiet zorganizowanym według patriarchalnych norm – momentów na swoją twórczość, nawet jeśli jest to zrobienie zdjęcia niedomytego garnka czy odpruwającej się nitki z rękawa. Stąd może szybkość czy nonszalancja w kwestiach technicznych. Nie chcę się tym przejmować, praca twórcza jest dla mnie teraz niezbędnym elementem psychicznej higieny i to jest najważniejsze.

AM: Powiedziałaś, że to książka o usychaniu i rzeczywiście sporo w niej zwiędłych i suchych roślin. Skąd te motywy wanitatywne?

MP: Doświadczenie macierzyństwa to dla mnie dość złożona mieszanka różnych skrajnych uczuć i emocji. Czasem euforia i szczęście trudne do opisania, innym razem potworny strach, a strach przed śmiercią czy chorobą dziecka jest najgorszy. Obserwujesz, jak ten cały proces życia się zaczyna, jesteś jego częścią, Twoje ciało oddaje też część swojej witalności dla drugiego ciała. Z jednej strony jakieś kontinuum, z drugiej świadomość końca. 

AM: Zrosty to nie tylko książka, to także wystawa w LOKO na Smolnej – klubokawiarni w Warszawie, która inauguruje publikację.

MP: Książka jest bardziej intymną formą i jako taka bardziej mi odpowiada. Ale równie interesujące jest, czy ten zestaw sprawdzi się jako wystawa, którą chociażby kilka osób może oglądać jednocześnie. To też będzie zabawa ze zmianą formatów, które są bardziej ujednolicone w książce, dopasowane do rozmiaru kartek, a na wystawie muszą być bardziej urozmaicone, opowieść musi być przearanżowana i dostosowana do miejsca. Podoba mi się bardzo piwnica w LOKO, jest przytulna, ze ścianami z cegły pomalowanej na biało. Jakoś nie widzę tych zdjęć w świetlistej, jasnej galerii. 

W aranżacji zdjęć na wystawę pomaga mi bardzo Anna Hornik, moja przyjaciółka z Fundacji, fotografka i kuratorka, z którą zresztą chwilę temu założyłyśmy kolektyw dziewczyński Syreny i glonojady, żeby się wspierać w dalszej pracy twórczej. Chciałam skorzystać z okazji, żeby jej podziękować.

AM: Rozumiem, że ta kobieca perspektywa sprawia, że zdecydowałaś się, żeby zysk z zakupu Twojego pamiętnika wizualnego przekazać na Fundusz Przeciwprzemocowy Feminoteki. 

MP:  Kobietom, pozostającym często bez wsparcia rodziny czy przyjaciół,  bardzo trudno bez pomocy z zewnątrz wyrwać się z przemocowej relacji. Myślę w pierwszym rzędzie o przemocy w rodzinie, ale przecież do tego dochodzą inne akty przemocy, także poza nią, jak przemoc seksualna i bardzo potrzebna jest pomoc kobietom w uporaniu się z koszmarem gwałtu i wiktymizacją. Działania Fundacji Feminoteka na tym polu są niezwykle cenne.

Nawet w najtrudniejszych momentach swojego życia zawsze miałam wsparcie w bliskich i w miarę stabilną sytuację finansową, co niestety nie zawsze ma miejsce, gdy słyszymy historie kobiet. To maleńka cegiełka, bo wydawnictwo ma niski nakład. Ale chciałabym przekuć moją kobiecą opowieść na konkretne działania na rzecz innych kobiet. 

AM: Girl Power! Dziękuję za książkę, za podzielenie się Twoją herstorią i pieniędzmi.

MP: A ja dziękuję za tę rozmowę, jak również kilka wcześniejszych, podczas których wsparłaś mnie i zainspirowałaś do dalszej pracy nad tekstem do książki.

AM: Cieszę się, że z ukrycia wyszło tyle wrażliwości i artystycznego wyczucia. Do zobaczenia na wystawie 24 listopada w Loko.

——————-

Marta Przybyło
projektantka książek, kuratorka wystaw, fotografka. Związana od lat z Fundacją Archeologia Fotografii, gdzie zaprojektowała wiele książek prezentujących twórczość autorek_ów opracowywanych przez FAF. Pracowała też nad innymi publikacjami, spośród których najbardziej lubi Emulsję, poświęconą materialności fotografii. Zrosty to pierwsza książka, którą zaprojektowała dla siebie.

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie).

 

Odrodzenie kultury Drag King w Polsce. SharmTrio plus. Magdalena Wielgołaska (recenzja)

Do tej pory występy Drag Queens i Drag Kingów kojarzyły się ze stale powtarzanym schematem. Osoba występująca odgrywa w przerysowany sposób rolę męską lub kobiecą do wybranego utworu, poruszając ustami, jakby śpiewała z playbacku. I tak numer po numerze…

SharmTrio plus w programie Drag King Show Retroseksualni odchodzi od tego klasycznego sposobu prezentacji i proponuje nową jakość. Teatralnie przemyślane show, które przeprowadza nas dynamicznie i płynnie przez kilka – wydawałoby się – nie powiązanych ze sobą światów reprezentowanych przez bohaterów. 

Każda z postaci uosabia inny typ męskości. Obserwujemy zdystansowanego poetę-gangstera – wrażliwego i protekcjonalnego. Śledzimy wysiłki mikrego chojraka, który usiłuje za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę i przylepić się do silniejszego. Przyglądamy się latynoskiemu kochankowi, który burzy heteroporządek – rozsiewając miłość, nie zważając na płeć, orientację i ustrój polityczny.(sic!) Wpatrujemy się w przemianę polskiego stereotypowego Janusza pozującego na sarmatę w…. ale tu sza! Przekonajcie się same_i przychodząc na spektakl!

Retroseksualni trochę rubasznie, czasem kontrowersyjnie, a na pewno przekomicznie obnażają polityczną i seksualną dominację mężczyzn zaszczepioną w kulturze.

Przemyślana ścieżka muzyczna – wykorzystująca przede wszystkim polskie przeboje – podkreśla śmieszność mitu macho. Ale dzięki tekstom piosenek Kabaretu Starszych Panów mit ten jest kwestionowany inteligentnie i z poczuciem humoru. Muzyczną polonofilię przerywa kilka dobrze znanych publiczności hitów latynoskich, a wisienką na torcie jest historia jednego z bardziej znanych bohaterów piosenki Dalidy – Gigi l’Amoroso. Historia rozrywająca serce…

Wszystko to – w atmosferze fiesty – pozwala rozładować napięcia i porzucić schematy, w których na co dzień funkcjonujemy – genderowo i narodowo. Retroseksualni bowiem nie unikają aluzji politycznych. Nie bez przyczyny premiera show odbyła się 13 października, w dniu wyborów parlamentarnych.

Performens igra ze stereotypami i rolami płciowymi do tego stopnia, że jeden z widzów nie mógł uwierzyć, że latynoski przystojniak, który skutecznie uwodzi ze sceny, to w rzeczywistości… kobieta. Zaczął nawet „kwestionować” swoją tożsamość psychoseksualną. 

Obecna na wydarzeniu legenda polskiego dragkingowania DK Tivv przyznała, że nie było w Polsce dotąd tak dobrego i profesjonalnego występu drag kingów. Jej słowa powinny być wystarczającą zachętą, żeby pojawić się na kolejnym spektaklu już 10 listopada w Madame Q. Data nie jest przypadkowa. 11 listopada, który powinien być dniem wspólnego celebrowania niepodległości, w naszym kraju nasila polaryzację pomiędzy lewą i prawą stroną. Czujesz to napięcie? Rozładujesz je na show, jakiego jeszcze nie widziałaś_eś.

Więcej informacji o wydarzeniu znajdziesz TUTAJ

                                                                                        ———————

SharmTrio plus Drag King Show Retroseksualni
reżyseria: Agnieszka Małgowska
show dają:
DK Maryjan Bear (bohater kliniczny)
DK Jean Jacques (bohater dramatyczny)
DK Richard the Great (bohater deliryczny)
DK Gigi Amoroso (bohater liryczny)
Produkcja: Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
premiera: 13.10.2019

 

Sprawy kobiet na 16. Festiwalu Filmowym Millennium Docs Against Gravity,

10 maja rusza 16. Festiwal Filmowy Millennium Docs Against Gravity, największe święto kina dokumentalnego w Polsce. Jak co roku podczas projekcji w Warszawie, Wrocławiu Gdyni, Katowicach, Lublinie i Bydgoszczy. Jak zwykle program jest baaaardzo bogaty. Mamy nadzieję, że nasze rekomendacje filmów poświęconym sprawom kobiet, o kobietach itp. będą pomocne w wyborze. Kolejność przedstawianych filmów jest przypadkowa.

Feminoteka poleca:

„Cała przyjemność po stronie kobiet”

Czego pragnie kobieta? Kim jest kobieta? – to jedne z najczęściej dyskutowanych tematów we współczesnej kulturze. Jednak odpowiedź jest o tyle paradoksalna, że w zdecydowanej większości udzielają jej mężczyźni. Dlatego też wciąż istnieje przyzwolenie na kulturę gwałtu, podrzędność kobiet w strukturach władzy największych religii, przekonanie o obsceniczności wizerunku waginy w przestrzeni publicznej (wobec całkowitej neutralności penisa) czy instytucję obrzezania kobiet. Na całym świecie miliony kobiet są wciąż okaleczane, gwałcone, molestowane czy karane, bo to mężczyźni decydują w ich imieniu. Dlatego reżyserka oddaje głos kobietom.

Rokudenashiko, japońska artystka, staje przed sądem za wydruki 3D swojej waginy. Deborah Feldman, ucieka wraz ze swoim synem z ortodoksyjnej społeczności chasydów na Brooklinie, by móc decydować o swoim losie. Leyla Hussein prowadzi w Londynie warsztaty dla sudańskich kobiet, by uświadomić im piekło, na jakie skazują swoje córki. Doris Wagner opowiada o molestowaniu przez księdza. Vithika Yadov uświadamia młodych Hindusów o kobiecej przyjemności seksualnej. Te kobiety wypowiedziały posłuszeństwo patriarchat

 „Boiska wolności”

Arabska wiosna nie ominęła Libii. Protesty społeczne i regularna wojna domowa doprowadziły w 2011 roku do obalenia i zabicia dyktatora Mu’ammara al-Kaddafiego i zwycięstwa Republiki Libijskiej. Nie wszystkim dana była jednak zmiana na lepsze, a wewnętrzne konflikty w ciągu kilku lat ponownie eskalowały, tym razem z udziałem Państwa Islamskiego.

Kobieca drużyna piłki nożnej ma nadzieję, że tuż po rewolucji w wolnym kraju dane jej będzie zagrać pierwszy międzynarodowy mecz. W ciągu kilku lat obserwujemy jej powtarzające się próby uzyskania wsparcia od Federacji Piłkarskiej, prawa do regularnych treningów czy wyjazdu za granicę na rozgrywki. Sprzeciw, z jakim spotykają się piłkarki, okazuje się lustrem paradoksów, typowych dla współczesnego społeczeństwa arabskiego. I choć przeciwnik jest znacznie silniejszy, sędzia niesprawiedliwy, a na boisku panują ciemności, one walczą ze wszystkich sił do ostatniego gwizdka.

„Reformatorka islamu”

Czy islam mogą uratować kobiety? Imamka Sherin Khankan wraz z grupą innych muzułmańskich kobiet zakłada w Kopenhadze Mariam – pierwszy w Europie i jeden z niewielu na świecie meczet prowadzony przez kobiety. Modlitwy wyśpiewują tu damskie głosy, a zakrywanie głowy jest sprawą wyboru. Khankan łamie panujące przekonania na temat tego, jaka powinna być pobożna muzułmanka. Nie nosi nakrycia głowy, rozpuszcza włosy, wzywa do tolerancji i nowej interpretacji Koranu. Chce przełamać lęk, jaki towarzyszy islamowi, wprowadzając do niego zmiany, głównie w zakresie równych praw dla kobiet i mężczyzn.

Trudno jednak szybko zmienić wielowiekową tradycję. Kiedy Khankan otwarcie zaczyna udzielać rozwodów muzułmańskim kobietom tkwiącym w nieszczęśliwych małżeństwach i popiera małżeństwa między muzułmankami a mężczyznami o innym wyznaniu, stawia meczet w niezwykle trudnym położeniu.

„Ustrzelić mafię”

Letizia Battaglia to kultowa postać we Włoszech. W latach 70. XX wieku była pierwszą włoską fotoreporterką dokumentującą brutalne morderstwa i wpływ mafii na życie zwykłych ludzi. Jej czarno-białe zdjęcia z tamtego czasu nie straciły siły przekazu. Dokumentują historię Cosa Nostra, ukazują rzeczywistość przemocy, krwi, władzy i kontroli, jaką rozpościerała mafia. Uderzające, szokujące, wymagające odwagi i rejestrowane z narażeniem życia fotografie portretują bezwzględny świat ucisku i strachu. Oglądamy sycylijską codzienność: od ślubów po brutalne morderstwa kobiet i dzieci. Poznajemy historię ludzi, którzy z powodu obawy o swoje życie decydowali się milczeć o popełnianych zbrodniach. Zdjęcia są wyzywające i jednocześnie namiętne, podobnie jak życie Battaglii, która świadomie zrywała z konwenansami społecznymi.

Letizia Battaglia po ślubie, który zakończył się wczesnym rozwodem, żyła w wolnych związkach, przeważnie ze zdecydowanie młodszymi od siebie partnerami. Film jest portretem tej wyjątkowej osobowości. Przeplata czarno-białe fotografie z materiałem archiwalnym z tamtych czasów i szczerymi rozmowami z artystką, która neguje romantyczną narrację o mafii i przedstawia jej prawdziwe, okrutne oblicze.

„To zmienia wszystko”

W „To zmienia wszystko” („This Changes Everything”) Meryl Streep, Sandra Oh, Jessica Chastain, Shonda Rhimes, Reese Witherspoon, Taraji P. Henson i Geena Davis wspólnie wzywają do działania na rzecz równouprawnienia kobiet w przemyśle filmowym i telewizyjnym. Każda z nich opowiada o tym, jak na własnej skórze doświadczyła dyskryminacji w Hollywood,. Najpotężniejsze kobiety w Fabryce Snów podkreślają, że w ciągu ostatnich dekad sytuacja znacznie się pogorszyła.

W ostatnich 100 latach amerykańskie kino stało się jedną z najbardziej wpływowych sił zarówno w kształtowaniu oczekiwań wobec kobiet i dziewcząt w życiu codziennym, jak również w utrwalaniu negatywnych wzorców ról płciowych. Kto za to wszystko odpowiada? Kto i co tworzy wizerunek kobiet na ekranie? Film bada i analizuje rozbieżności między postrzeganiem kobiet i mężczyzn w Hollywood. Ukazuje historyczne i empiryczne dowody oraz systemowe mechanizmy sprzyjające seksizmowi, ujawniając tym samym mizoginiczną naturę hollywoodzkiego przemysłu filmowego. Wykorzystuje do tego nie tylko relacje gwiazd ekranu, ale także przedstawicieli kadry kierowniczej i innych pracowników branży filmowej.

„Czarne słońca”

W Meksyku odnotowuje się rekordową liczbę zabójstw kobiet. Ich pierwsze zbiorowe groby zaczęto znajdować w latach 90. ubiegłego wieku, a dzisiaj skala tego zjawiska gwałtownie rośnie. Przemoc wobec kobiet sięga szczytu władzy, powiązanej z ogromnych rynkiem produkcji i przemytu narkotyków. W Meksyku giną też rolnicy, aktywiści, studenci, turyści oraz dziennikarze, którzy badają źródła zjawiska przemocy wobec kobiet. Przyczyn jest wiele: od przestępczości narkotykowej, poprzez mizoginiczną kulturę, aż po handel ludźmi.

Czarno-biały, hipnotyzujący, mroczny film analizuje zjawisko rozwijającej się epidemii przemocy i brutalnych zabójstw  w Meksyku. Pokazuje skalę tajemniczych zniknięć kobiet w Ciudad Juárez oraz w innych częściach kraju. Przywołując wstrząsające świadectwa licznych zbrodni, szkicuje portret państwa przekształconego w gigantyczną zbiorową mogiłę z powodu bezkarności przestępców, braku nadzoru władz nieskrępowanej działalności gangów przestępczych.

„Sieci popołudnia”

Film stworzony przez Mayę Deren we współpracy z jej mężem Alexandrem Hammidem jest jednym z kluczowych osiągnięć amerykańskiego kina awangardowego. „Sieci popołudnia” obok późniejszego filmu Mai Deren „Na stałym lądzie” („At Land”) uważa się za prototyp kina feministycznego. Seria onirycznych obrazów, wśród których wykorzystane zostały symbole: klucz, lustro i nóż, odczytywana jest jako proces kształtowania się kobiecej tożsamości. Przywołują one również wątki związane z samopoznaniem zmultiplikowanej postaci, w którą wciela się Maya Deren.

„Sztuka konsumpcyjna”

„Sztuka konsumpcyjna” należy do najbardziej znanych prac Natalii LL. Zyskała status ikoniczny, wzbudzając nieustające zainteresowanie krytyków i historyków sztuki. Przedstawia modelki w zmysłowy sposób konsumujące banany, parówki i lody. Pozornie niewinna czynność zyskuje silnie erotyczną wymowę. Łukasz Ronduda pisał o pracy Natalii LL: „Sztuka konsumpcyjna” ukazywała granice racjonalnych analiz konceptualnych. Była wizualizacją pełnej napięcia relacji między świadomością racjonalistyczną sztuki konceptualnej a „jej wypartym romantycznym cieniem”, czyli ciałem, erotyzmem, seksualnością, pożądaniem. Praca ta, opierająca się na konflikcie współistniejących rzeczywistości, pokazywała niemożność pogodzenia pełnego racjonalizmu, odczarowania, z irracjonalizmem – wciąż obecną obietnicą powtórnego zaczarowania świata. (…) „Sztuka konsumpcyjna” została za zgodą artystki zawłaszczona przez nurt feministyczny na Zachodzie, gdzie od 1975 roku była często prezentowana i analizowana w kontekście rozważań nad kwestią płci i seksualności oraz jej relacji z kulturą konsumpcyjną.

„Zmiana. Mój problem jest problemem kobiety”

Ewa Partum jest uznana za prekursorkę sztuki konceptualnej i feministycznej w Polsce. Jest autorką performensów, akcji w przestrzeni publicznej, filmów eksperymentalnych oraz poezji wizualnej. W zaprezentowanym w Galerii ArtForum w Łodzi performensie „Zmiana. Mój problem jest problemem kobiety” pojawiła się naga przed publicznością, aby poddać się procesowi postarzania połowy ciała przez charakteryzatorów filmowych. W tym czasie publiczność wysłuchała tekstów kilku feministek, m.in. Valie Export jak i wypowiedzi samej artystki. Ewa Partum tak wspominała to doświadczenie: Na podłodze napisałam: „artysta nie ma biografii”. Bo artystka – inaczej niż artysta – ma biografię. U artystki jest istotne, czy jest młoda, czy stara. Działania Ewy Partum od połowy lat 70. były wyrazem krytyki i ujawnianiem deprecjonowania twórczości kobiet w zdominowanym przez mężczyzn świecie sztuki.

„Covert Action”

„Covert Action” jest kolażem rodzinnych archiwalnych filmów. Abigail Child interesuje, co kryje się za obrazami dokumentującymi życie rodzinne. Uwagę reżyserki szczególnie przykuwają formy autoprezentacji kobiet, na które skierowane zostało oko kamery. W wywiadach podkreślała, że to, jak są przedstawieni w obrazie członkowie rodzin, głównie kobiety, jest formą społecznego spektaklu, kształtowanego przez relacje władzy.

„Chcemy także róż”

„Chcemy także róż” to obraz głębokich zmian włoskiego społeczeństwa, jaki przyniosły rewolucja seksualna i ruch feministyczny we Włoszech w latach 60. i 70. XX wieku. Film umożliwia przyjrzenie się tym wydarzeniom dzięki relacjom ich uczestniczek i cytatom z prywatnych dzienników.  Alina Marazzi (reżyserka prezentowanego podczas 15. Festiwalu Filmowego Millennium Docs Against Gravity „Dla jeszcze jednej godziny z Tobą”, 2002) nie uzurpuje sobie prawa do ukazania historii w obiektywnym świetle, zamiast tego oddaje przestrzeń chórowi kobiecych głosów, uzupełnionych przez archiwalne obrazy z różnorodnych źródeł publicznych i prywatnych, przekazy medialne i animacje.

„Penisokracja”

Już 2 500 lat temu Sofokles twierdził, że posiadanie penisa to „bycie przykutym łańcuchem do szaleńca”. Gdy patrzymy na współczesny świat, przesiąknięty maczyzmem, trudno się z nim nie zgodzić. Obserwując poczynania Donalda Trumpa czy Harveya Weinsteina, zachodzimy w głowę – jak to wciąż możliwe? Na to frapujące pytanie odpowiedzi szuka w filmie para włoskich gejów – Gustav i Luca, przygotowujących się do ślubu. Dorastali w społeczeństwie zorientowanym na kult męskości (Włosi posiadają aż 887 słów na określenie penisa!), ale dziś zachodzą w głowę, jak wyjaśnić sekret tak długiego trwania fallocentryzmu.

Podczas podróży po Włoszech napotkają wiele zaskakujących opinii na temat ról płciowych oraz ich związku. Będą musieli zmierzyć się z homofobią i przemyśleć własny stosunek do relacji ciała i władzy. Film jest nie tylko frapującym zapisem gwałtownie zmieniającego się społeczeństwa, ale także relacji dwojga głęboko kochających się ludzi, których wspólna podróż wydobywa ich głęboko skrywane lęki.

„Rosyjska szkoła uwodzenia”

Z perspektywy Zachodu, Rosja uchodzi za królestwo patriarchatu. Co 40 minut umiera tu pobita kobieta, zgłoszona po raz pierwszy przemoc domowa nie jest karana, a kobiety mają ograniczony dostęp do ponad 450 zawodów. Jednak i tak w corocznym wystąpieniu z okazji Dnia Kobiet prezydent Władimir Putin zapewnia je o swojej miłości i szacunku. Bohaterki filmu mogą liczyć również na „dobre słowo” od psychologa prowadzącego kurs „Jak uwieść bogatego mężczyznę”. Dowiadują się tam, jak się zachowywać, jak się ubierać czy jak pieścić partnera, a wszystko to, by znaleźć męża i spłodzić dla matuszki Rosiji przynajmniej trójkę dzieci. Takie jest zadanie prawdziwej kobiety.

„Nienawidzę Nowego Jorku”

Filmowy portret Nowego Jorku przełomu XX i XXI wieku i undergroundowych artystek i transseksualnych aktywistek: Amandy Lepore, Chloe Dzubilo, Sophii Lamar oraz artysty i aktywisty T De Longa. Film składa się z rozmów nakręconych w przebieralniach, podczas jazdy taksówkami, spacerów po parku, dyskusji o sztuce, tożsamości płciowej, aktywizmie i życiu osobistym. Obserwujemy, jak bardzo losy bohaterów się przecinają, a Amanda Lepore, Chloe Dzubilo, Sophia Lamar i T De Long szczerze i niezwykle namiętnie pokazują, jak walka o wolność zbudowała pomost pomiędzy transseksualnym aktywizmem a alternatywną sceną życia nocnego na Manhattanie.

„Damy”

Są rozwiedzione, owdowiałe lub samotne. Kiedyś miały mężów, dzieci i pracę, a teraz próbują zacząć żyć na nowo. Film jest portretem pięciu mieszkających w Szwajcarii starszych kobiet, które starają się oswoić samotność i znaleźć dla niej alternatywę w wieku, w którym mężczyźni są już zazwyczaj na tamtym świecie. Mają poczucie, że stały się przejrzyste, że nikt już ich nie chce, bo przekroczyły określony wiek. Wychowane w kulcie ideału małżeństwa i życia rodzinnego dziś muszą odnaleźć się na nowo.

„Instynkt (nie) macierzyński”

Czy bycie prawdziwą kobietą musi być zawsze związane z posiadaniem dzieci? Czy bezdzietność nie może być świadomym wyborem kobiet? Dlaczego ciągle pytamy, z jakiego powodu nie chcą być matkami? Film przedstawia idee świadomego odrzucenia prokreacji przez kobiety. To właśnie one przedstawiają argumenty na rzecz nieposiadania dzieci. Macierzyństwo nie zawsze musi być jedynym życiowym zadaniem kobiet.

„Ewa nie chce spać”

Dwudziestoparoletnia Eva Collé to modelowa współczesna osobowość medialna, której życie przypomina wiecznie zmieniający się artystyczny projekt. Od kiedy skończyła 14 lat dzieli się swoim życiem w sieci. W obecności kamery czuje się bardzo swobodnie, także podczas seksu. Jako 17-latka opuściła swój dom we włoskim miasteczku i ruszyła do Berlina, gdzie mieszka do tej pory..

Publikuje w sieci wpisy na temat niekonwencjonalnego życia, jakie prowadzi. Przybiera różne maski i ciągle odkrywa siebie na nowo. Jest poetką, włóczęgą, mieszkanką Berlina, feministką, modelką, kochającą dziewczyną, pracownica seksualną. Film opowiada o dorastającej dziewczynie, która nigdy nie stoi w miejscu i której życie przypomina wieczny spektakl. Jest jak osobisty pamiętnik, który nie stawia jednak widza w niewygodnej pozycji podglądacza – Eva nie ma przecież nic do ukrycia.

„Utopia na nowo”

Europejczycy, jeszcze jeden wysiłek, jeśli chcecie zostać… ekologami – mogliby krzyknąć twórcy i bohaterowie filmu, zachęcając do znacznie większej aktywności na rzecz zrównoważonego rozwoju, niż to miało miejsce do tej pory.

Wizja świata, w którym każdy człowiek odpowiada za swój ślad węglowy, może się wydać utopijna, film sugeruje, że trzeba zrobić więcej. Indywidualne zachowania jak wyjazd z miasta na wieś, wybór produktów organicznych czy fair trade nie rozwiązują problemu. Konieczne są działania systemowe.

„Jazda obowiązkowa”

10-letnia Julia Polniuk trenuje łyżwiarstwo figurowe. Ma coraz mniej czasu, aby odnieść sukces i spełnić oczekiwania swoich bliskich. Po wybuchu Euromajdanu jej rodzina wyemigrowała do Polski. Decyzję o przeprowadzce podjęła mama Julii, Marina. W dwa tygodnie spakowała walizki, wypisała dzieci ze szkoły, a nowo wyremontowane mieszkanie wystawiła na sprzedaż. Teraz rodzina Polniuków stara się o obywatelstwo polskie i rozpoczyna całkiem nowe życie w Warszawie. Bez pracy, zabezpieczenia finansowego i dobrej znajomości języka. Marina rzuca losowi wyzwanie, szukając w Polsce lepszych perspektyw na przyszłość dla swoich dzieci. Zrobi wszystko, aby miały lepsze życie niż ona. Największe nadzieje pokłada właśnie w Julii.

„Za głosem serca”

W okręgu Thy w północnej Danii żyje 926 tajskich kobiet. 25 lat temu nie mieszkała tam ani jedna. Wyjątkiem była Sommai, która poznała swojego męża w Pattayi, słynnym tajskim kurorcie, słynącym z prostytucji. Jak większość pracujących tam dziewczyn, marzyła o poznaniu mężczyzny z Zachodu. Nie chodziło o to, by był bogaty, młody czy atrakcyjny. Wystarczyło, że zaoferuje jej małżeństwo. Dziś jest obywatelką Danii i pomaga innym kobietom znaleźć partnera w Europie. I choć taki rodzaj świadczeń łatwo uznać za sutenerstwo, kręcony na przestrzeni 10 lat film Janusa Metza („Armadillo – wojna jest w nas”) i Sine Plambech dodaje wiele kolorów do tego wydawałoby się czarno-białego obrazu małżeństw międzykulturowych.

„Primavera. Moja matka wiosna”

Fiorella Primavera nie potrafi ocenić, czy na swoim ślubnym zdjęciu jest szczęśliwa, czy jednak przestraszona. Po 40 latach od zamążpójścia, odchowaniu trójki dzieci, nieustannej trosce o dom i latach znoszenia przemocy ze strony męża, pewna jest tylko tego, że chce wreszcie go opuścić. Ma 58 lat i oznajmia swoją decyzję rodzinie. Z pomocą przybywa jej najmłodsza córka Valentina, która chce, żeby kamera była świadkiem tego wydarzenia.

„Zniknięcie mojej matki”

Benedetta Barzini to legendarna włoska modelka, okrzyknięta w 1966 roku przez „Harper’s Bazaar” jedną ze 100 najpiękniejszych kobiet świata. Była fotografowana przez Irvinga Penna i Richarda Avedona oraz związana z Fabryką Andy’ego Warhola. W 1965 roku jej twarz zdobiła pierwszą okładkę włoskiego „Vogue’a”. W 1973 roku rosnący niesmak do świata mody sprawił, że postanowiła go opuścić, aby promować feminizm i radykalną lewicę (wstąpiła do Partii Komunistycznej) oraz publicznie krytykować mizoginię przemysłu modowego. Niesmak do świata mody z czasem przerodził się u niej w poważny kryzys egzystencjalny. Była modelka postanowiła zniknąć nie tylko ze świata mody, ale również ze świata materialnego.  Zdecydowała się zamieszkać na bezludnej wyspie, bez karty kredytowej, konta bankowego, telefonu czy komputera. Zaniepokojony postawą 75-letniej matki syn postanowił nakręcić jej filmową biografię.

„Varda według Agnes”

Agnès Varda, legenda kina, autorka m.in. „Cléo od piątej do siódmej”, „Szczęścia”, „Stworzeń”, laureatka Złotego Lwa festiwalu w Wenecji za „Bez dachu i praw”. Jej „Twarze, plaże”, pokazywane na 15. Festiwalu Filmowym Millennium Docs Against Gravity, wypełniały sale po brzegi i były nominowane do Oscara, a ona sama odebrała złotą statuetkę za całokształt twórczości. Informacja o śmieci w marcu tego roku 90-letniej ikony kina, prekursorki Nowej Fali, zaskoczyła wszystkich. Najnowszy i niestety ostatni film mistrzyni „Varda według Agnès” ukazuje jej doświadczenia jako reżyserki i jest zaskakującym podsumowaniem jej pracy i stylu, który ewoluował przez dziesięciolecia.

„#Hejt”

Przezywanie, kopanie, nękanie na Facebooku i Instagramie – tak wygląda dziś rzeczywistość wielu dzieci. Każdy dzień w szkole jest koszmarem, a w domu nie mogą poczuć się bezpiecznie, bo nienawiść w mediach społecznościowych nie zasypia. 13-letnia Rosalie próbuje szukać pomocy i znajduje ją właśnie w internecie, rozmawiając z innymi dziećmi, które przeżyły podobne historie. Film rozgrywa się w czterech ścianach sypialni Rosalie. Czy stopniowo zacznie znowu czuć się bezpiecznie?

Opisy pochodzą z oficjalnej strony festiwalu, tam też znaleźć można pełny program

Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Rozmowa z Jolantą Janiczak

Fragment wywiadu AAAKulturalnika z cyklu SISTRUM rozmawia o L*kulturze.
Wokół spektaklu O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych. CZYTAJ CAŁY TEKST 
Z Jolantą Janiczak rozmawia Damski Tandem Twórczy (Agnieszka Małgowska & Monika Rak)

                                                                                                  *********

Agnieszka Małgowska: Cieszę się, że mamy okazję porozmawiać. Bardzo mi zależało, żeby O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajce dla dorosłych opowiedziała współautorka spektaklu, który wyreżyserował Wiktor Rubin. Wprawdzie jesteście od lat artystycznym duetem, ale z przedstawieniem od razu skojarzono przede wszystkim reżysera i małą burzę w tęczowej społeczności wywołał fakt, że spektakl zrobił mężczyzna. Jesteś więc naszym kołem ratunkowym. [śmiech]

Jolanta Janiczak: Tak, dziennikarze jakoś częściej zwracają się do reżysera, zakładając, że jest szefem przedsięwzięcia.

Monika Rak: No to mamy patriarchlny początek naszej rozmowy. [śmiech]

AM: To zacznijmy raz jeszcze. Znasz cykliczny skecz Barbie Girls Ze sztambucha Maryi Konopnickiej Agnieszki Weseli /Furji?

JJ: Nie, a gdzie to było pokazywane?

MR: W polskim nurcie offowym. Dyskretnie [śmiech], ale przez lata i konsekwentnie. Na szczęście jest do obejrzenia w necie.

JJ: To obejrzę.

AM: Zaczęłam od tego pytania, bo wątek relacji obu Marii artystycznie popularyzowała Agnieszka Weseli i nie możemy o niej nie wspomnieć. Do mainstreamu zaś ta lesstoria dotarła – zdaje się – dzięki Homobiografiom Krzysztofa Tomasika. Swoją drogą mam wrażenie, że Twój tekst to udramatyzowany szkic Tomasika. Nie spodziewam się jednak, że Twoja praca researcherska ograniczyła się do tej lektury.

JJ: Oczywiście, że nie. Przeczytałam wszystko o Konopnickej. Listy, biografie, na przykład Iwony Kienzler Rozwydrzoną bezbożnicę, Marii Szypowskiej Konopnicka, jakiej nie znamy, Leny Magnone Maria Konopnicka: lustra i symptomy, oraz liczne artykuły i trochę rzeczy w archiwum we Lwowie. Tyle jest dostępnych materiałów o Marii Konopnickiej. Podejrzewam, że Krzysztof Tomasik oparł się na podobnym materiale. Ale ja, jako pisarka, też mnóstwo rzeczy pozmyślałam, połączyłam samowolnie pewne fakty, skupiłam się na sprawach, które mnie nurtowały. Bardziej interesował mnie problem niż fakty historyczne.

AM: Co Cię więc nurtowało?

JJ: Cały czas zastanawiała mnie ucieczka Konopnickiej za granicę. Mam wrażenie, że wyjechała, bo wokół niej i Dulębianki zrobił się za duży szum. Znalazłam w jakiejś publikacji informację, że podczas obchodów pięćdziesięciolecia twórczości Elizy Orzeszkowej w trakcie odczytu Dulębianki, na którym była też Konopnicka, jedna z młodszych pisarek skomentowała fakt, że są parą, Konopnicka obraziła się i wyszła. Z lektur wynika, że miały ogromny problem z pokazywaniem się razem. Ten aspekt ich relacji nie został sproblematyzowany w Homobiografiach.

Z relacji Konopnickiej z Dulębianką pozostało bardzo mało wspomnień, śladów. W korespondencji, która się zachowała, bo resztę spaliła córka, są historie, z których można coś wysnuć o ich relacji. W jednym z listów do córek Konopnicka pisze na przykład, że przychodzi do niej Pietrek, czyta jej książkę, potem idzie do siebie. W drugim pisze, że śpią razem pod derką, bo jest bardzo zimno i nie da się inaczej. Bardzo jestem ciekawa, co było w tych listach, które Zofia Konopnicka zniszczyła.

AM: To jest właśnie historia polskich lesbijek. Ukryta, pełna dziur, niedomówień. Dlatego fantazmatyczna opowieść, jaką jest Twój tekst, trafia w dziesiątkę.

JJ: Pewnie dlatego nie mogłam znaleźć w polskiej historii świadectwa życia namiętnego, jawnego związku dwóch kobiet, wprost, bez niedomówień aluzji, przypuszczeń.

MR: A właściwie skąd pomysł, żeby zająć się wspólną biografią dwóch Marii? Wiem, że piszesz sceniczne biografie kobiet: Katarzyny Wielkiej, Joanny Szalonej, Gorgonowej, francuskich rewolucjonistek, czasem też mężczyzn. Ale skąd wątek lesbijski?

JJ: Mnie interesują głównie historie kobiet. Także relacje między kobietami: przyjaźnie, współpraca i związki miłosne. Od dawna szukałam pary kobiet, która by mnie zainspirowała i była mi emocjonalnie bliska. Męskie biografie nie powstawały najczęściej z mojej inicjatywy. Chyba że to osoby jak Towiański, Neron czy Michael Jackson, o płynnej tożsamości i seksualności. Poza tym ciekawi mnie psychoseksualna zmienność w czasie, w ogóle wszelka procesualność tych aspektów biografii, które wydają się lub uznawane są za niezmienne. Czy wiecie, że Demi Moore jest w relacji serbską projektantką mody?

AM/MR: Nie wiemy. [śmiech] Mamy słabą „orientację pudelkową”.

JJ: Sharon Stone mówi, że po 50-tce jest gotowa na związek z kobietą. Orientacja może ewoluować w ciągu życia, badając swoje potrzeby, swoją seksualność, możemy odkryć, że potrzebujemy czegoś innego niż nam się wydawało. Im bliżej jesteśmy swoich potrzeb, tym więcej mamy odwagi, żeby przed sobą ujawnić pewne rzeczy.

A wracając do pytania. Muszę zaznaczyć, że nie piszę stricte biografii. To są raczej teatralne eseje na wybrany temat. Na przykład w Carycy Katarzynie tematem była droga do kariery, która bezwzględnie zaprzęga ciało kobiety. Przez ciało do władzy. I nie oceniam tego negatywnie, tylko się przyglądam z różnych stron. W XVIII wieku nie było innego emancypacyjnego sposobu sięgnięcia po władzę. Katarzyna Wielka doszła do władzy poświęcając się fizycznie i psychicznie, wchodząc w upokarzające dworskie gry, a potem jawnie używała seksualności, już dla siebie samej.

AM: Ta droga i dziś się sprawdza.

JJ: Niestety, wciąż mamy w sobie duże pokłady patriarchalnych norm i standardów, i żeby je zdekonstruować czy zniszczyć, trzeba ogromnej świadomości, trzeba zmiany języka. Mimo pracy nad sobą, niemal codziennie, przyłapuję się na odruchach czy krytycznym patrzeniu na siebie, którego źródła tkwią w patriarchacie. Wychowanie, edukacja, normy kulturowe, pułapki, wpływy, których nawet nie jesteśmy świadome, a które próbują nas utrzymywać w poczuciu bezsilności. Potrzebujemy nowych mitów, opowieści, bo nadal rządzą mity hetero i macho. I to bez względu na kulturę czy wyznanie. Niedawno wróciłam z Izreala i tam patriarchat ma się świetnie, czuje się, że kobiety powinny znać swoje drugorzędne miejsce. Jak się w tym odnaleźć? Nie mówiąc już o pełnej widoczności czy przejęciu władzy. Nawet serbska premierka Ana Brnabić, która jest jawną lesbijką, sprawy kobiet i osób LGBTQ+ stawia na dalszym planie.

MR: Dlatego, mimo że takie myślenie jest passe, ja nadal twierdzę, że musimy jako kobiety trzymać się razem i tworzyć grupy.

JJ: Ja też myślę, że kobieta ma największe wsparcie w innej kobiecie. W moich różnych tekstach często bohaterka wyrywa inną kobietę ze świata patriarchalnego. Trudno czasem określić charakter tej relacji, najważniejsze, że dziewczyny się wspierają. To mnie prowadzi do lesbijskiego myślenia o kobietach. Tu widzę moc.

AM: Moje ulubione continuum lesbijskie. Stąd – rozumiem – Twój zamach na patriarchat. [śmiech] Sięgnięcie po Świętą Matkę Polkę/Narodową Poetkę to taki właśnie zamach! Czy zrobiłaś to celowo w stulecie odzyskania niepodległości, której nota bene pisarka nie doczekała, a Dulębianka już tak?

JJ: Ten pomysł przyszedł mi do głowy jakieś trzy lata temu, ale żaden teatr nie palił się do tej propozycji, więc nie pisałam. Dopiero Maciej Nowak, dyrektor poznańskiego Teatru Polskiego, tym się zainteresował. Więc ta rocznica po prostu się przytrafiła.

AM: Tak na marginesie. Nie piszesz niczego bez zamówienia?

JJ: Sama wymyślam tematy, sprawy, które mnie interesują i najczęściej wcześniej czy później trafiam na teatr, który podziela moje pasje i zainteresowania. Nie piszę w ogóle na zamówienie jako takie. Poza tekstami do teatru piszę różne notatki, obserwacje i część tego potem wykorzystuję przy tworzeniu tekstów do teatru.

AM: A sama historia. Jak na nią trafiłaś?

JJ: Na opowieść o Dulębiance i Konopnickiej trafiłam, badając zaplecze polskich emancypantek. Pierwsza była Narcyza Żmichowska, potem wpadła mi w oko Dulębianka, ona doprowadziła mnie do Konopnickiej. To było odkrycie, bo – jak mówiłem – od dawna szukałam lesbijskiej lovestory.

MR: Dlaczego szukałaś takiej historii ?

JJ: To mnie interesuje organicznie. Buntuję się, gdy oglądam filmy i nie widzę perspektywy kobiecej. Męskie historie nie wnoszą najczęściej nowej perspektywy. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Dlatego szukałam kobiecych historii, także lesbijskich. Jest wiele bohaterek, które czekają na wydobycie, jak Zofia Sadowska, lekarka w czasie okresu międzywojennego oskarżona o uwodzenie pacjentek, super ciekawą osobą była Paulina Kuczalska-Reinschmit i jej relacja z Józefą Bojanowską. Zastanawiam się też, dlaczego doświadczenie męskie w filmach Tajemnica Brokeback Mountain, Filadelfia, Moje własne Idaho się uniwersalizuje, a nie robi się tego w filmach z homoseksualnymi kobietami.

MR: Uniwersalizuje? Jak rozumiesz to słowo? Ja na pewno nie chcę „być uniwersalizowana” według heteronormatywnego wzorca.

JJ: Właśnie chodzi mi o tę pułapkę myślową. Problemem jest utożsamienie z męską historią jako historią człowieka. Nawet gejowska tak jest sprzedawana. Nie chodzi mi o taką uniwersalizację. Chodzi mi o danie równego prawa opowieściom mężczyzn i kobiet. Chcę, żeby bohaterka była podmiotowa. Mocna i wyrazista. Dla mnie podręcznikiem, który powinien trafić do szkół, bo dzięki niemu można zrozumieć złożoność tożsamości, ale mimo wszystko utożsamiać się z każdą i każdą wspierać, jest Siostra Outsiderka Audre Lorde.

AM: Dodałabym jeszcze, że potrzebne jest równe traktowanie sposobu opowiadania tych historii. Nie sam temat i bohaterka zmienia narrację, a w sposobie opowiadania tkwi ukryta władza patriarchatu.

JJ: Racja. Do dziś nikt nie ma odwagi opowiedzieć niepatriarchalnie biografii Marie Curie Skłodowskiej na przykład. Brakuje w Polsce reżyserek, które opowiadałyby o kobietach ryzykownym językiem filmowym, nie estetyzującym kobiety i nie zapędzających je w schematy wyciągnięte wprost z męskiego kina hetero. Nawet jeśli bohaterkami są dwie kobiety tworzące związek, to mam wrażenie, że albo są to aluzje i niedopowiedzenia albo patrzące oko jest nadal płci męskiej.

MP: Dlatego wciąż skazane jesteśmy na takie filmy jak Życie Adali, męska wizja „uniwersalnej” historii o lesbijkach.

JJ: Na dodatek to najbardziej popularny film o relacji kobiet. Co ciekawe, został zrobiony przez reżysera arabskiego pochodzenia. Widać tam męskie schematy, konstrukt fabularny. Owszem, są namiętne sceny erotyczne, ale gdy zna się jeszcze kontekst produkcyjny tego filmu, słynne już mobbingowanie aktorek, trudno oglądać ten film niewinnie. Jeszcze jedna rzecz rzuciła mi się w oczy, znacznie bardziej cieleśnie eksploatowana i pokazywana jest Adèle Exarchopoulos niż Léa Seydoux, która po prostu ma wyższą pozycję na rynku, podczas gdy Adèle Exarchopoulos była wtedy na początku kariery.

AM: Gdyby taki film zrobiła dziewczyna, z pewnością usłyszałaby tekst jak ten Zosi, bohaterki Twojego spektaklu, przykładowej strażniczki patriarchatu: Jaką wy tu moje drogie stworzyłyście strukturę, sytuację, zdarzenie? Sprowadzacie najwyższe poetyckie misteria duchowe do fizjologii. Zaraz się któraś gotowa tu załatwić.

JJ: Nie mogę już tego znieść, że to co kobiece traktowane jest jako cielesne, fizjologiczne, waginalne albo emocjonalne, histeryczne. Że najlepiej znaleźć dla twórczości, tak zwanej kobiecej, oddzielne kategorie. Mam wrażenie, że mówienie o czymś, że to literatura kobieca czy kino kobiece ma twórczość kobiet marginalizować. W Cannes na przykład, w głównym konkursie, zazwyczaj na dziesięciu mężczyzn jest jedna kobieta. I jedna selekcjonerka na kilku panów. Tak się tworzy kanony, wzorce i mainstream.

AM: Niestety, ale wróćmy do głównej historii. Cieszy mnie, że powstał ten spektakl, ale przyznam, że mam z Marią Konopnicką problem. Choć Konopnicka z Dulębianką u boku powiewa na sztandarze tęczowym jak prowokacja, trochę jak nieheteroseksualne trofeum, to de facto jest osobowością asymilacyjną, której słowo „lesbijka” czy nawet „emancypantka” pewnie stanęłoby w gardle.

JJ: Ale ja też mam z nią problem. Maria próbuje zadowolić gusta wszystkich. Jest jak pisarki, które wszelkimi sposobami w życiu i twórczości usiłują znaleźć się we “właściwym miejscu”. Maria podążała tą drogą: mąż, ośmioro dzieci. Ale jednocześnie romansowała w trakcie małżeństwa. Wydaje mi się, że także romansowała w czasie, gdy była z Dulębianką.

AM: Trzeba przyznać, że nie oszczędziłaś Konopnickiej. Zafundowałaś jej niełatwy-pośmiertny-publiczny proces transformacji, z którego wyłoniła się jako lesbijsko-feministyczna wojowniczka. Twoja Maria z Marią rzeczywistą ma raczej niewiele wspólnego. Jak Ci się dekonstruowało taką postać?

JJ: Na początku myślałam, że stworzę Konopnicką i Dulębianką już jako patronki ustawy o związkach partnerskich, które będą pomagać innym wyjść z szafy. Ale zobaczyłam, że to całkowita utopia. I nieprawda. Muszę pisać o tym, co wydaje mi się najbardziej prawdziwe i problematyczne w postaci. Nie mogę obciąć Konopnickiej-konserwatystki na rzecz Konopnickiej-ikony LGBT. Pisząc przyglądałam się obydwu możliwościom.

Przyglądałam się też lukom jej życiorysu, starałam się wyobrazić sobie, co Konopnicka chciała ukryć. A z tego, co o niej wyczytałam, wiele chciała ukryć. Miała wręcz obsesję na punkcie swojego wizerunku. Bardzo kontrolowała zarówno zdjęcia jak i teksty, które się o niej ukazywały. Zrobiła wszystko, żeby zatuszować skandal związany z kleptomańskimi skłonnościami jej córki Heleny, czy aferę miłosną z młodszym od siebie o ćwierć wieku Maksymilianem Gumbliwiczem. A Dulębianka bardzo jej w tym pomagała.

MR: Stworzylaś więc fantazmatyczne postacie, a potem musiałaś oddać ją aktorkom. Czy miałaś wpływ na wybór aktorek do głównych ról?

JJ: Miałam wpływ na wybór Agnieszki Kwietniewskiej, grającej Konopnicką. W sumie trochę też na wybór reszty, ale to już były_li aktorki_rzy nie z zewnątrz. W teatrze repertuarowym nie możemy za bardzo zapraszać ludzi z zewnątrz. Teatr repertuarowy ma pewne zasady. Ma swój zespół, jest przyzwyczajony do pewnego typu pracy. To ciekawe, że każdy zespół aktorski wymaga nieco innego sposobu pracy.

***********

CZYTAJ CAŁY TEKST
Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Rozmowa z Jolantą Janiczak
Wokół spektaklu O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
AAAKulturalnik,  z cyklu SISTRUM rozmawia o L*Kulturze & O Teatrze Lesbijskim w Polsce.

***********

Jolanta Janiczak – absolwentka psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego i aktorskiego Lart Studio, dramaturżka i dramatopisarka. Jest autorką kilkunastu dramatów. Od 2008 roku pracuje jako dramaturg z Wiktorem Rubinem, współtworząc oryginalny język teatralny. Ich wspólne spektakle są obecne na wszystkich ważnych festiwalach w Polsce. Na IV Międzynarodowym Festiwalu Boska Komedia w Krakowie (2011) otrzymała wyróżnienie za dramat JOANNA SZALONA; KRÓLOWA, który był także w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej 2012.  W roku 2013 jej tekst CARYCA KATARZYNA znalazł się w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Laureatka Paszportu Polityki 2013 oraz laureatka programu stypendialnego ministra kultury i dziedzictwa narodowego Młoda Polska 2014, zdobywczyni Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej w 2016 roku za dramat SPRAWA GORGONOWEJ. Jej dramaty doczekały się licznych publikacji w kraju i zagranicą. Podejmowane przez nią tematy dotyczą przede wszystkim kobiet i ich miejsca w historii, relacji między ciałem i polityką. Jest jednym z najwyrazistszych i najradykalniejszych głosów feministycznych w kraju.

***********

DO POCZYTANIA
LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

Wystawa „Zrób to sama” 16 listopada | Kraków Fundacja Nośna

Zrób to sama

kuratorka: Zuzanna Dzwonkowska

otwarcie: piątek, 16.11.2018, godz. 18.00
czas trwania wystawy: 16.11.2018–02.12.2018
galeria czynna: czwartek–niedziela, 17.00–20.00

ul. Zabłocie 9a/9b, 30-701 Kraków

 

W 1990 roku, gdy Sheila Levrant de Bretteville obejmowała stanowisko dyrektorki wydziału projektowania graficznego na Uniwersytecie Yale, związany z uczelnią od lat 50. Paul Rand, jeden z ojców stylu szwajcarskiego, zrezygnował z posady wykładowcy. Obawiał się, że program nauczania, hołdujący od lat modernistycznym tradycjom, w związku z nadejściem nowej dyrekcji będzie chylił się ku upadkowi. Chwilę później, na łamach czasopisma Journal of Graphic Design wydawanego przez stowarzyszenie AIGA, ukazał się jego artykuł Confusion and Chaos: The Seduction of Contemporary Graphic Design, w którym zwymyślał projektantów związanych z dekonstrukcją i aktywizmem, uznając ich podglądy za herezję. Tak się składa, że kluczowymi postaciami współtworzącymi wymienione tendencje były kobiety – Katherine McCoy i Sheila Levrant de Bretteville.

Ten zbieg okoliczności – trudno podejrzewać, że Rand rezygnując ze stanowiska, miał kobietom jako takim cokolwiek za złe – miał jednak pozytywny aspekt. Kobiety zaczęły współtworzyć historię designu, zajmować najwyższe stanowiska w miejscach pracy i skutecznie rozbrajać dominujący porządek. Nieważne czy odbywało się to poprzez kwestionowanie modernizmu usankcjonowanego przez rozmaite instytucje, prezentowanie odmiennych stanowisk w związku z misją przyświecającą designowi, czy posługiwanie się grafiką w walce o lepszą rzeczywistość. Obecność kobiet w historii projektowania graficznego wciąż jednak nie jest oczywista, a opracowania poświęcone designowi często pomijają ich dokonania.

Na wystawie Zrób to sama przyglądamy się projektowaniu graficznemu w szczególnej odsłonie. Prezentujemy prace związane z feministycznym aktywizmem lub powstające w orbicie jego wpływów: od plakatów sufrażystek, przez prace See Red Women’s Workshop ilustrujące postulaty istotne dla drugiej fali feminizmu, aż po ziny Riot Grrrl z lat 90. i działalność radykalnych kolektywów feministycznych –  Sister Serpents i Fierce Pussy. Wystawa stanowi także opowieść o feministycznych mediach, takich jak czasopisma i ziny, dających kobietom możliwość komunikowania się ze światem na własnych zasadach. Tytuł wystawy stanowi parafrazę anglojęzycznego terminu DIY (Do it yourself), który w najogólniejszym znaczeniu odnosi się do idei związanej z niekomercyjnym wytwarzaniem przedmiotów bez udziału profesjonalnego wsparcia. Na innej płaszczyźnie można rozumieć go jako zachętę do brania spraw we własne ręce i nade wszystko do sprzeciwu – wobec prawa, norm społecznych czy rozmaitych przejawów dyskryminacji.

Wystawa zbiega się z setną rocznicą przyznania Polkom praw wyborczych, co pokazujemy w kontekście prac Moniki Drożyńskiej z serii Przyjaciółki. Wiek później nadal spotykamy się z boleśnie uwsteczniającymi próbami ograniczania praw kobiet. W odpowiedzi na nie na naszych oczach tworzą się inicjatywy, często nieformalne, spośród których największy zasięg zyskał rodzimy Czarny Protest, którego oprawa graficzna powstaje z myślą o powielaniu i rozpowszechnianiu, dodatkowo skutecznych za sprawą internetu. Obserwujemy także zwrot w stronę papierowych mediów. Ziny dziewczyn z Girls to the Front, działających prężnie na scenie muzycznej, Dziewczyństwo czy Krótkie historie mówią nie tyle o nostalgii za medium popularnym w latach 90., co o zmęczeniu wirtualnym światem, który okazał się być wyposażony w jedynie pozornie demokratyczne narzędzia komunikacji.

Zrób to sama streszcza się we wciąż aktualnych słowach 20-letniej Eriki Reinstein, nawiązującej do manifestu Riot Grrrl: „PONIEWAŻ my dziewczyny chcemy tworzyć media, które przemawiają do NAS… PONIEWAŻ za każdym razem, kiedy bierzemy do ręki długopis czy instrument, lub robimy cokolwiek innego, tworzymy rewolucję. To my jesteśmy rewolucją”. I tego się trzymajmy.

 

Do it (her)self

16.11–2.12.2018

curator: Zuzanna Dzwonkowska

In 1990, when Sheila Levrant de Bretteville held the position of head of the graphic design department at Yale University, Paul Rand, one of the swiss style fathers associated with the University from the 1950s, resigned as a lecturer. He was afraid that the curriculum, which had been adhering to modernist traditions for years, with a new directorate would be falling. A moment later, his article Confusion and Chaos: The Seduction of Contemporary Graphic Design was published in Journal of Graphic Design, one of the major magazines devoted to applied graphics, in which he fumbled designers involved in deconstruction and activism, recognizing their views as heresy. It so happens that the key figures contributing to these trends were women – Katherine McCoy and Sheila Levrant de Bretteville.

This coincidence – as it is hard to suspect that Rand, resigning from his position, had anything to blame for women – also has a positive aspect. Women began to co-create the history of design, occupy the highest positions in the workplace and effectively disarm the dominant order. It does not matter if it was done by questioning modernism sanctioned by various institutions, presenting different positions in relation to the design mission, or using graphics in the fight for a better reality. However the presence of women in the history of graphic design is still not obvious, and studies devoted to design often overlook their achievements.

At the Do it (her)self exhibition, we look at graphic design in a specific perspective. We present works related to feminist activism or arising in the orbit of its influence: from the suffragette posters, through the works of See Red Women’s Workshop illustrating postulates important for the second wave of feminism, to the Riot Grrrl zines from the 90s and the activities of radical feminist collectives –   Sister Serpents and Fierce Pussy. The exhibition is also a story about feminist media, such as magazines and zines, which gave women the opportunity to communicate with the world on their own terms. The title of the exhibition is a paraphrase of the English-language term DIY (Do it yourself), which in the most general sense refers to the idea of objects production without professional support. On another level, it can be also understood as an incentive to take matters into your own hands and above all – an objection. To law, social norms or various forms of discrimination.

The duration of our exhibition coincides with the hundredth anniversary of granting voting rights to Polish women, which we show in the context of the works of Monika Drożyńska from her series Przyjaciółki. A century later we are still encountering painfully regressive attempts to limit women’s rights.  Before our very eyes, informal initiatives are often formed, the largest of which is the native Black Protest, whose graphic design is created for the purpose of reproduction and dissemination, further enhanced by the Internet. We also observe a shift towards paper media. Zines from Girls to the Front, resiliently active on the music scene, Dziewczyństwo or Krótkie historie refers not so much to nostalgia for the medium popular in the 90s, as to the fatigue of the virtual world, which turned out to be equipped with only seemingly democratic communication tools.

The Do It (her)rself exhibition sums up in the still-current words of 20-year-old Erika Reinstein, reffering to the Riot Grrrl manifesto: “BECAUSE we girls want to create mediums that speak to US. … BECAUSE every time we pick up a pen, or an instrument, or get anything done, we are creating the revolution. We are the revolution”. And let’s stick to that.

Nieznane głosy pracownic Polleny i Wedla. Wystawa Krem i czekolada już 29 września!

Jak spędzały wolny czas? Czy lubiły swoją pracę? Jak wspominają pracownicze wakacje i czy lata spędzone w Pollenie-Urodzie i Wedlu były latami szczęśliwymi?

Przez długi czas głos kobiet, pracownic polskich fabryk, nie był dość dobrze słyszany. Ostatnie lata przyniosły jednak szereg publikacji, które przybliżają realia życia w fabrykach, których znakomitą większość pracowników stanowiły kobiety. To dziele ich rąk zawdzięczamy słynne wedlowskie torciki, do tej pory ręcznie dekorowane, mydła Biały Jeleń czy kultowy szampon chmielowy.

Wystawa Krem i czekolada, która zostanie otwarta 29 września w miejscu, które jak żadne inne nie nadaje się do tego lepiej, czyli w Fundacji Zmiana na Bazarze Różyckiego (wejście przez Muzeum Pragi), wpisuje się w ten dyskurs. Krem i czekolada to wystawa wokół wspomnień pracownic fabryk Wedla i Polleny-Uroda z lat 1950-1989.

Pierwszym jej etapem była praca badawcza. We współpracy z Muzeum Warszawskiej Pragi nagrano wywiady z kobietami, które pracowały w tych zakładach. Utrwalone historie mówione staną się elementem ekspozycji i zarazem podstawą do stworzenia przestrzeni zaprojektowanej wraz z Goshką Macugą.

Przestrzeń wystawy to kobiecy pokój, którego integralnymi elementami – wkomponowanymi w tapetę, meble, ubrania i przedmioty osobiste – będą słowa wypowiadane przez bohaterki. Formalnie wzory te będą nawiązywać do poezji wizualnej: betonowej czy konkretnej.

FB: facebook.com/kremiczekolada

oraz link do wydarzenia na FB

Pomysłodawczynie:

Grupa Artystyczna TERAZ POLIŻ – jedyny profesjonalny kobiecy teatr w Polsce. Produkuje i prezentuje spektakle teatralne, happeningi, performance, otwarte czytania performatywne, koncerty, organizuje warsztaty teatralne i dyskusje. Od 2015 roku realizuje także projekty badawcze mające na celu przywracanie pamięci o nieznanych i zapomnianych kobietach, które znacząco wpłynęły na obecny kształt sztuki i rzeczywistości społecznej. Grupa obchodzi w tym roku 10-lecie istnienia.

Muzeum Warszawskiej Pragi

Wystawa „Krem i czekolada. Wystawa wokół wspomnień pracownic fabryk Wedla i Polleny-Uroda”
29 września – 28 października 2018.

Muzeum Pragi​, na Bazar Różyckiego i do FUNDACJA ZMIANA​.
Bilety 3/5 zł do kupienia w kasie Muzeum Pragi.

Feminoteka objęła wystawę matronatem

LESBIJSKA INSPIRA I Co ty tutaj robisz? O poczuciu wyobcowania i przynależenia. Rozmowa z Nicole G.


Magda Wielgołaska: Przyjechałaś do Polski z Nowego Jorku na staż w Partii Zieloni, w której się poznałyśmy i bardzo szybko zaczęłyśmy rozmawiać o tym, jak wygląda Twoje doświadczanie polskiej rzeczywistości z perspektywy tożsamości psychoseksualnej, a także bycia “niestąd”, choć masz polskie korzenie. Powiedz coś o tym.

Nicole G: Urodziłam się w Nowym Jorku, ale w polskiej dzielnicy – Greenpoint. Teraz to się zmieniło, ale kiedy dorastałam, to była taka Polska w skali mikro. Na ulicach było słychać przeważnie polski. Kiedy byłam mała, miałam również styczność z polską rzeczywistością z perspektywy małego miasta, ponieważ często przyjeżdżałam do rodziny i mieszkałam w małej miejscowości pod Ostrołęką, w Drężewie. Moja najbliższa rodzina zawsze planowała wrócić do Polski, jako do wyidealizowanego – z perspektywy odległości i odcięcia – kraju korzeni. Do tego powrotu jednak nigdy nie doszło.

Wychowywałam się jako najmłodsza córka w dużej, katolickiej rodzinie o żydowskich korzeniach i z tej perspektywy moja tożsamość była dla mnie na pewnym etapie życia dużym problemem. Od zawsze podobały mi się dziewczyny, jednak byłam przekonana, że wcale nie oznacza to, że sama jestem lesbijką, że to jest normalne i że wszyscy mają podobnie. Pamiętam, kiedy oglądałam disneyowski film Anastazja – byłam naprawdę zła, że bohaterka filmu skończyła z facetem, zupełnie tego nie rozumiałam. Moja mama pytała, co mnie tak w tym denerwuje. Nie byłam w stanie odpowiedzieć, bo prostu czułam, że mnie to wkurza. Była też taka bajka o lalkach Barbie, które są najlepszymi przyjaciółkami i cała akcja kończy się podwójnym ślubem, obie wychodzą za mąż. Zupełnie mi to nie pasowało. Były dla siebie idealne, więc skąd nagle ci mężowie? [śmiech]

Na samym początku byłam pewna, że nie jestem lesbijką, tylko mam naturalny i zupełnie normalny zmysł estetyczny, który sprawia, że potrafię zobaczyć, tak jak wszyscy inni – kobiece piękno. Dotarło do mnie, że jestem lesbijką, kiedy miałam szesnaście lat, swojej rodzinie powiedziałam o tym, kiedy miałam dwadzieścia.

MW: W naszym lesbijskim manifeście zastanawiamy się również nad tym, w jakich okolicznościach lesbijki i inne kobiety nieheteronormatywne dokonują coming outów. Czy robią to pod presją, czy częściej w zgodzie ze sobą. Jaki Ty masz stosunek do outowania się?

NG: Ujawnienie się przed najbliższą rodziną było dla mnie jednym z najtrudniejszych doświadczeń w życiu. Jednak uważam, że coming out jest potrzebny, bo ciężko jest żyć, wiedząc o sobie coś tak istotnego i nie móc podzielić się tym z bliskimi. Siedzenie w szafie może rodzić różne niekomfortowe sytuacje. Moja babcia na przykład nie wiedziała o mnie. Zmarła rok temu i kiedy spotykałyśmy się jeszcze za jej życia i rozmawiałyśmy, mówiła: Pamiętaj, że jeśli tylko będziesz gotowa, to znajdę ci miłego kandydata na męża o żydowskich korzeniach. Miałam takie poczucie, że w bardzo heteronormatywnej i patriarchalnej polskiej kulturze, kultywowanej zwłaszcza w małych miejscowościach albo w społeczności polonijnej właśnie –  istnieje jakaś presja, że dziewczyna powinna wyjść za mąż do dwudziestego trzeciego roku życia, a do trzydziestki urodzić zgraję dzieciaków. Ta presja zawsze była odczuwalna w mojej rodzinie. Dlatego coming out był dla mnie istotny, żeby ją przerwać i powiedzieć moim bliskim, że nie chcę uczestniczyć w tym powtarzających się przez pokolenia schematach. Co prawda ta presja nie ustała, ale jest mniejsza, kiedy otwarcie mówię o tym kim i jaka jestem.

MW: Rodzina nadal szuka Ci męża?

NG: Zdarza się. Jakiś czas temu przez krótki okres czasu mieszkałam w Wiedniu i jeden z moich znajomych zakochał się we mnie. Starał się mnie wyręczać w różnych kwestiach, był przesadnie miły. Dla mnie była to bardzo niezręczna sytuacja, którą podzieliłam się z moją mamą. Była wniebowzięta. Oczekiwałam, że potwierdzi, że faktycznie sytuacja jest dziwna, tymczasem mama starała się raczej dowiedzieć, ile on ma lat, czym się zajmuje itd. Kiedy z kolei byłam w Londynie, jeden z moich starszych znajomych próbował mnie swatać ze swoim synem. Moja mama widziała to jako pewną korzystną dla mnie sposobność. Tak więc ta presja się nie skończyła, kiedy pojawia się możliwość, że jednak pójdę tradycyjną drogą. Moja rodzina nadal ma nadzieję, że może w końcu poznam odpowiedniego faceta i wyjdę za mąż. Myślę, że to jest jakoś głęboko zakodowane w ich głowach, że takie rozwiązanie zabezpieczyłoby mnie społecznie, a także cała rodzina wypełniłaby jakieś normy. Daję komunikaty, że nie wyjdę za mąż i podaję przykłady nieszczęśliwych relacji w rodzinie, jednak te społeczne wdruki są czasami w moim odczuciu ważniejsze dla ludzi niż osobiste szczęście i niektórzy wiele są w stanie poświęcić, nawet samych siebie, żeby podporządkować się ogólnie przyjętym zasadom.

MW: Szczególnie interesuje mnie, jak wygląda życie lesbijki* w miejscu, z którego pochodzisz. Myślę, że Nowy Jork dla wielu osób w naszej społeczności wiąże się z wyobrażeniem życia w wolności. Możesz być kim chcesz i robić co chcesz.

NG: Pomijając moje doświadczenia rodzinne czy polonijne – życie w Nowym Jorku jest proste w kontekście tożsamości niehetero. To, co może ci się zdarzyć, to ewentualnie sytuacje typu, że podchodzi do ciebie facet w pubie i chce cię poderwać, a kiedy mówisz, że jesteś lesbijką, zapyta w żartobliwym tonie czy może popatrzeć.

Poza tym faktycznie żyje się tam dobrze, chociaż mam wrażenie, że w Nowym Jorku jest bardzo mało lesbijek. Mam takie poczucie, że już wszystkie znam, że to jest bardzo nieduża społeczność, zamknięte kręgi znajomych, gdzie dochodzi do takich sytuacji, że kiedy znajoma umawia cię na randkę w ciemno z dziewczyną, która jej zdaniem jest dla ciebie idealna – zdziwiona kończysz na randce ze swoją byłą.

MW: Ale wiem, że nie studiujesz w Nowym Jorku.

NG: Studiuję politykę Europy Wschodniej na uczelni, która znajduje się w konserwatywnym stanie Indiana. Tam jest dużo ciężej. Życie w dużych miastach zawsze bardzo odczuwalnie różni się od tego, co dzieje się w mniejszych miejscowościach. I o ile na terenie samego kampusu i wśród studentów czuję się dobrze i dość swobodnie, to życie poza murami uczelni wygląda tam inaczej. Ludzie nie są tolerancyjni i sam wygląd sugerujący, że jesteś osobą nieheteronormatywną jest dosyć dużym ryzykiem. Całkiem niedawno ogoliłam się na łyso i ludzie dawali mi odczuć, że jest to niepożądane społecznie, żeby tak wyglądać. Sama szkoła jest prowadzona przez kwakrów [Religijne Towarzystwo Przyjaciół] – to jest wspólnota religijna, która jest dosyć tolerancyjna, jednak świat poza szkołą już taki nie jest. Żeby jakoś przybliżyć ci klimat tego miejsca, posłużę się takim obrazem: Mike Pence – wiceprezydent Stanów Zjednoczonych i prawa ręka Trumpa był gubernatorem Indiany. Sprawując ten urząd wprowadził prawo: Religious Freedom Restoration Act [RFRA], które zalegalizowało w praktyce dyskryminację osób LGBTQ+. Myślę, że można to porównać do polskiej klauzuli sumienia. Tak więc tak jak różnorodne są Stany, tak różni się sytuacja osób nieheteronormatywnych. W większości miejsc nie jest tak różowo jak na filmach, chociaż rzeczywiście są miasta, w których można żyć normalnie.

MW: Jakie miałaś w takim razie wyobrażenie o życiu społeczności LGBTQ+ w Polsce przed swoim przyjazdem tutaj?

NG: Przyznam szczerze, że byłam przerażona. Głównie dlatego, że patrzyłam na tę kwestię z perspektywy Ostrołęki, w której mieszkają moi krewni. Znałam tylko jedną historię dotyczącą osoby nieheteronormatywnej. Był to wielki dramat i ogromne poruszenie w mojej rodzinie, kiedy okazało się, że jeden z mężczyzn po dwudziestu latach małżeństwa rozwiódł się z żoną, oznajmiając, że jest biseksualny, następnie związał się z mężczyzną. Jego żona rozpadła się na kawałki, miała duży kryzys egzystencjalny. Pamiętam jak ludzie byli oceniający i ostrzy dla niego. Pytałam wtedy, czemu to jest aż takie straszne, dlaczego ten człowiek nie może po prostu żyć w zgodzie ze sobą? Moja rodzina zadawała wtedy pytania typu: Czy ty sama mogłabyś być z mężczyzną, który uprawia seks z facetami? Ja odpowiadałam, że nie miałabym z tym problemu, co wywoływało oburzenie. To była jedyna historia, jaką znałam z Polski. Inne moje skojarzenie jest powiązane z filmem Płynące wieżowce. Kiedy go zobaczyłam – płakałam jak dziecko. Pokazałam ten film mamie, również płakała. To, z czym się zetknęłam, rodziło we mnie wiele obaw, jak ludzie LGBTQ+ egzystują w Polsce. Na różnych grupach anglojęzycznych na FB, w których jestem – zadawałam pytania: Czy w Polsce w ogóle są lesbijki? Czy może ktoś z was akurat jest w Polsce i chce się spotkać? Pomocy! [śmiech]

Szukałam w internecie kontaktów, ale odzywały się osoby z Trójmiasta albo innych miast niż Warszawa i Ostrołęka.

MW: Myślałaś, że będziesz jedyną lesbijką w Warszawie?

NG: Szczerze mówiąc – tak właśnie myślałam! Na szczęście prześwietliłam Twój profil na FB, żeby zobaczyć, z kim będę pracować i ciężar spadł mi z serca. [śmiech]

Bałam się, że życie osób LGBT będzie ukryte w podziemiu, że będę musiała dotrzeć do osób, które znają kogoś kto zna kogoś, kto wpuści mnie do jakiejś grupy. Kiedy zobaczyłam, że jesteś aktywistką pojawiła się myśl, że po pierwsze nie będę jedyną lesbijką w Warszawie, a po drugie, że możesz znać inne nieheteronormatywne osoby. Było mi już wtedy łatwiej.

MW: Jak wyglądało Twoje zderzenie się z polską rzeczywistością?

NG: Na początku bardzo mnie to uderzyło, że na przykład na spotkaniu, w którym brało udział około dwudziestu osób swobodnie powiedziałaś coś o swojej partnerce i to było przyjęte zupełnie normalnie, tak jakby osoba hetero mówiła o mężu albo żonie. Miałam zupełnie inne wyobrażenie tego, co zastanę w Polsce. Teraz myślę, że niepotrzebnie się martwiłam. Wiem, że trafiłam do wyjątkowo akceptującego środowiska pracy i sporo osób tutaj albo jest niehetero abo wspiera walkę o równe prawa, ale generalnie również poza miejscem, w którym odbywam staż – ludzie, których spotykam nie mają problemu z tożsamością inną niż heteroseksualna. Czasami, kiedy mam taki dzień, że na serio lesbijsko wyglądam, to widzę, że w Ostrołęce to zwraca uwagę, ale tutaj – w Warszawie,  myślę, że to jakoś ginie w tłumie i dobrze się z tym czuję.

MW: Czyli w zasadzie to jest dość podobne jak Stanach. Dwa skrajnie różne miejsca. Duże miasto i bardziej konserwatywna, mniejsza miejscowość.

NG: To prawda. Ten schemat powiela się pewnie na całym świecie. Poza tym w mniejszej miejscowości bardziej wszystko widać, odmienność łatwiej wychwycić.

MW: Niedawno pierwszy raz uczestniczyłaś w Paradzie Równości w Warszawie. Jakie wrażenia?

NG: Byłam zaskoczona, że ta Parada wyglądała inaczej niż nasze. W Stanach zazwyczaj ulice są ogrodzone w jakiś sposób i jesteś częścią widowni, a paradują zgłoszone i zaakceptowane organizacje, grupy artystyczne itd. Tutaj wszyscy szli razem i było to dla mnie w jakiś sposób podniosłe i wzruszające. Faktycznie było czuć taką radość z tego, że jesteśmy wszyscy razem i że jest nas tak dużo. Każda osoba mogła w każdej chwili dołączyć. Bardzo dobrze wspominam to wydarzenie.

MW: Jest coś, co szczególnie Cię zaskoczyło w Polsce?

NG: Tak. Może to jest śmieszne, ale zszokowało mnie, że bardzo dużo heteroseksualnych kobiet ma w Polsce typowo lesbijskie fryzury. Mój lesboradar jest zupełnie rozregulowany i często jestem trochę zdezorientowana. [śmiech] W Stanach lesbijskie fryzury są noszone przez kobiety, które faktycznie nie są hetero i jest to jakiś znak rozpoznawczy. Szczególnie zdziwiło mnie, że dużo starszych kobiet – takich w żakiecikach i rajstopkach ma właśnie takie najbardziej lesbijskie na świecie, wygolone po bokach włosy, postawione na żel na górze głowy. Myślę sobie wtedy: To jest totalnie lesbijska fryzura! Ty możesz nie wiedzieć, że taką masz, ale taka właśnie jest!.

MW: Z czym się spotykasz zawierając tutaj nowe znajomości? Sama widziałam, że ludzi dziwi, że lesbijka z Nowego Jorku przyjechała do Warszawy, kiedy sami najchętniej kupiliby bilet w odwrotną stronę.

NG: Faktycznie, kiedy zaczęłam zawierać w Polsce pierwsze znajomości, to najczęściej padało pytanie: co ty tutaj robisz?Osoby, z którymi mam kontakt nie mogą do końca zrozumieć, że przyjechałam z własnej i nieprzymuszonej woli do Polski z miejsca,  w którym osobom nieheteronormatywnym żyje się według niektórych kryteriów – lepiej. Mam poczucie, że cały czas muszę się z tego tłumaczyć. Do tego silnie odczuwam poczucie obcości, które towarzyszy mi przez całe życie. Ze względu na polskie nazwisko i korzenie, osoby, z którymi stykam się w Stanach, zazwyczaj bardzo szybko komunikują mi, że bardzo dobrze mówię po angielsku, a to przecież jest mój język, w którym mówię od zawsze. To samo dzieje się tutaj, w Polsce. Codziennie słyszę komentarze, że bardzo dobrze mówię po polsku. Być może nie powinnam na to zwracać uwagi, ale odbieram to jako ciągłe podkreślanie, że gdziekolwiek bym nie była, to nie jestem stąd. Wiem, że dla niektórych to jest forma komplementu, ale żyjemy w takich czasach, kiedy już wiemy, że dobre intencje to nie wszystko i trzeba włączyć świadomość sytuacyjną. To mi się jakoś łączy – kwestia języka i tożsamości lesbijskiej. Zawsze jest jakaś niepewność, czy ktoś potraktuje ciebie jakoś inaczej. Podkreśli ten aspekt, który jest dla ciebie akurat w danej sytuacji delikatny. Przyjeżdżając do Polski nie wiedziałam, czego się spodziewać również jako lesbijka właśnie. Zrobiłam research w internecie, szukałam informacji o lesbijkach w Polsce, znalazłam bardzo niewiele.

MW: Słyszę, że określasz siebie za pomocą słowa lesbijka. Jak czujesz to słowo i jego miejsce w swoim życiu?

NG: Czasami mam z tym słowem problem, bo podobają mi się również osoby niebinarne. W zasadzie problem mam nie z samym słowem, a z tym, jaki takie “prawdziwe lesbijki” dają innym do niego dostęp. Bardzo często rozmawiam z innymi lesbijkami o tym, kto ma prawo do słowa lesbijka. Czy na przykład transseksualne kobiety mogą siebie określać jako lesbijki. To jest bardzo kontrowersyjna kwestia aktualnie również w środowisku LGBTQ+ w Stanach. Jednak ja sama uważam, że lesbijką jest ta osoba, która tak określa swoją tożsamość psychoseksualną. Byłam w bardzo długim związku z kobietą transseksualną i ta kwestia jest mi wyjątkowo bliska. Niejednokrotnie uczestniczyłam w sytuacjach, w których dochodziło do kłótni, czy to jest kobieta czy mężczyzna i w jakich wydarzeniach może albo nie może w związku z tym uczestniczyć.

Swoją partnerkę poznałam, myśląc, że jest to po prostu kobieta. Dopiero w pierwszej sytuacji intymnej, jaka się zdarzyła – dowiedziałam się, że jest transseksualna. Jednak nigdy nie odbierałem jej inaczej niż jako kobiety. Myślę, że głównie było tak ze względu na jej emocjonalność, na komunikatywność. Kiedy mówię, że jestem lesbijką, to głównie chcę wyrazić, że właśnie taka kobieca emocjonalność i komunikacja najbardziej mi odpowiadają. Uważam, że płeć jest w naszej głowie i jest czymś, co wynosimy z naszego wychowania i doświadczeń. Dla mnie płeć objawia się tym, jakie decyzje podejmujesz na co dzień, jakie masz podejście do konkretnych sytuacji i nie ważne, jaka jest twoja płeć biologiczna, możesz manifestować swoim zachowaniem cechy zupełnie od niej oderwane i jeśli te cechy, twoje uczucia i potrzeby są z tobą zgodne i chcesz siebie określać inaczej niż określa ciebie społeczeństwo – to masz do tego prawo. Tak więc kiedy sama byłam z osobą transseksualną, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby pomyśleć o niej jako o mężczyźnie, skoro wszystkie zachowania i jej odczucia mówiły, że jest po prostu kobietą. Czytałam dużo książek między innymi Judith Butler i Eve Sedgwick i na tej podstawie myślę, że płeć to jest to, co i jak robisz, a nie to jakie masz genitalia. Płeć to dla mnie rola, którą wybieramy. I mam bardzo duży szacunek do osób niebinarnych, które potrafią przyjrzeć się schematycznym rolom społecznym i wybrać z nich coś dla siebie albo wybrać coś zupełnie innego, czy też tworzą sobie swoje własne światy i role. Myślę, że to wymaga odwagi w odniesieniu do społecznej presji poprawności wypełniania norm.

Te normy to jest coś, co wbrew pozorom, bardzo utrudnia życie, zamiast je upraszczać. Mam poczucie, że nie przystają do obecnych czasów, a ciągle w nich tkwimy, bardzo powoli reformując. W odniesieniu do tych norm właśnie w Stanach toczy się dyskusja między innym dotycząca tego, czy osoby niebinarne czy transseksualne mogą należeć do grup, organizacji lesbijkich albo czy mogą brać udział w wydarzeniach przeznaczonych dla lesbijek czy innych kobiet nieheteronormatywnych.

MW: Podobne procesy mają miejsce teraz w Polsce. Czy możesz powiedzieć, jakie argumenty padają w tej dyskusji, poza tymi, o których już wspomniałaś?

NG: Zdarza się na przykład, że o dostępie do pewnych grup, wydarzeń decyduje czynnik fizyczny, wizualny. Łatwiej jest ludziom zaakceptować transseksulaną kobietę, określającą siebie jako lesbijkę, kiedy wygląda jak kobieta i nie rozpoznajesz, że to osoba transseksualna. Ja byłam właśnie w związku z taką osobą i takie osoby mają łatwiejsze życie, również w społeczności LGBTQ+. Kiedy ta transseksualność jest niewidzialna, to problem w jakiś sposób znika, co też wydaje mi się niefajnym standardem pokazującym, że zawsze chodzi o replikowanie norm narzuconych przez ogół społeczeństwa, które nasza tęczowa społeczność również kultywuje. Trudno licytować się, kto bardziej zmaga się przemmocą patriarchatu, ale biologiczne kobiety mają trudniejsze doświadczenia i ktoś kto urodził się jako mężczyzna, albo zrobił tranzycję z kobiety na mężczyznę – jest w lepszej sytuacji. Ja myślę, że wszyscy przechodzimy horror patriarchatu, oczywiście w różnym stopniu, ale tak na serio wystarczy, że jesteś chociaż trochę inną osobą: grubszą, wyższą, z piegami, z dużym nosem – doświadczysz tego mocniej.

MW: Ten horror patriarchatu jednak nie kończy i ciągle przybiera nowe formy

NG:  Właśnie. Ta dyskusja dotyczyła między innymi otwarcia centrum dla kobiet niehetero. Pojawiło się tyle wątpliwości czy pytań, pretensji o to, kim jeszcze trzeba się zająć, że w ostatecznym rozrachunku wyszło na to, że to nie powinno być centrum dla kobiet LGBT, tylko dla wszystkich osób LGBT. Duża rozmowa dotyczyła na przykład takiej kwestii, czy w takim centrum powinni otrzymywać wsparcie transseksualni mężczyźni, skoro dużą część życia przeżyli jako kobiety. Widzę tutaj coś, o czym toczy się rozmowa również w Polsce. Od kobiet niehetero, od lesbijek wymaga się, żeby zajmowały się wszystkimi osobami LGBT. To ciężko rozdzielić. Ale też będąc na jednym z wydarzeń Stowarzyszenia Sistrum, byłam bardzo pozytywnie zaskoczona tym, że faktycznie była to przestrzeń dla wszystkich kobiet nieheteronormatywnych, nikt nikogo nie wypraszał i nie pytał: “co ty tutaj robisz?” – co zdarza się czasami w Stanach.

Nie wiem, jak to wygląda w Polsce. Jednak w Stanach kobiety transseksualne są grupą, która ma najniższy wskaźnik długości życia i bardzo często padają ofiarami morderstw, gwałtów i innych przestępstw. To się dzieje naprawdę na dużą skalę, a transmizoginia jest ogromnym problemem. W każdym razie myślę, że jest jeszcze dużo wyzwań przed społecznością LGBTQ+, tak, żeby każda osoba bez wyjątku, mogła znaleźć dla siebie miejsce, w którym będzie się czuła faktycznie dobrze.

MW: Kiedy Ciebie słucham, myślę sobie, że cały czas utwierdzamy się w tym, że trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Ameryka wydaje się takim rajem dla osób nieheteronormatywnych, dla lesbijek*, a tymczasem ciągle mamy jeszcze dużo do zrobienia bez względu na to, gdzie mieszkamy. Masz jakiś pomysł na siebie – jak stać się częścią takiej transformacji?

NG: Dla mnie osobiście najważniejsza jest edukacja. To jest dla mnie droga do zmian. Chciałabym zostać na uczelni, uczyć i być taką zwariowaną, dziwnie ubraną wykładowczynią, która pokazuje, że nie trzeba trzymać się schematów, żeby coś osiągnąć. Marzy mi się, żeby studenci mówili o mnie, że może jestem wymagająca, ale też wystarczy odrobina zaangażowania i wkładu, żeby dostać u mnie dobrą ocenę.

MW: Mam nadzieję, że to marzenie się spełni. Dziękuję Ci za rozmowę.

Korekta: Maja Korzeniewska

          ———————————–

Nicole G. – urodzona w 1997/ studentka politologii i aktywistka z Nowego Jorku/  zaangażowana w działania na rzecz: osób LGBTQ+, praw kobiet, Black Lives Matter/ aktywistka ruchu BDS (Boycott, Divestment, Sanctions)/ kiedy nie uczy się i nie protestuje – śpiewa utwory ludowe polskie i amerykańskie/ poetka.

Magdalena Wielgołaska – aktywistka / lesbijka / feministka / współzałożycielka Stowarzyszenia na rzecz Osób LGBT Tolerado / działaczka na rzecz poszerzania wiedzy na temat leczniczego działania konopi / zaangażowana w Kręgi Kobiece i odzyskiwanie wewnętrznej, kobiecej Mocy / wartościami i zawodowo związana z Partią Zieloni/ założycielka strony Strefa Les*/ współpracowniczka projektu A kultura LGBTQ+ nie poczeka!

——————————————————————

LESBIJSKA INSPIRA
To niezależna inicjatywa, której e-przestrzeni udziela siostrzana Feminoteka.
,
I.   Manifest
1.    Manifest. Instant
2.    Rozmowa IOd lesbijskiej konspiry do lesbijskiej inspiry
3.    Rozmowa II. Minął rok. To, o czym mówiłyśmy w prywatnych rozmowach, stało się częścią debaty publicznej

II.
 Rozmowy wokół manifestu

1.    Mamy wewnętrzną potrzebę wolności. Rozmowa z Małgorzatą Myślak i Magdaleną Sota
2.    Coming out – nie chcę i nie muszę. Rozmowa z Anonimową Lesbijką
3.    Z miłości i gniewu rodzi się odwaga. Rozmowa z Angeliną Caligo
4.    Moja droga do siebie samej. Rozmowa z Marią Kowalską
5.    Potrzebne są niehetero bohaterki. Rozmowa z Anną Bartosiewicz
6.    Chcemy więcej! Rozmowa z Anną i Zandrą Ra Ninus
7.    Lesbijki, pora na prokreację! Rozmowa z Anną Adamczyk
8.    Kto ma prawo do słowa “lesbijka”? Rozmowa z Magdą Próchniak
9.    Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną lesbijką w Lublinie. Rozmowa z Małgorzatą Szatkowską
10.  Trzeba stawiać opór. Rozmowa z Magdaleną Tchórz
11.  Dziewczyna i dziewczyna – normalna rodzina. Rozmowa z Zuch Dziewuchami
12.  Niepytana nie mówiłam, że jestem lesbijką. Rozmowa ocenzurowana
13.   Co Ty tutaj robisz? O poczuciu wyobcowania i przynależenia. Rozmowa z Nicole G.
14.   Mam na imię Kasia i to jest moja tożsamość. Rozmowa z Katarzyną Gauzą.
15.   Tęczowe aktywistki na Ukrainie są wyłącznie feministkami. Rozmowa z Katją Semchuk
16. Oryginalnie nieheteroseksualna. Rozmowa z Agnieszką Marcinkiewicz
17.  Sama zrobię dla siebie miejsce. Rozmawa z Klaudią Lewandowską
18.  Dziś określam siebie jako osobę panseksualną. Rozmowa z Alex Knapik
19. Perspektywa lesbian studies. Rozmowa z dr Martą Olasik
20. Mogę tylko powiedzieć: przykro mi bardzo, jestem wyjątkowa. Rozmowa z Voyk
21.  Tożsamość jest zawsze polityczna. Rozmowa z Elżbietą Korolczuk
22. Jesteśmy nie do ruszenia. Rozmowa z matką i córką. MB & Shailla
23. Wchodzę w krótkie erotyczne relacje poliamoryczne. Rozmowa z Retni
24. Aktywizm jest moim uzależnieniem. O niepełnosprawnościach, nieheteronormatywności i feminizmie. Rozmowa z Anetą Bilnicką
25. Wolę nie zostawiać niedomówień. Rozmowa z Adą Smętek
26. Do tej pory myślałam, że LGBTQ to nie ja. Rozmowa z Anonimową Lesbijką

27. Ciągle zajmujemy się sobą i żądamy od innych akceptacji. Rozmowa z Anną Marią Szymkowiak

.
III. Głos z zagranicy
1Węgry. Brakowało nam środowiska kobiet niehetero – stworzyłyśmy je. Rozmowa z Anną Szlávi

2. Czechy. Lesba* na wychodźstwie. Rozmowa z Frídką Belinfantová
.

IV. Męskoosobowo
1. To co polityczne jest wspólne. Rozmowa z Tomaszem Gromadką

2. Przyszło nowe pokolenie kobiet nieheteronormatywnych. Rozmowa z Marcinem Szczepkowskim
.

V.  EL*C. Wiedeń 2017. 
1. Magdalena Wielgołaska. Odzyskiwanie lesbijskiej tożsamości – wreszcie pomyślmy o sobie, Siostry.
2. Monika Rak. Siła filmu dokumentalnego, czyli lesbijki do kamer!
3. Magdalena Świder. Wokół tożsamości.
4. Agnieszka Małgowska. Peformansy, czyli witamy w Lesbolandii.
5.  Joanna Semeniuk. Jeśli nie zrozumiemy naszej przeszłości, nie zrozumiemy siebie.
6.  Agnieszka Frankowska. PL, czyli Polskie Lesbijki w Wiedniu.….

                                                                                                                   ————————————-————
 –
Aktualne wiadomości na temat projektu Lesbijska Inspira znajdziesz na:
Feminoteka
Kobiety kobietom
Strefa Les*
Kobieta Nieheteronormatywna
A kultura LGBTQ+ nie poczeka!