TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Opowieść Podręcznej. Powieść graficzna | recenzja

Opowieść Podręcznej. Powieść graficzna

Autorki: Margaret Atwood, Renee Nault

Przełożył: Stanisław Kroszczyński

Wyd. Jaguar, 2021

Recenzuje: Karolina Pudełko

Istnieje wiele książek i filmów traktujących o przyszłości. Są takie o przyszłości odległej i takie o tej, które ma nastąpić w zasadzie zaraz. Na przestrzeni lat powstawały liczne dzieła dotyczące ataku obcych, potwornych kataklizmów, najazdu krwiożerczych potworów czy przejęcia kontroli nad światem i ludzkością przez roboty. Popularne były też wizje z czyhającymi na mózgi ludzkie zombie. Na wszystkie z nich patrzyłam z przymrużeniem oka albo nie patrzyłam wcale. Zerkałam na nie z myślą – „to się nie wydarzy” albo, w bardzo rzadkich momentach „nawet jeśli tak będzie, to na pewno tego nie dożyję”. A potem pojawiła się „Opowieści Podręcznej”. To historia osadzona w dystopijnej przyszłości, w której świat, który znamy, w zasadzie przestał istnieć. Nie ma tam maszyn rozczłonkowujących ludzi i obcych, którzy porywają dzieci na eksperymenty. Nie ma wybuchów, efektów dźwiękowych i laserów. Dlaczego więc wizja ta wydaje się najbardziej przerażająca ze wszystkich? Bo z każdego z tych czarnych scenariuszy wymienionych powyżej ta wykreowana w Opowieści Podręcznej wydaje się najbliższa realnemu scenariuszowi. Bo w świecie Podręcznych nie ma obcych, są za to ludzie, którzy potrafią być najbardziej przerażającymi istotami ze wszystkich żyjących na świecie.

            Żyjąc w Polsce, w kraju, w którym szczególnie w ostatnim czasie wyraźnie widać było, że prawa człowieka, są jednostce odbierane przez rządzących, wizja świata, w którym kobiecie nie można żyź według własnych zasad, ba, nie można kształcić się, pracować czy być w relacji z osobą, z którą chce się w niej być, wydaje się szczególnie przerażająca. Nie da się nie zauważyć, że prawa, o które protestowały czy demonstrowały w Polsce tłumy ludzi na przestrzeni ostatnich lat, to prawa, których odebranie zostało przedstawione w Opowieści Podręcznej. Świat, w którym nie możesz być w związku z tym, kim chcesz, a Twoim jedynym obowiązkiem jest dochowanie i urodzenie dziecka, niezależnie od okoliczności, wydaje się dziwnie znajomy, a wcale nie oddalony o nieznaną ilość lat. Odmienne wydają się być tylko stroje.

            To antyutopia, która wstrząsnęła światem, a której elementy stały się symbolem stosowanym podczas polskich protestów. Dlaczego? Bo obawa, że świat, w którym jedynym obowiązkiem kobiety będzie urodzenie mężczyźnie dziecka, staje się coraz silniejsza, im więcej się słucha czy ogląda tych, którzy forsują taki punkt widzenia. Opowieść Podręcznej to historia pełna cierpienia, które tworzy się w odpowiedzi na odebranie prawa, które powinno być tym niezbywalnym – prawa do wyboru, w każdej kwestii, niezależnie od wszystkiego. Książka Margaret Atwood w adaptacji Renée Nault, jeśli to możliwe, zyskuje jeszcze więcej niepokoju. Ilustracje stworzone przez Nault prowadzą nas przez Gileadu pobudzając do działania nie tylko za pomocą słów, ale i obrazów. Przekaz wydaje się jeszcze silniejszy. Każda kolejna strona to kolejny bagaż emocji, który osoba odbierająca dzieło będzie nieść już zawsze. To sztuka, której nie da się odzobaczyć, szczególnie żyjąc w Polsce. Opowieść Podręcznej, która powstała w 1985 roku, chyba nigdy nie była aż tak aktualna.

            Obrazy, które stworzyła Nault, czasami krzyczą do nas z kolejnych stron, a czasami szepczą wywołując niepokój i przeszywający dreszcz. Barwy, które wykorzystała oddziaływują na psychikę. Budzą lęk i sprawiają, że odbiorca może czuć się nieswojo. Opowieść, która miała być tylko fikcją, wraz z kolejną stroną, kolejną ilustracją, wydaje się zdecydowanie bardziej aniżeli by się tego chciało prawdziwa, bliska. Przechodząc kolejno przez ilustracje Nault jako czytelniczka czułam, jakbym wraz z główną bohaterką odwiedzała zakątki tego przerażającego świata – szłam z nią na zakupy, kładłam się w łóżku w jej pokoju, z którego zabrane zostały wszelkie przedmioty, którymi mogłaby zrobić obie krzywdę. Czułam jej lęk, niepokój, smutek. Dzieliłam go z nią.  Ilustracje, które wyglądają trochę jak tworzone akwarelą budzą skojarzenia z czymś nierealnym, ulotnym, o rozmytych kształtach – jak fantazja czy sen. W tej konkretnej sytuacji to koszmar. Koszmar, który ma tyle punktów stycznych z rzeczywistością, że wiele razy musiałam zamknąć tę książkę i rozejrzeć się dookoła – nie, to jeszcze nie teraz. To nie jest prawda. Może tego nie dożyję.

„Świat bez kobiet” Agnieszki Graff | recenzja

Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym

Autorka: Agnieszka Graff

recenzuje: Małgorzata Kaczmarek

Jestem niewiele starsza od pierwszego wydania  „Świata bez kobiet”. Teksty Agnieszki Graff pozwalają mi zrozumieć od czego wszystko się zaczęło. Jak przez laty budowany był patriarchat w Polsce, jak politycy dokładając kolejne cegły spychali kobiety na margines życia publicznego.

W książce przede wszystkim dużo jest subtelności, słów, sprytnych przeinaczeń, gestów, które kreowały  rzeczywistość w taki sposób, że to mężczyzna ma władzę, kobieta jest, a i owszem, ale zdyscyplinowana, oddana bezgranicznie obowiązkom domowym i naturalnemu matczynemu powołaniu . Dzisiaj zjawisko trywializowania kobiet jest jak najbardziej aktualne. Obecnie mówimy na to „dziaderstwo”. Jak trafnie podsumowała to Paulina Młynarska w jednym ze swoich postów „Tacy właśnie są dziadersi: tzw. „kwestie kobiece” są dla nich tak błahe, tak drugorzędne, że w sumie nie warte głębszej refleksji. Rzuca dziaders, jeden z drugim, że legalna aborcja to kaprys „na pstryk”, że w sumie to kompromis mu pasował. I zadowolony. Wiadomka, jego to nie dotyczy”. Rebecca Solnit w swojej książce użyła także po raz pierwszy słowa: mansplaing czyli pewien wzorzec zachowania w naszej kulturze- systemowe znieważanie i przeoczenie wiedzy, doświadczenia i głosów kobiet. Bazuje na założeniu, że mężczyźni po prostu wiedzą lepiej , ze względu na sam fakt , że są mężczyznami.

To że dzisiaj operujemy takimi pojęciami jak dziaders czy mansplaing świadczy, że zwiększa się świadomość wśród kobiet. 20 lat temu w Polsce nikt o tym nie mówił. Zaczęła o tym mówić dopiero Agnieszka Graff. Jej „Świat bez kobiet” to lekcja historii, której nikt nie opowiedział mi w liceum. A jak wiadomo – ci, którzy nie znają swojej historii skazani są na jej powtórzenie. Smutna jest to książka, bowiem 20 lat od jej wydania sytuacja Polek nie uległa poprawie. Rząd planuje wypowiedzieć Konwencję Stambulską, gwarantującą kobietom pomoc w przypadku przemocy domowej, seksualnej, ekonomicznej …  Taka pomoc jest kluczowa, niemal 90 procent Polek doświadczyło jakiejś formy przemocy seksualnej. Ponad 20 procent – gwałtu. Kobiety w Polsce zarabiają średnio 17-20% mniej za pracę na tym samym stanowisku. 28% osób w sejmie RP to kobiety. Polska zalana jest fanatycznymi bilbordami z płodami. Rzekomy „kompromis” aborcyjny uległ zaostrzeniu. Ostatnimi dniami prezes partii rządzącej w wywiadzie przyznał: „Ale też wiem, że są ogłoszenia w prasie, które każdy średnio rozgarnięty człowiek rozumie i może sobie taką aborcję za granicą załatwić, taniej lub drożej.” Warto by więc zadać sobie pytanie- po co przywództwu  było to wszystko? I tutaj idealnie wpasowuje się fragment książki Graff: „A teraz powiem coś, co może was zdziwić, a nawet oburzyć. Nie o płody i nie o kobiety tu chodzi. Chodzi o władzę, o prawo do decydowania o zbiorowej tożsamości Polaków i o miejsce Polski w świecie. Ten wyrok i język, którym napisano uzasadnienie, ostatecznie wypisuje nasz kraj z kręgu współczesnej cywilizacji europejskiej- i moim zdaniem taki właśnie był zamysł”.

Książka Graff daje mi, młodej feministce, potężna dawkę wiedzy na temat równouprawnienia (oraz jego braku) i uważam, że powinna znaleźć się w domu każdej z moich koleżanek. Felietony napisane są żartobliwie, nieraz z ironią, przekornie. Książka głównie skupia się na roli kobiet na arenie politycznej. Dzisiaj uważam ze feministyczny must have literacki musiałby poszerzyć zakres. Bowiem przed nami długa droga i wiele bitew do stoczenia. 

A co by było, gdyby seks zaczęto uprawiać dla przyjemności? recenzja „Narodzin pigułki” Jonathana Eiga

A co by było, gdyby seks zaczęto uprawiać dla przyjemności?
Co by było, gdyby kobieta mogła sama kontrolować, kiedy chce zajść w ciążę?
Co by się wtedy stało z rodziną i małżeństwem? Co stałoby się z miłością? Gdyby dać kobietom taką władzę – czego jeszcze by zażądały?

Te pytania, które współcześnie dla wielu brzmią abstrakcyjne bądź śmiesznie, w latach 60. XX wieku wywoływały burzliwe dyskusje. Mimo że zgodnie z raportem Alfreda Kinseya z 1948 r. duża liczba badanych Amerykanów przyznawała się do seksu przedmałżeńskiego, połowa do zdrady, a oszałamiająca większość do masturbacji, oficjalne zdanie było stanowcze: stosowanie jakiegokolwiek leku, produktu medycznego lub instrumentu z zamiarem uniemożliwienia ciąży stanowi wykroczenie, a w jednym ze stanów nawet przestępstwo. Ameryka nie chciała przyznać się do tego, co i tak działo się w ciemnościach i próbowała bronić się przed nadchodzącymi zmianami. „Narodziny pigułki” to historia o tym, jak czworo niezależnych buntowników i buntowniczek, mając przeciwko sobie rząd i bez żadnego wsparcia ze strony opinii publicznej i koncernów farmaceutycznych, doprowadziło do tego, że życie kobiet zmieniło się raz na zawsze dzięki pigułce antykoncepcyjnej.

Trzeba przyznać, że książkę kradną bohaterowie. Margaret Sanger, doświadczona feministka w podeszłym wieku, mająca w pamięci swoją matkę i jej śmierć po jedenastym dziecku, poświęciła swoje życie edukacji społeczeństwa odnośnie świadomego macierzyństwa. Gregory Pincus, ekscentryczny naukowiec, który badał rozmnażanie się ssaków, dał się porwać marzeniu Sanger, poruszony odkryciem, jak wygląda życie ubogich kobiet, które muszą znosić niezliczoną liczbę ciąż. Katharine McCormick, biolożka i sufrażystka, skorzystała ze swojej gigantycznej fortuny i przez długi czas sponsorowała badania Pincusa, przekazując mu łącznie około 2 miliony dolarów (co odpowiada sumie 23 milionów obecnie). I wreszcie John Rock, postać najbardziej zaskakująca w tym gronie, ginekolog, ale także katolik, głęboko wierzący, że stanowisko Kościoła w związku z antykoncepcją powinno się zmienić, brał czynny udział w badaniu klinicznego zastosowania progesteronu do zapobiegania owulacji. Ze wspólnego wysiłku tej czwórki narodziła się pierwsza tabletka antykoncepcyjna o nazwie Enovid.

„Narodziny pigułki” to opowieść o tym, komu zawdzięczamy rzeczywistość, w której obecnie żyjemy. Jonathan Eig wpada jednak w drobną pułapkę. Chcąc przekazać złożoną historię leku – od motywacji jego odkrywców aż po wszystkie zawiłości związane z wprowadzeniem Enovidu na rynek – przedstawia historię w sposób sensacyjny, nie do końca trzyma się chronologii i próbuje zaskoczyć czytelnika cliffhangerami. Fani typowej literatury faktu zapewne będą troszeczkę kręcić nosem, ale intencją autora raczej nie było napisanie suchej biografii pigułki, a raczej stworzenie wciągającej opowieści przełomowego środka. Dlatego też pozwala sobie na koloryzowanie rzeczywistości i zgrabnie przedstawia swoich bohaterów jako herosów, sprawiając, że czytelnik przeskakuje bez zastanowienia nad, przykładowo, co najmniej kontrowersyjnymi eugenicznymi poglądami Margaret Sanger.

Mimo wszystko zalety jednak przeważają nad wadami. W obecnych czasach – wśród coraz częstszych głosów o potrzebie powrotu do „naturalnego porządku rzeczy” i o „dzielnym dźwiganiu swojego krzyża” – jest to książka szalenie potrzebna. Przystępność języka pozwala każdemu zrozumieć konflikt związany z pigułką, a tak naprawdę konflikt związany z niezależnością kobiet, który trwa aż do dziś. Okazuje się, że walka o zmiany w społeczeństwie jest trudna i może trwać dziesięciolecia – ale warto ją podjąć. Jeśli nie dla nas samych, to dla przyszłych pokoleń.
Dla zwyczajnych czytelników „Narodziny pigułki” to dobre przedstawienie ważnego kawałka historii, dla tych bardziej dociekliwych – doskonały wstęp do dalszych poszukiwań w temacie.

 

„Narodziny pigułki”
Autor: Jonathan Eig
Tłumaczenie: Jan Dzierzgowski
Wydawnictwo Czarne, 2019

Recenzuje: Joanna Czubaj

Martonat Feminoteki!

Dlaczego bajki o bocianie jeszcze nie umarły? | Recenzja książki „Zobaczyć łosia” Agnieszki Kościańskiej

Autor recenzji: Michał Żakowski

zobaczyć łosia

„Stop seksualizacji naszych dzieci”, „tacy chcą uczyć twoje dziecko” (w połączeniu ze zdjęciem skąpo ubranego pana w tęczowych barwach) – w polskim społeczeństwie pokutuje nadal obraz edukacji seksualnej jako nauczania rozpusty. Wierzymy, że dzieci nie zaczną zmieniać się w dorosłych jeżeli im tego zabronimy. Skąd biorą się takie przekonania, i czy nasi przodkowie byli równie pruderyjni?

Agnieszka Kościańska z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej podjęła się zbadania tego, na podstawie jakiej wiedzy opierano edukację seksualną od końcówki XIX wieku po dziś, w jaki sposób podchodzono do tematów, które według niektórych mają być wymysłem nowoczesności (jak orientacja homoseksualna czy tożsamość odbiegająca od cis-normy), na jakich założeniach oparta była retoryka Kościoła oraz w jaki sposób do seksualności podchodzono na wsi.

Odnosząc się do historii dyskursu na temat seksualności, autorka zarysowuje dwa główne nurty – jeden, którego założenia najpełniej rozwinął w XX-leciu międzywojennym Tadeusz Boy-Żeleński i drugi, reprezentowany przez środowiska katolickie. Echa pierwszego przewijają się do dziś w postulatach rzetelnej edukacji seksualnej, echami drugiego natomiast są powtarzające się od dekad schematy, modernizowane jedynie przez odniesienia do wątpliwej jakości badań, mówiące o degenerowaniu młodzieży.

Ale to nie jest problem dwóch wyrazistych postaw. Istnieje jeszcze trzecia, z którą stykamy się cały czas. Mówi się, że problem aborcji czy edukacji seksualnej to tematy zastępcze, że lepiej jest działać na rzecz ważnych kwestii. Zupełnie jakby świadomość własnych potrzeb i zrozumienie zróżnicowania ludzkich organizmów było sprawą błahą. Podobne argumenty były podnoszone ilekroć ktoś nawiązywał do tych tematów, np. w latach 80. w listach do redakcji „Tygodnika Mazowsze”.Skąd taka pruderyjność? Czy ma to związek z tym, że w większości pochodzimy od chłopów? Wbrew temu, co może nam się wydawać – raczej świadczyłoby to o oderwaniu od naszych prawdziwych korzeni i przejęciu narracji z tzw. stref wyższych.Ważnym elementem książki, dla wielu być może bardziej zaskakującym niż pozostałe, jest opis podejścia do seksualności na polskiej wsi. Jak możemy przeczytać w wydanym w zeszłym roku w ramach zbioru „Polska transformacja seksualna” artykule Pawła Matusza, nasze myślenie o świecie dominuje metronormatywność. Przebija w tym echo założenia wyartykułowanego w „Manifeście Komunistycznym”, dotyczącego „idiotyzmu wiejskiego życia”:

Burżuazja podporządkowała wieś panowaniu miasta. Stworzyła olbrzymie miasta, zwiększyła w wysokim stopniu liczbę ludności miejskiej w przeciwieństwie do wiejskiej i wyrwała w ten sposób znaczną część ludności z idiotyzmu życia wiejskiego.

Wieś jawi nam się jako ostoja konserwatyzmu, wręcz purytanizmu. Ma być zacofana, a określenia typu „wieśniactwo” powszechnie już używane są przez potomków chłopów jako synonim obciachu. Tak samo jak wieś niekoniecznie była historycznie najbardziej religijna, niekoniecznie najsilniejsze było tam też utożsamianie się z polskim narodem – tu warto przytoczyć przykład wsi Żmiąca, gdzie według badań z początku XX wieku większość chłopów polskojęzycznych nie uważała siebie za Polaków. Dzisiaj w tej samej wsi silna jest, rzekomo odwieczna, tożsamość polska, podobnie po II wojnie światowej umocnił się na wsiach katolicyzm.

Przekonanie o tym, że seksualność jest kwestią wstydliwą, przejęliśmy (piszę tutaj w pełni świadomie, w imieniu nie tylko swoim, ale ponad 90% polskiego społeczeństwa) od arystokracji i środowisk miejskich. Na wsi normalnym widokiem była nie tylko kopulacja między zwierzętami, ale i widok rodziców pracujących nad sprowadzeniem na świat kolejnych braci i sióstr. W szlacheckich dworkach niekoniecznie, stąd wizja utrwalona chociażby przez Michalinę Wisłocką o szczególnej wstydliwości naszych przodków. Jak pokazała autorka, opierając się na zapiskach twórczości ludowych (ukrywanych lub cenzurowanych przez Oskara Kolberga – pochodzącego z rodziny inteligenckiej), o sprawach seksualnych mówiono w sposób bezpruderyjny. Dotyczyło to zarówno seksualności męskiej („Jechałem z Warszawy, dziewka krowy doi, dała mi się mleka napić, teraz mi ch. stoi”), jak i kobiecej („Matuleńku, daj mnie za mąż, albo mi ją nitką zawiąż, albo mi ją zalep gliną, – bo, dalibóg, nie wytrzymam”). Istniały również ludowe metody na spędzenie płodu, o czym mówiło się w tonie odbiegającym od moralizatorskich pogadanek, jak o kolejnym naturalnym elemencie związanym z seksualnością („Niech się Maciek nie frasuje, że mu psenicka nie wschodzi, I ja zasiał u mej Zosi, a pono się nie urodzi”).

Można podnosić zarzuty, że wybór przypadków wsi dokonany przez autorkę (wieś podhalańska, sprzyjająca zmniejszeniu społecznej kontroli nad młodymi, i odniesienie do paru innych przypadków) nie obejmuje całości polskich wsi, że może były regiony bardziej konserwatywne. Wskazane przykłady wiejskiej poezji pochodzą jednak z różnych miejsc, a różnice w myśleniu nie do końca się zatarły – o czym świadczy wspomniana przez autorkę dyskusja edukatorek seksualnych z Warszawy, niewyobrażających sobie, w jaki sposób można zorganizować w ramach lekcji wycieczkę do gabinetu ginekologicznego. Okazało się, że jest to możliwe, i zrobiła to edukatorka z regionu postrzeganego jako konserwatywny.

Wskazane w ostatnim rozdziale wiejskie podejście do seksualności niekoniecznie wyznacza wzorce tego, co dziś chcielibyśmy uznać za postępowe. Być może jednak właśnie taki sposób podchodzenia do tematu gwarantuje większą otwartość. Jak wykazała w swojej książce Agnieszka Kościańska, oficjalna edukacja seksualna w Polsce zawsze była oparta na wiedzy trochę przestarzałej, trochę opartej na stereotypach, trochę pomijającej istotne kwestie – najbliższy złamania tej bariery był podręcznik „Przysposobienie do życia w rodzinie” autorstwa Wiesława Sokoluka, Dagmary Andziak i Marii Trawińskiej. Nie przetrwał on jednak długo – nie w smak tzw. „obrońcom moralności”, książka ucząca świadomego podejmowania decyzji o zakładaniu rodziny, nieuznająca orientacji homoseksualnej za chorobę, opisująca bez potępienia zjawisko masturbacji jako element rozwijania popędu seksualnego, a dodatkowo używająca języka dostosowanego do młodzieży, a nie do recenzentów. Później było już tylko coraz gorzej – jeśli już w szkole odbywały się zajęcia z wychowania do życia w rodzinie, oparte były na podręczniku „Wędrując ku dorosłości”, umacniającym raczej stereotypy niż promującym rzetelną wiedzę, odpowiadającą potrzebom młodych ludzi odkrywających siebie. W tym roku wchodzi w życie podstawa programowa, która z tego przedmiotu robi kolejną katechezę.

Jak doszliśmy do tej sytuacji, czy kolejna ofensywa konserwatyzmu musi oznaczać dalsze spychanie tematu do podziemia? Czy dla młodych ludzi – tak jak kiedyś podglądanie czy wizyty u prostytutek – jedynym źródłem wiedzy o seksualności ma być pornografia? Warto zapoznać się z sytuacją w XX wieku. Najwięcej uwagi autorka poświęca okresowi PRL, kiedy edukacja szkolna najmocniej się rozwijała. Problem edukacji seksualnej wpisuje w cykl tego samego sporu, który toczyły nasze prababki, i który szybko się nie skończy. Lektura książki pomaga te kwestie uporządkować i odnieść spory toczone dawniej do tych, z którymi mamy do czynienia dziś.

Anchee Min „Kwiat, który nie rozkwitnie” | Recenzja książki

Autorka recenzji: Izabela Pazoła

kwiay

Anchee Min „Kwiat, który nie rozkwitnie”

Anchee Min to chińska pisarka i malarka, obecnie mieszkająca w USA. Autorka bestsellerowych powieści, m.in. „Czerwona Azalia”, „Madame Mao” czy „Cesarzowa Orchidea”. „Kwiat, który nie rozkwitnie” to jej druga powieść autobiograficzna, po wydanej dwadzieścia lat temu „Czerwonej Azalii”. To opowieść o jej losach w Stanach Zjednoczonych. O ile pierwsza książka traktowała o życiu Anchee w komunistycznych Chinach w czasach Rewolucji Kulturalnej i panowania Mao Zedonga, to ta opowiada o jej losach po wyjeździe na studia do USA. Jest to swoiste rozliczenie się z własną przeszłością, opowieść o tym, jak trudno być innym w obcym kraju, i ile kosztuje to wyrzeczeń, zarówno fizycznych jak i psychicznych.

To wstrząsającą oraz poruszająca do głębi opowieść kobiety, która dorastała w czasach rewolucji kulturalnej i nagle zderzyła się z zupełnie obcym jej kulturowo światem, językiem, obyczajowością. To powieść o utracie ojczyzny, i w sumie niechcianej, lecz koniecznej emigracji do Stanów Zjednoczonych po lepsze życie. Min przybywa tam bez grosza w kieszeni i podstawowej znajomości języka, którego uczy się dopiero na miejscu. Ma 27 lat, nie może się beztrosko oddawać studiowaniu, jak jej młodsze koleżanki. Musi sama się utrzymać, a także oddać jak najszybciej dług swojej ciotce, która dołożyła się do jej wyjazdu. To, że w dodatku przebywa w tym kraju, tymczasowo jest przyczyną wielu zmartwień, jednak z wrodzoną siłą daje sobie ze wszystkim radę.

Fabuła przedstawia pełną wzlotów i upadków samotną podróż w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Pisarka opowiada o swojej drodze w sposób niezwykle przejmujący, to m.in. samodzielna nauka języka angielskiego z telewizji, praca ponad siły w pięciu miejscach naraz by związać koniec z końcem, spanie w nieogrzewanych pomieszczeniach, ból związany z gwałtem, życie na skraju nędzy oraz nieudane małżeństwo zakończone rozwodem. Wszystko to składa się na gorzką lekcję życia, która wstrząsnęła mną podczas czytania. Sama historia pisarki to jednak nie tylko cierpienie, to także opowieść o wytrwałości i wierze w lepsze jutro. Głowna bohaterka nie załamuje się, pracuje ponad siły by odnaleźć swoje miejsce. Narodziny córki, znalezienie miłości już w wieku dojrzałym i jej kariera pisarska to dowód na to, że zawsze warto mieć nadzieję. Stany Zjednoczone to kraj wielu możliwości, i są w stanie spełnić się tu marzenia – wystarczy tylko chcieć je zrealizować, i poprzez ciężką pracę osiągnąć cel.

Tym, co wyróżnia „Kwiat, który nie rozkwitnie” na tle innych autobiografii jest przenikliwa szczerość. Ta powieść daje nadzieję, że niemal z każdej sytuacji musi być wyjście. Autorka nie załamuje się w nawet bardzo trudnych sytuacjach (takich jak gwałt), tylko walczy dalej. Jest niesamowicie silną kobietą. Sama książka inspiruje – nawet jeśli nie do tego, by wziąć życie w swoje ręce i spełniać najbardziej nierzeczywiste marzenia, to przynajmniej do tego, by spojrzeć na wszystko w dużo jaśniejszych barwach.

Najbardziej w historii Min wybija się samotność. Samotność w wielkim, nieznanym kraju, gdzie wszystko jest tak bardzo inne od tego, do czego w swoim dotychczasowym życiu przywykła. W jej przypadku samotność łączy się też z chęcią znalezienia życiowego partnera i założenia rodziny. Traktowanie kobiet w Chinach różniło się od tego z czym zetknęła się po przyjeździe do Ameryki. W Chinach kobiety traktowane są przedmiotowo, a małżeństwo jak część inwestycji. W Stanach jest inaczej, kobiety są bardziej wyzwolone. Jak znaleźć w tak dużym kraju kogoś, kto stanie się życiowym partnerem na dobre i na złe? Dlatego jej pierwszym wyborem jest mąż pochodzący z tego samego kręgu kulturowego, Chińczyk.

Anchee Min opowiada swoją historię bez większych emocji w formie relacji, wynika to po prostu z natury autorki – jeśli tylko widzi jakąś przeszkodę, zastanawia się, jak ją pokonać, a nie siada i użala się nad sobą. Tu daje znać o sobie chińska część jej charakteru. Jej postawa widoczna jest niemal na każdej stronie, ale nie jest to ujęte w sposób nachalny, lecz ciekawy i wciągający, co powoduje, że książkę czyta się szybko.

 

Korekta: Klaudia Głowacz

Britt Bennett „Matki” | Recenzja książki

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

14921211158420218.jpg

Debiutancka książka Brit Bennett „Matki” to opowieść o młodej dziewczynie z południowej Kalifornii i o wpływie decyzji o usunięciu ciąży na jej dalsze życie i relacje z innymi ludźmi. Po samobójczej śmierci matki, Nadia Turner rozpoczyna romans z synem pastora, Lukiem, zaprzyjaźnia się z zupełnie odmienną od siebie Audrey i próbuje na nowo odnaleźć się w świecie. Kiedy zachodzi w ciążę, nie ma wątpliwości, że nie chce być matką i decyduje się na aborcję. Z pozoru jest to dobrze znana historia, którą każdy jest w stanie przewidzieć. Na czym więc polega wyjątkowość „Matek”?

Przede wszystkim istotą jest sam klimat opowieści. „Matki” to historia osadzona w społeczności Afroamerykanów w małym kalifornijskim miasteczku, którego centrum życia stanowi Wieczernik. Społeczność jest tu bardzo istotnym elementem, na który zwracamy uwagę od samego początku, gdyż będące jej częścią matki tworzą narrację opowieści. Każdy rozdział rozpoczyna się z ich punktu widzenia, niczym chór w teatrze greckim komentują i oceniają przedstawiane wydarzenia. Są surowe, ale też mądre, one już to wszystko przeżyły, kiedy same były młode, mogą się wydawać momentami okrutne, ale są też lojalne wobec członków własnej społeczności.

Po drugie, bohaterowie. Bohaterowie, którzy jak się zdaje, są uwikłani w swoją przeszłość, a ich relacje z rodzinami zbyt mocno determinują ich przyszłość. Główna bohaterka, Nadia, stanowi mocny punkt opowieści, głównie przez to, że bardzo rzadko ma się do czynienia z bohaterką, która jest tak przekonana o swojej decyzji. Mimo tego, że często fantazjuje na temat życia swojego dziecka, upływ lat nie zmienia jej poglądów na tę sytuację. Natomiast jej były chłopak, Luke, którego kariera zakończyła się przedwcześnie, zmagając się z samotnością i bezcelowością, zaczyna uporczywie wierzyć, że jeśli to dziecko by się urodziło, jego życie byłoby znacznie lepsze. Dla przyjaciółki, Audrey, upragnione dziecko to kwintesencja szczęścia, coś co ostatecznie przekonałoby ją, że jej życie się odmieniło i nie musi się już niczego obawiać.

Historia Nadii znacznie zyskuje przez relację z Audrey – jest to jej pierwsza prawdziwa przyjaciółka, osoba, z którą nawiązuje głęboki kontakt w trudnym okresie swojego życia, ale również jej całkowite przeciwieństwo. Czytelnik, przyzwyczajony do wydawania opinii o pewnych postawach, jest zmuszony do ich nieustannej weryfikacji. Toksyczna relacja Audrey z matką jest natychmiast zestawiana z Nadią i jej matką, która popełniła samobójstwo. Czy zła relacja jest lepsza niż żadna? I dalej, Audrey, która bardzo pragnie być matką i Nadia, która bardzo tego nie chce. Patrząc na swoją przyjaciółkę, Nadia myśli „Pragnęła go [dziecka] i na tym polegała różnica: magia, której się pragnie, jest cudem, magia, której się nie chce, jest zmorą.”

Tytułowe Matki to nie tylko matki z Wieczernika, są to raczej matki ogólnie, relacje z nimi, a także bycie matką. Przez całą książkę można zadawać sobie pytanie, na ile postępowanie Nadii jest determinowane przez fakt, że jej matka popełniła samobójstwo, chcąc uciec od życia, które na zawsze zmieniło pojawienie się dziecka? Nadia nie chce tak żyć, ale – znów, podobnie jak w greckiej tragedii – żyjąc inaczej również nie jest szczęśliwa. Nie wiemy, co się z nią dzieje, wiemy jedynie, jak tę sytuację widzą matki z Wieczernika. One kierują się prostymi zasadami, wierzą, że Nadia jest jedną z nich, która na próżno próbuje uciec od swojego przeznaczenia. Ale przyglądając się temu wszystkiemu, można raczej dojść do jednego wniosku, a mianowicie: dziecko, nawet jeśli jest oczekiwane z radością, nie naprawi niczyjego życia.

Mnie osobiście „Matki” Brit Bennett całkowicie urzekły. Nie jest to historia pełna zwrotów akcji i intensywnych wydarzeń, zamyka się raczej w mikrokosmosie wzajemnych relacji. Z całą pewnością warto do niej sięgnąć.

W Szwecji planują zorganizować „festiwal muzyczny bez mężczyzn” jako reakcję na przemoc na tle seksualnym

 

 

Legendarny festiwal Bråvalla nie odbędzie się w 2018 roku, w odpowiedzi na doniesienie o przypadkach czterech gwałtów i  23 molestowań seksualnych, do których doszło podczas tegorocznej edycji.

Bråvalla Festival to jeden z największych festiwali muzycznych w Szwecji, który przyciąga 40 000 słuchaczy i takie gwiazdy jak Kanye West czy The Killers. Po doniesieniach o przestępstwach seksualnych do jakich dochodziło na przestrzeni dwóch ostatnich lat, organizatorzy ogłosili, że skoro „niektórzy mężczyźni… najwyraźniej nie potrafią zachowywać się”, nie mają innego wyboru niż zamknięcie popularnego wydarzenia.

W odpowiedzi szwedzka prezenterka radiowa i komiczka Emma Knyckare zaproponowała zorganizowanie festiwalu rockowego tylko dla kobiet. „Co myślicie o tym, aby zorganizować fajny festiwal, gdzie mile widziani będą »nie-mężczyźni«? Organizowalibyśmy go do momentu, aż WSZYSCY mężczyźni nauczą się właściwego zachowania.” – napisała Knyckare na Twitterze po wydarzeniach na festiwalu.

Post, który początkowo miał być rozumiany jako żart, spotkał się z ogromnym zainteresowaniem internautów. Knyckare potwierdziła, że „pierwszy szwedzki wolny od mężczyzn festiwal rockowy odbędzie się następnego lata”.

„Skoro dyskryminacja kobiet jest na porządku dziennym, nie widzę nic złego w zamknięciu mężczyzn na 3 dni. Niemożliwości uczestnictwa w festiwalu nie nazwałabym nadużyciem.” – powiedziała Knycare dzienikarzom Aftonbladet.

Festiwale muzyczne bez mężczyzn są rzadkimi, jeśli nie powiedzieć niespotykanymi wydarzeniami. W latach 1997 – 2000 na Lilith Fair goszczono wyłącznie kobiece zespoły, ale publiczność pozostała mieszana. Podczas festiwalu w Glastonbury w Wielkiej Brytanii otwarto specjalną „przestrzeń dla kobiet”. Festiwal Muzyczny Michigan Womyn, który odbywał się od 1976 roku był przygotowywany, prowadzony i przeznaczony wyłącznie dla kobiet. W 2015 roku miał swoją ostatnią edycję, częściowo po krytyce ze strony transpłciowych kobiet.

Wstęp na „festiwal wolny od mężczyzn” ma obejmować także osoby nie-binarne oraz transpłciowe. Biorąc pod uwagę kontrowersje i burzliwe reakcje mężczyzn po pokazie „Wonder Woman” przeznaczonym tylko dla kobiet w amerykańskim Austin, wydaje się, że Knyckare będzie musiała przezwyciężyć wiele przeszkód, zanim zdoła przekuć swoje marzenia w rzeczywistość.

Tłumaczenie: KU

 

Serena Williams pomaga zwiększyć świadomość dotyczącą przemocy ekonomicznej

 

 

Serena Williams – wielokrotna mistrzyni w tenisie ziemnym, zdobywczyni Wielkiego Szlema, która będąc w ósmym tygodniu ciąży wygrała Australian Open – robi sobie krótką przerwę w karierze. Poza przygotowaniami do narodzin pierwszego dziecka, tenisistka rozpoczęła ostatnio współpracę z Fundacją Allstate przy kampanii „Purple Purse”, mającej na celu podniesienie świadomości o przemocy ekonomicznej w gospodarstwach domowych.

Według Allstate Foundation w prawie 99 procentach wszystkich przypadków przemocy domowej kobiety są narażone na nadużycia finansowe ze strony swoich partnerów, m.in. poprzez ograniczanie im dostępu do pieniędzy, a także uniemożliwianie podejmowania zatrudnienia.

„Nadużycia ekonomiczne są główną przyczyną, która powstrzymuje ofiary przemocy domowej od opuszczenia oprawcy.” – powiedziała Williams w oświadczeniu prasowym fundacji. „Walka na rzecz praw kobiet była od dawna moja pasją. Mam zaszczyt uczestniczyć w kampanii „Purple Purse”, aby wydobyć na światło dzienne problem przemocy domowej i przemocy ekonomicznej”.

W nowym filmie Allstate Foundation zatytułowanym „Lost purse”, który został udostępniony przez Serenę Williams na Twitterze, twórcy zostawiali damską torebkę wraz z telefonem pełnym obraźliwych wiadomości od „partnera” w taksówkach Lyft i czekali na reakcje pasażerów. Później każdy z nich spotykał się z kobietą, do której należała torebka i stawał przed wyborem zignorowania problemu lub okazania pomocy.

 

Tłumaczenie i opracowanie: KU

Korekta: Klaudia Głowacz

Deborah Feldman „Unorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów” | Recenzja książki

unUnorthodox. Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów

Autorka: Deborah Feldman

Tłumaczenie: Kamila Slawinski

Wydawnictwo: Poradnia K, 2017

Autorka recenzji: Małgorzata Żurowska

 

W swojej debiutanckiej książce „Unorthodox”, Deborah Feldman wspomina dzieciństwo i dorastanie w chasydzkiej społeczności w Williamsburgu, jednej z dzielnic Nowego Jorku. Podtytuł książki „Jak porzuciłam świat ortodoksyjnych Żydów” zdradza punkt końcowy do którego dąży biograficzna narracja autorki. Książka jest świadectwem dojrzewania do podjęcia trudnej decyzji o odrzuceniu wpojonych tradycji i pamiętnikiem gromadzącym sytuacje, w których wartości i wierzenia najbliższej społeczności ścierały się z przekonaniami autorki, jej wizją życia i niezaspokojoną potrzebą wolności.

Mimo dojrzewania na Brooklynie w latach 90., świat w którym żyje Deborah jest ograniczony przez wierzenia jej wspólnoty. Deborah uczęszcza do religijnej szkoły, gdzie już od wczesnych lat przejawia skłonności do buntu i chęć podążania własnymi ścieżkami. Jeden z najbardziej przyciągających „zakazanych owoców” w jej życiu stanowią książki. Mówienie i czytanie po angielsku nie było mile widziane, a jej dziadek chował przed nią nawet hebrajskie książki tłumacząc, że to „tylko dla mężczyzn, a miejsce dziewczynek jest w kuchni.”

Deborah z ekscytacją opisuje próby zdobycia książek, ukrywanie się z nimi i tajne wyprawy do biblioteki. To właśnie literatura okaże się jedną z głównych dróg, które odciągną Feldman od jej społeczności – książki stanowią jej okno na świecki świat, w nich odnajdzie inspiracje i siłę do zmiany swojego życia.

Autorka zagłębia się w tematy płciowości i seksualności. Kompletne tabu jakim otaczany jest seks, skutkują kompletnym brakiem fundamentalnej wiedzy, z którym Deborah musi się zmierzyć podczas nocy poślubnej swego aranżowanego małżeństwa. Feldman szczerze opisuje swoje problemy w związku i trudności z rolą młodej matki.

Jak nietrudno się domyślić, „Unorthodox” jako książka mocno krytykująca określoną grupę religijną, wywołała niemałe kontrowersje. Autorkę oskarża się o fabrykację niektórych części swojej historii i podkoloryzowanie przedstawianych wydarzeń. Podczas gdy dociekanie stuprocentowej prawdy jest dla większości czytelników nieosiągalne, pozycja ta nie musi być traktowana jako wnikliwy reportaż na temat zwyczajów i praktyk amerykańskich chasydów. Tytuł w oryginale („Unorthodox. The Scandalous Rejection of My Hasidic Roots”) podkreśla „skandaliczność” decyzji jaką podjęła autorka. Mimo takiej emfazy większości historii przytaczanych przez autorkę nie można nazwać niewiarygodnie szokującymi. Przeżycia, które opisuje mogłyby dotyczyć niejednej grupy czy kultury, szczególnie grup religijnych. Z opowieści wyłania się obraz, w pewnym stopniu uniwersalny, ograniczającej wizji roli kobiety kultywowanej przez niejedną wspólnotę religijną czy świecką. Upolitycznienie kobiecych ciał, ubioru, włosów. Ograniczanie i kontrola życia prywatnego, w którym małżeństwo nadal pozostaje ekonomiczno-polityczną transakcją. Brak edukacji seksualnej, która skutkuje problemami w związku i ogromnymi wątpliwościami na temat siebie i własnego ciała. Tabu jakim otacza się menstruacje. Te obrazy, reakcje i ograniczenia dla wielu z nas mogą okazać się łatwo rozpoznawalne.

Stracona niewinność… recenzja „Wonder Woman”

wwposterWonder Woman

Reżyseria: Patty Jenkins

Chiny, Hongkong, USA 2017

Recenzuje Izabela Pazoła

 


Wonder Woman jest kultową komiksową bohaterką, lecz nakręcenie filmu o walecznej księżniczce Amazonek było nie lada wyzwaniem, przed jakim stanęła reżyserka Patty Jenkins. Diana, czyli tytułowa Wonder Women od 1941 roku stanowi wzór dla kolejnych pokoleń czytelniczek oraz czytelników komiksów. Niosąca pokojowe przesłanie wojowniczka jest najsłynniejszą kobiecą superbohaterką.  Jej twórcą był pisarz, psycholog i feminista William Moulton Marston. Od samego momentu powstania, towarzyszyły komiksowi  zmiany społeczne, które sprawiły, że kobiety przestały być jedynie dodatkiem, a w zamian za to stawały się równorzędnymi postaciami – stąd pojawił się pomysł na kobiecą silną postać. Kolejne komiksy z tej serii, powstawały od 1986 roku pod okiem Triny Robbins, ikony ruchu feministycznego.

            Główna bohaterka, księżniczka Diana, żyje wśród Amazonek – mitycznych wojowniczek, które pomogły Zeusowi w pokonaniu jego syna Aresa. Ich życie na rajskiej  greckiej wyspie Themiscyrze, zakłóca jednak pojawienie się brytyjskiego szpiega Steve’a Trevora (Chris Pine), który opowiada im o Wielkiej Wojnie, która od czterech lat nęka jego świat. Diana, sprzeciwiając się matce, postanawia pomóc ludzkości i wyrusza w podróż, by stanąć do walki w świecie ludzi z bogiem wojny – Aresem. Z rajskiej wyspy przedostaje się do Europy w roku 1918, do świata zdewastowanego wieloletnią wojną, zadymionego i zanieczyszczonego Londynu. Na miejscu przekonuje się jednak, że nic nie jest takie proste i jednoznaczne. Już sam fakt z kim przyjdzie ratować jej świat, budzi jej zdziwienie. Na ekranie towarzyszy jej bowiem szpieg, który sam mówi, że żyje z kłamstwa. Do tego niespełniony arabski aktor, będący ofiarą uprzedzeń, szkocki snajper, skrywając głęboką traumę i indiański przemytnik, świadomy, że za okrutny los jego rodaków odpowiedzialni są jego obecni mocodawcy i sojusznicy. Diana z idealistki nie zamienia się wprost w cyniczną realistkę, ale dojrzewa, by zrozumieć, że świat nie jest czarno-biały. Traci niewinność, dojrzewa, by móc stawić czoło wrogom, lecz nadal pozostaje wierna swoim poglądom. Zasady, w których została wychowana, dają jej siłę, by walczyć o sprawiedliwość.

„Wonder Woman” to film feministyczny, ale nie jest to feminizm naiwny. Gal Gadot  gra dobrze i tak jak Patty Jenkins rozumie, że Diana jest wojowniczką, ale walczącą o pokój. Promieniuje z niej miłość oraz współczucie tak ważne dla tej komiksowej bohaterki. Aktorka potrafi pokazać jej zagubienie, ale mimo że nie wie wielu rzeczy, nie wychodzi na idiotkę. Nie jest też tylko pionkiem w rękach scenarzysty, a pełnokrwistą postacią, decydującą o swoim losie. Do tego wszystkiego dochodzi chemia pomiędzy nią a Chrisem Pine’em, która jest wręcz niezwykła jak na film o komiksowych bohaterach.

Duże znaczenie ma przy tym fakt, że to pierwszy superbohaterski film z kobietą w roli głównej, na dodatek przez kobietę wyreżyserowany. Nieważne, że akcja toczy się sto lat temu – ta Wonder Woman odgryzłaby się Trumpowi za seksistowskie żarty, a podczas protestów kobiet stałaby w pierwszym szeregu. Jest niezależna, silna, pewna siebie, świadoma swojej kobiecości. Wierzy w triumf sprawiedliwości. I nawet jeśli długo zmaga się z próbami zrozumienia reguł rządzących ludzkim światem lub relacjami damsko-męskimi (wszak przybyła z mitycznej wyspy), to żarty nigdy nie zmieniają jej w głupiutką, nieogarniętą panienkę.

Reżyserka Patty Jenkins zgrabnie i nienachalnie przemyciła do swojego filmu pytania o prawa kobiet, równość płci i dialog społeczny, jednocześnie nie tworząc zero-jedynkowego manifestu feministycznego. Samo wyposażenie Wonder Woman jest symboliczne. Bransolety, które odbijają pociski, to symbol wcześniejszej władzy mężczyzn. Złoty pas z kolei symbolizuje kobiecą supremację, podobnie jak lasso, które sprawiało, że każdy pod jego wpływem mówił prawdę. Wszystko jest pokazane z wyczuciem i kunsztem wprawnego obserwatora, kobiecego obserwatora. Do tego reżyserka zabiera nas za kulisy funkcjonowania Imperium Brytyjskiego w czasach  I  Wojny Światowej. Pojawia się miejsce na rozważania o okrucieństwie wojny, którego głównym symbolem w filmie jest gaz musztardowy.  Przez większą część filmu Jenkins docina facetom i pokazuje środkowy palec patriarchatowi. Pozwala Steve’owi chwalić swoje przyrodzenie, które jest „powyżej przeciętnej”, a potem Dianie powiedzieć, że „mężczyźni są niezbędni do prokreacji, ale beznadziejni w dawaniu cielesnej przyjemności”.

            Posągowa Gal Gadot w roli wojowniczej Amazonki Diany i reżyserka Patty Jenkins (m.in. „Monster”), nie tylko wynagrodziły nam bardzo przeciętne poprzednie filmy z serii DCEU, ale w dodatku przygotowały obraz, który według mnie broni się sam. Odtwórczyni głównej roli idealnie uchwyciła naiwność i niewinność swojej bohaterki, która zderzyła się z twardymi realiami  I Wojny Światowej, która miała zakończyć wszystkie wojny. To pierwszy od lat blockbuster, który w centrum stawia kobietę, a w obsadzie znalazło się wielu przedstawicieli mniejszości rasowych. Główna akcja filmu osadzona została w dodatku w czasach, gdy ludzkość zaczynała dopiero dojrzewać do tego, by kobiety miały równe prawa.  Zamiast moralizować na siłę „Wonder Woman”  zrywa ze schematami. Do tej pory świat ratowali wyłącznie biali mężczyźni a kobiety były dla nich w najlepszym wypadku tłem, a w najgorszym – trofeum. Tutaj jest inaczej.

„Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki” | recenzja książki Wolfganga Bauera

 

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

porwane

O Boko Haram na świecie stało się głośno po raz pierwszy w 2014 roku, kiedy w Nigerii uprowadzono ze szkolnego internatu dwieście siedemdziesiąt sześć dziewcząt. Mimo że wielu z nich udało się uciec, a część została uwolniona, większość z nich aż po dziś pozostaje w niewoli ekstremistycznej organizacji. Rok po tych wydarzeniach Wolfgang Bauer spotkał się z ocalonymi młodymi kobietami, w wyniku czego powstała książka „Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki”.

Boho Haram to zmilitaryzowana muzułmańska organizacja działająca w Nigerii, której głównym celem jest wprowadzenie na terenie całego państwa szariatu oraz walka z zachodnią oświatą. Powstała już w 2002 roku z inicjatywy Mohammeda Yusufa, od samego początku skupiając się na rekrutacji młodych mężczyzn. Wolfgang Bauer z dokładnością opisuje przyczyny rozwinięcia się tak brutalnej sekty, przeplatając historię z opowieściami i zdjęciami kobiet, którym udało się przeżyć. Ich relacje, mimo że często krótkie i dobitne, doskonale uzupełniają obraz organizacji terrorystycznej odpowiedzialnej za liczne porwania oraz krwawe zamachy.

Książka z całą pewnością przeznaczona jest dla kogoś, kto nie orientuje się w najnowszej historii Nigerii, a chciałby dowiedzieć się więcej. Autor powoli przedstawia wizerunek kraju, w którym wciąż pokutują pozostałości niewolnictwa, w którym obok siebie egzystują i ścierają się dwie religie – islam i chrześcijaństwo, a wszystko wokół oprawione jest niskim poziomem wykształcenia, a nawet wiarą w magię. Trudno więc się dziwić, że kiedy państwo zawodzi, tak wielu postanowiło znaleźć oparcie w tych, którzy obiecują, że zaprowadzą porządek. W Boko Haram.

Porwanie dla tych młodych kobiet stanowiło dopiero początek. Zmuszono je do przejścia na islam i małżeństwa z członkami sekty. Każda z nich doświadczyła śmierci swoich bliskich, najczęściej byli to poprzedni mężowie, ale też i dzieci, dalsi krewni. Teraz, po powrocie, nie mogą rozmawiać z rodziną ani z sąsiadami, ze względu na religię nie wolno im się skarżyć. Ta książka to jedna z niewielu możliwości, aby podzielić się tym, co im się przytrafiło.

Sam autor w wywiadzie [1] powiedział: „Nie byłem przygotowany na to, że będę rozmawiał z dojrzałą kobietą, na której kolanach siedzi niemowlę poczęte z gwałtu. Matka w ogóle nie chciała na dziecko patrzeć. A przecież cały czas się tym niemowlakiem zajmuje. O tym, że jego ojcem jest zabójca ich własnego ojca, wiedzą pozostałe dzieci tej kobiety.”

Co dalej? Miesiąc temu w wyniku negocjacji uwolnione zostało kolejne osiemdziesiąt dziewcząt. Co to jednak zmienia, że przeczytamy ich historie? Spoglądam na zdjęcie kobiety, która jest w moim wieku i ma już piątkę dzieci. Niewiele jestem w stanie dla niej zrobić. Ale mogę jej chociaż wysłuchać.

 


[1] http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,127763,21817842,wolfgang-bauer-nie-bylem-przygotowany-na-to-ze-bede.html

 

Korekta: Klaudia Głowacz

 

„Nakarm mnie” | recenzja książki Julity Strzebeckiej.

okladka nakarm mnie

Nakarm mnie

Autorka: Julita Strzebecka

Wydawnictwo Replika, 2017

Recenzuje: Izabela Pazoła

 

To debiutancka książka autorki, opowiadająca o zmaganiu się ze ludzką słabością – objadaniem, dodajmy chorobliwym prowadzącym do megaotyłości.. Trudno jest samej podjąć decyzję i rozpocząć nierówną walkę o swoje zdrowie nie mając żadnego wsparcia. To czeka Joannę. Główną bohaterkę poznajemy już jako osobę otyłą, przyczyną był rozwód. Doprowadził ją on do niepohamowanego obżarstwa by zatopić smutki w cukrze i zapomnieć o tym co było, a czego już nie ma.. Obecnie waży ponad 140 kg. Dzięki kilku zbiegom okoliczności uświadamia sobie, że nie może dalej tak żyć. Postanawia zawalczyć. Spotyka na swej drodze Wiktora, lekarza bariatrę, który nie jest tym za kogo się podaje i głównej bohaterce oprócz walki z nadwagą przyjdzie walczyć i o swoje życie..
Lekarz początkowo ukrywa swoje preferencje, należy on do specyficznej grupy społecznej zwanej feedersami a po polsku wypasaczami, tuczycielami, dokarmiaczami. Traktują oni kobiety jak przedmioty – nośniki fetyszu, jakim jest tłuszcz. Manipulują nimi, czynią z nich kaleki, a wszystko po to, żeby zaspokoić własne potrzeby.  Relacja między wypasaczem (feeder) a dokarmianą (feedee) przypomina relację hodowcy zwierząt rzeźnych ze swoimi podopiecznymi. Tuczona kobieta jest atrakcyjna o tyle, o ile stale przybiera na wadze, stając się zlepkiem tłuszczu i mięsa – tak najczęściej widzi ją oprawca.. Choć dokarmiacze z reguły zapewniają o swoich uczuciach, trosce i potrzebie bezustannej opieki nad swoją otyłą wybranką, to trudno uznać tę relacje za miłość. Moment, w którym dokarmiana traci na wadze, oznacza często koniec relacji z dokarmiaczem, taka kobieta zostaje wtedy zostawiona sama sobie i może odczuwać objawy jak osoba uzależniona po odstawieniu uzależniacza.

Istnienie feedersów czyli osób, szukających ofiar, które następnie stają się dla nich ludzkim materiałem do tuczenia poruszyła mnie. Do tej pory nie byłam świadoma istnienia takiego stanu rzeczy, a także działań, które się z nim wiążą, czyli uzależniania swojej feedee od siebie, manipulowania emocjami i psychiką oraz wykorzystywania jej niskiego poczucia własnej wartości, by wzbudzić poczucie winy, a tym samym zmusić ją do jedzenia.    Debiutancka powieść Julity Strzebeckiej niewątpliwie szokuje i zmusza do wielu smutnych refleksji. Książka porusza bardzo ważny i wciąż mało znany temat dotyczący pewnej grupy społecznej zwanej feedersami, którzy ekscytują się w chorobliwym dokarmianiu kobiet. Zmuszanie kobiet, obezwładnianie ich psychiczne, uporczywa niby troska i ciągłe dokarmianie swoich wybranek to codzienność feedersów, której nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie zrozumieć.

Książka ostrzega przede wszystkim przed tym, że otyłość to choroba, która jeśli jest zaniedbana może doprowadzić do wielu tragedii, a nawet i śmierci. Warto o tym pamiętać i przestrzegać wszelkich zdrowych i normalnych zasad nie tylko żywienia, ale i ogólnie życia.

Ay de mí, llorona! | recenzja filmu CHAVELA

chavelaChavela

reż. Catherine Gund, Daresha Kyi

Hiszpania, meksyk 2017

Recenzuje Ola Gocławska

 

Urodzona jako Kostarykanka, Isabel Vargas Lizano, Chavela Vargas (1919-2012) przeprowadziła się do Miasta Meksyk jako nastolatka. Początkowo utrzymywała się ze śpiewania na ulicach. Już w latach pięćdziesiątych stała się jednak ukochaną gwiazdą meksykańskiej, awangardowej sceny klubowej. Kwestionowała moralność mainstreamowej kultury Meksyku – ubierała się w spodnie i marynarki, śpiewała rancheras pisane dla mężczyzn z niebywałą pasją. Odmawiała zmieniania zaimków w piosenkach o miłości, które adaptowała, tym samym odbierając tekstom ich oryginalny heteronormatywny charakter.

Struktura filmu zbudowana jest wokół niepublikowanego dotąd materiału z wywiadów z pieśniarką, nakręconego dwadzieścia lat przed jej śmiercią. Opowieści o życiu Chaveli Vargas układają się w rodzaj mitologicznej niemal opowieści, osnutej na kanwie przeżyć Chaveli, historii opowiadanych przez blisko związane z nią osoby oraz tekstów piosenek, które śpiewała.

chavela2Na blogu filmu reżyserki opowiadają o inspiracji i zachwycie, które popchnęły je do zrealizowania wspólnej produkcji:

„Dla mnie życie Chaveli to nie jest przypowieść ku przestrodze – raczej szkic bogatego, podskórnego wymiaru życia zwykłych osób. Chavela nie jest bohaterką modelową, jest muzą. Nie tylko starszą panią, ale i ramą, która otacza nasze współczesne pragnienia.” – mówi Catherine Gund. „Ja i moja przyjaciółka Daresha” – dodaje – „zawsze chciałyśmy zrobić wspólnie film, więc pokazałam jej małą część tego, co nakręciłam. Była zafascynowana. Zanim się nawet dowiedziała, kim była Chavela i jak wiele osiągnęła, Daresha także się w niej zakochała i zobowiązała się wziąć udział w reżyserowaniu i produkcji filmu.”

Kim była charyzmatyczna, pełna uroku i otoczona mitami Chavela Vargas? Czy naprawdę przez rok mieszkała w domu Diego Rivery i Fridy Kahlo, zaangażowana w płomienny romans z Fridą? Czy romansowała z większością meksykańskich żon polityków i dyplomatów? Skąd czerpała siłę, żeby przeciwstawiać się normom społecznym, które odrzucała? Dlaczego czekała do osiemdziesiątego pierwszego roku życia, żeby oficjalnie określić się jako lesbijka?

„Ten film jest ważny, ponieważ uderza w bardzo silne emocje u każdego, kto go zobaczy. Sprawia, że publiczność zaczyna wspominać swoje najgłębsze namiętności i tęsknoty, i odkrywa, że miłość jest produktywną, choć niematerialną, przestrzenią do życia” – podsumowuje Gund.

Historia Chaveli opowiedziana przez reżyserki jest historią oszałamiającego sukcesu, wbrew krytyce i społecznemu odrzuceniu, na przekór brakowi akceptacji wśród rodziny i znajomych. Opowieści Chaveli oraz osób, które z nią pracowały, kochały ją i podziwiały, składają się w specyficzny kolaż, który jednocześnie potwierdza legendę o Chaveli oraz jej zaprzecza. Obraz sławnej pieśniarki to także czuły poemat o kruchości i o heroicznej niemal walce z irracjonalnością wykluczenia, z nałogiem, chorobą i samotnością.

Dokument rozpoczyna się od wspomnień o rodzinie, przemocy i wstydzie. Mała Chavela nie wyglądała ani na dziewczynkę, ani na chłopca, ukrywaną ją przed gośćmi, krytykowano. Po ucieczce z domu następuje bunt, zawrotna kariera i podboje serc, potem miłość, wieloletni związek, załamanie, upadek w alkoholizm i wysiłek, aby pokonać uzależnienie, wrócić na scenę i śpiewać do ostatnich momentów życia.

Film Gund i Kyi nie usiłuje stać się pomnikiem kobiety-legendy; pokazuje Chavelę Vargas przechwalającą się licznymi miłostkami, oklaskiwaną przez miliony, ale i płaczącą, pokonaną, kochaną, odrzuconą, młodą, starą, przykutą do wózka inwalidzkiego. Być może właśnie dzięki braku sztucznego patosu film na długo zapada w pamięć.

Recenzja książki Janine di Giovanni „Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii”

Autor recenzji: Michał Żakowski
Źródło okładki: Wydawnictwo Czarne

okladka

Docierają do nas informacje o uchodźcach z Syrii. Docierają do nas wieści z Aleppo, informacje o atakach z użyciem broni chemicznej i pokazowych akcjach syryjskiego lotnictwa. Jak wygląda życie zwykłych Syryjczyków i Syryjek?

Janine di Giovani, doświadczona korespondentka wojenna, udała się do Syrii aby przekazać światu świadectwo życia jej mieszkańców. Dociera do aktywistów opozycji, osób starających się przeżyć i analizujących czy to już czas na ucieczkę, do żołnierzy armii rządowej.

Giovani przypomina nam, jakie mamy szczęście żyjąc w stabilnych państwach. Jednocześnie daje znać, że zarówno Syria, jak i dawniej Jugosławia, również wydawały się być symbolem stabilności i spokojnego rozwoju.

Opowieści osób, które dotknęły represje asadowskiego reżimu pokazują skalę jego okrucieństwa. Nie jest w tym kontekście czymś dziwnym, że ludzie mieli go dość. Spirala przemocy doprowadziła jednak do sytuacji, w której opozycja musiała się zradykalizować, co z kolei nie spodobało się jej bardziej umiarkowanym działaczom, odrzucającym walkę zbrojną. Dzisiaj osoby nie mające elementarnej wiedzy o tym konflikcie mówią im wszystkim, aby walczyli za swój kraj.

Dużo miejsca autorka poświęca doświadczeniom kobiet. Utrwaliła się w naszej świadomości wiedza o wykorzystywaniu gwałtu jako strategii wojennej tzw. Państwa Islamskiego. Mniej wiemy o tym, jak powszechnie gwałt stosowany jest przez reżim Assada. Istnieją oddziały wyspecjalizowane w zadawaniu tortur i gwałtu opozycjonistom i osobom podejrzewanym o sprzyjanie opozycji. Gwałcone są najczęściej kobiety, jest to jednak forma poniżenia stosowana również wobec mężczyzn. Same opisy doświadczeń gwałtu i stosunku do kobiet, które zostały w ten sposób skrzywdzone, nie wnoszą nic nowego do stanu wiedzy, jaką posiadamy o tym problemie – są to jednak świadectwa poruszające, bez których pełen ogląd sytuacji społeczeństwa w Syrii jest niemożliwy.

Giovani oddaje głos swoim rozmówcom. Uzupełnia go o własne przemyślenia. Mówi o własnym strachu, o rozterkach pomiędzy zobowiązaniami wobec dziecka a koniecznością opowiedzenia światu historii mieszkańców kraju ogarniętego wojną domową. Jej ofiarami są wszyscy. W najmniejszym stopniu wierni funkcjonariusze reżimu – jednak już zwykli żołnierze często wykonują jedynie swoje obowiązki, bez szczególnego zapału. Choć są też tacy, którzy wielbią Asada fanatycznym wręcz uwielbieniem, a do jego przekazu podchodzą tak samo bezkrytycznie, jak bezrefleksyjni miłośnicy tych czy innych mediów w naszym kraju podchodzą do prezentowanej przez nich narracji. Osoby wspierające Asada robią to często ze strachu – nie chcą skończyć w reżimowym więzieniu albo w grobie. Różnice w podejściu do nowej sytuacji podzieliły syryjskie rodziny. Niszczone są wieloetniczne społeczności i perły arabskiego świata – Aleppo jeszcze dekadę temu zostało uznane stolicą muzułmańskiej kultury, a zachodnich turystów zachęcano do jego odwiedzania.

Wielkim nieobecnym tej relacji są Kurdowie. Chętnie przeczytałbym relacje Kurdyjek walczących o swoja wolność, przeciwko reżimowi, Państwu Islamskiemu, tureckim nalotom – a jednocześnie toczących walkę o uznanie ich praw wewnątrz kurdyjskiego społeczeństwa. Sama Rodżawa zasługuje na osobne omówienie – świeckie państwo, wyznające bardziej postępowe wartości niż niejeden kraj w Europie, gdzie Kurdyjki w przerwie między toczeniem bojów potrafią udzielić wsparcia protestom kobiet w Irlandii, walczących o prawo do aborcji. Pokazują, że nie ma tematów zastępczych, jest tylko globalna walka o równość, w której część kobiet znajduje się już na bardziej uprzywilejowanej pozycji, a część musi walczyć o zabezpieczenie swoich najbardziej podstawowych potrzeb.

Relację Giovani czyta się z przyjemnością. Pozwala lepiej spojrzeć na konflikty syryjski, przyjrzenie się dramatowi osób, których w największym stopniu dotyka. Czujemy, podobnie jak autorka i kolejne misje ONZ, bezradność. Nie ma dziś prostej recepty na rozwiązanie konfliktu. Nie mogąc wpłynąć na jego wynik, zamykamy swoje serca przed najbardziej potrzebującymi, odmawiając przyjęcia osób, które utraciły swoje rodziny. Lekturę tę należy polecić w pierwszej kolejności tym, którzy uważają, że mamy prawo odwracać oczy od dramatu Syrii. Niech wiedzą.

 

Korekta: Klaudia Głowacz

Recenzja książki „Pani Einstein” autorstwa Marie Benedict

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

pani einstein Alberta Einsteina nie trzeba nikomu przedstawiać. Twórca teorii względności i zdobywca Nagrody Nobla jest dobrze znany nawet nastolatkom, których zeszyty od fizyki zdobi jego zdjęcie z charakterystyczną czupryną i wystawionym językiem. Co jednak wiadomo o jego pierwszej żonie?

„Pani Einstein” autorstwa Marie Benedict to historia o Milevie Marić, młodej serbskiej dziewczynie, która jako jedna z pierwszych kobiet zaczyna studiować fizykę na Uniwersytecie w Zurychu. Nie jest traktowana dobrze przez swoich kolegów ani przez wykładowców, ze względu na swoją płeć, ale również kalectwo – jej lewa noga była krótsza niż prawa, wskutek urazu stawu biodrowego. Wyjątkiem jest Albert Einstein, który szybko docenia jej niezwykły intelekt, a wkrótce zakochuje się w niej.

Powieść pisana jest z perspektywy Milevy, pozwalając na poznanie myśli i odczuć głównej bohaterki. Autorka wiernie odtworzyła przemyślenia Milevy na podstawie jej licznej korespondencji, posłużyła się także wieloma tekstami źródłowymi, jednakże w wielu miejscach książka jest czysto spekulacyjna. Nie należy jej zatem traktować jako bardzo wierną biografię, a po prostu jako fikcję literacką skupiającą się na życiu państwa Einstein.

Niewątpliwie sama postać Milevy zasługuje na zainteresowanie – niezwykle inteligentna, zdolna, a zarazem bardzo nieśmiała i samotna, zdecydowana poświęcić się całkowicie nauce. Jej życie wydaje się nieskończonym pasmem walk, o miejsce na uniwersytecie, o uznanie, następnie o miłość, gdy rodzice Alberta sprzeciwiali się ich związkowi, o dziecko, małą Lieserl, i o małżeństwo, które ostatecznie tragicznie się rozpada. Marie Benedict nie jest łaskawa dla Alberta i to jego obwinia głównie za większość problemów Milevy. Małżeństwo, które początkowo wydawało się doskonale dobrane, umożliwiając dzielenie wspólnych pasji, okazuje się głównym powodem, dla którego nazwisko Milevy Marić nie jest dzisiaj powszechnie znane.

Nie jest to, niestety, książka o nauce. Na pierwszy rzut oka wygląda raczej na romans, oparty luźno na prawdziwej historii Milevy i Alberta. Język powieści jest raczej nieskomplikowany, psychologia również nieszczególnie głęboka, opowieść sama w sobie raczej przygnębiająca. Na dłuższą metę męczy niezdecydowanie bohaterki, ten ogrom niewykorzystanych szans i wielki zmarnowany potencjał. Główny problem zawarty jest w samym tytule – „Pani Einstein”. Problem głównej bohaterki, która zawsze będzie już postrzegana przez pryzmat swojego męża, ale też problem książki, bo autorka nie pokusiła się o oderwanie Milevy od Alberta i przedstawienie jej w innym świetle. Mimo że oceniłabym książkę na średnią, cieszę się, że powstała. Mileva Marić zasługuje na to, żeby jej historia poznała światło dzienne. Niewątpliwie też taka postać powieści czyni ją atrakcyjną dla przeciętnego czytelnika, a także aż się prosi o ewentualnie sfilmowanie w niedalekiej przyszłości.

Komu zatem można polecić tę książkę? Z całą pewnością może się wydać atrakcyjna wielbicielom lekkich, ale też niebanalnych opowieści z niekoniecznie szczęśliwym zakończeniem. Może też trafić w upodobanie młodszych czytelników, zwłaszcza dziewczynek, szukających inspiracji w świecie nauki. Bo mimo że jej rzeczywisty wkład w teorię względności wciąż jest nieznany, faktem są jej liczne sukcesy na uniwersytecie w Zurychu. Co sprawia, że można się tylko zastanawiać, co stałoby się z Milevą, gdyby jej losy bardziej przypominały życie Marii Skłodowskiej-Curie?

Relacja z seminarium badawczego pt.: #Czarnyprotest. Społeczeństwo obywatelskie nowego typu?

#czarny protestRelacja z seminarium badawczego pt.: #Czarnyprotest. Społeczeństwo obywatelskie nowego typu?

Autorka: Izabela Pazoła

2 marca bieżącego roku w siedzibie Krytyki Politycznej odbyło się seminarium badawcze pt.: #Czarnyprotest. Społeczeństwo obywatelskie nowego typu? Autorki badania tj. Katarzyna Murawska, Katarzyna Milczewska oraz Zofia Włodarczyk starały się jak najszerzej aczkolwiek z pewnym dystansem opisać zjawisko #czarnegoprotestu.  Jako badaczki społeczne, którym bliskie są jakościowe narzędzia analizowania zjawisk społecznych – wykorzystały je, aby przeanalizować całe zjawisko i na postawie zebranego materiału zastanowić się nad kwestiami: – dlaczego uznajemy #czarnyprotest za sukces, – jakie były czynniki tego sukcesu i jakie mogą być dalsze losy tego zrywu, – czy 3.10 jest symptomem głębszej zmiany?

Recenzentami ich pracy badawczej zostali: dr Elżbieta Korolczuk oraz dr Mikołaj Rakusa-Suszczewski.

Badawcze trio przeprowadziło w listopadzie i grudniu 2017 roku 20 wywiadów pogłębionych z kobietami i mężczyznami, którzy byli (współ)organizatorami/kami różnych demonstracji, protestów, pikiet, które odbywały się 3 października 2016 roku. Wśród respondentów znalazło się 18 kobiet i 2 mężczyzn. Na podstawie zebranego materiału  badaczki postanowiły  zastanowić się nad trzema kwestiami, o których wspominano powyżej. Dogłębnie zanalizowały kwestie i udzieliły odpowiedzi.

Na seminarium, po przeanalizowaniu przez nie raz jeszcze całego badania, głos zabrali recenzenci pracy. Jako pierwsza oceniała dr Elżbieta Korolczuk. W jej ocenie opinii pojawiło się pytanie, na ile emocje stały się historią pewnej narracji, ponieważ silne przeżywanie emocji buduje tożsamość grupy, i pozwala na jej rozwój. Zadała też pytanie: jaki był charakter emocji przeżywanych gdyż oscylował on między wściekłością a solidarnością, czy można mówić o stylu przeżywanych emocji? Według  dr Korolczuk w materiale zaistniało wiele tropów, ale jednocześnie brakuje uporządkowania, które pozwoliłoby usystematyzować temat. Czy można mówić o stylu przeżywania emocji, ucieleśnionym obywatelstwie? Czy jest to przyczyna czy skutek? Co sprawiło? Czy może jest to specyficzna konfiguracja protestu? Postawiła 3 pytania do badania:

  1. Czy pojawiły się na #czarnymproteście organizacje kobiece, NGO-sy – w materiale, wspomniano bowiem tylko o Manifie?
  2. NO LOGO – jak kwestia polityczność a partyjność wpłynęła na #czarnyprotest?
  3. Przyszłość #czarnegoprotestu. ACTA a #czarnyprotest, czy będą długofalowe efekty, jeśli tak, kiedy będą i jak się objawią?

Drugim recenzentem pracy badawczej był dr Mikołaj Rakusa-Suszczewski, który stwierdził, ze badanie utrzymane jest co prawda w luźniej konwencji ale jednak o charakterze dokumentalnym. Nie jest niepowtarzalne, ale wykorzystano narzędzia używane do analizy ruchów społecznych. Sam sposób prowadzenia i opinie wynikłe z analizy badania określił jako bardzo asekuracyjne i grzeczne. Pytanie zadane przez dr Rakusę-Suszczewskigo brzmiało:

– jaka jest w tym proteście rola mężczyzn, Kościoła; czy polityka NO LOGO i mobilizacja na tej zasadzie ma sens, czy był to dobry wybór strategiczny?

Dr Mikołaj Rakusa-Suszczewski zauważył też problem wartości, zastanawiając jaki motyw popycha ludzi do protestu. Oceniając materiał stwierdził, że przyczyna #czarnegoprotestu jest oczywista i została postawiona, to imaginarium mniej lub bardziej indywidualnych przekonań związanych z kwestią aborcji. Zwrócił też uwagę na kwestię etyczną: problem moralny a dobro podstawowe, osądził, że jest to problem nierozstrzygalny pragmatycznie. Brakowało mu w tekście pytania o moralny aspekt aborcji, kształt prawa. Według niego #czarnyprotest to odosobnione wydarzenie, a nie ciągłość, nie uważa, że przekształci się w ruch społecznych. Podsumowując ocenił badanie jako ograniczone, ale stawiające doniosłe pytania odnośnie społecznego podłoża #czarnegoprotestu. Docenił „urzekający” styl badania, ankiety.

Następnie autorki odpowiedziały na pytania recenzentów. Kontrując pytania dr Korolczuk, stwierdziły, że:

  1. Na ile organizacje – rozmówczynie badania nie mówiły, część traktowała NGO-sy jak partie, i dlatego zakaz na protestach w niektórych miastach nie było, a w niektórych wspomagały.
  2. NO LOGO – nie, nie dokonały się podziały, ścieranie się, taka magma.
  3. Długofalowe efekty – nie ma na to odpowiedzi, trudno określić przyszłość. Nie wiemy, może być nadzieja.

Odpowiadając na pytanie dr Rakusy-Suszczewskigo, dlaczego nie poszły  w tematykę moralności potwierdziły, że same nie  układały pytań ankietowych, otrzymały gotowy zestaw, bez możliwości ingerencji.

W kolejnej części padły pytania z sali: czy nie był przesadzony optymizm autorek badania? Autorki stwierdziły, że taki optymizm wyrażali rozmówcy, #czarnyprotest to pierwszy krok, będą kolejne.

Podsumowując tekst badawczy pokazuje, że w ruchu społecznym dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Zaskoczeniem okazał się dystans badaczek, ale tekst broni się sprawnym aparatem badawczym i metodologią. Co przedstawiało badanie według recenzentów? Jest to kwestia sporna. Doktor Rakusa- Suszczewski, stwierdził, że „ 3.10” oraz, że są to migotliwe protesty o afektywno-reaktywnym charakterze, dr Korolczuk, że #czarne protesty. Plusem jest pierwsza od tak dawna aktywność społeczna. Przyczyną sukcesu według uczestników seminarium – komitet „Ratujmy kobiety” Wg dr Korolczuk jest to sukces, odkurzenie i nadanie sznytu na nowo islandzkiemu protestowi.

Pokot, reż Agnieszka Holland | recenzja Joanny Czubaj

pokotPokot

reż. Agnieszka Holland

Czechy, Niemcy, Polska, Szwecja 2016

recenzja: Joanna Czubaj

 

Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój…

Od samego początku było wiadomo, że z połączenia Agnieszki Holland i Olgi Tokarczuk musi wyjść coś wyjątkowego. Właśnie w taki sposób narodził się „Pokot”, film na podstawie powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. I od samego początku budzi bardzo wiele bardzo skrajnych emocji.

Zacznijmy od początku: jest to historia Janiny Duszejko, a raczej po prostu Duszejko, która nie lubi swojego imienia, kiedyś budowała mosty w Syrii, a na emeryturze osiadła w Kotlinie Kłodzkiej i uczy dzieci angielskiego. Mieszka na uboczu, za towarzystwo mając głównie dwie suki. Zajmuje się astrologią, rozmawia ze zwierzętami, żyje w zgodzie z naturą – i w jako takiej niezgodzie z miejscowymi myśliwymi. Więc kiedy myśliwi i kłusownicy zaczynają ginąć w podejrzanych okolicznościach, bohaterka bez skrupułów natychmiast zakłada, że oto wreszcie morderców spotkała kara.

Przez umieszczenie Duszejko w centrum opowieści nietrudno jest odnieść wrażenie, że oto próbuje się nas przekonać do dość kontrowersyjnej idei – że zwierzęta nie tylko powinny być traktowane z szacunkiem i nie być wykorzystywane do celów człowieka, ale wręcz powinno się je z człowiekiem stawiać na równi. I o ile większość ludzi chętnie przytaknie tej pierwszej części, bo ostatecznie niewielu jest takich, którzy mogą spokojnie patrzeć na cierpienie zwierząt, to druga kwestia budzi lekki opór. Holland jednak wprowadza nas w ten świat powoli, acz zdecydowanie, kolejne sceny przeplata niesamowitymi krajobrazami i zdjęciami dzikich zwierząt, które śmiało można uznać za pełnoprawnych drugoplanowych bohaterów. A to przemykają to tu, to tam, a to śmiało podchodzą pod same drzwi domu, a czasem bez skrępowania zaglądają do szopy. Pojawiają się w kluczowych momentach filmu, jako ofiary bądź jako niemi obserwatorzy wydarzeń.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że widz otrzymuje dość prosty konflikt – są ci źli – myśliwi, którzy zabijają bezbronne zwierzęta i ci dobrzy, którzy próbują ich powstrzymać. I chociaż film jest dość bezlitosny, jeśli chodzi o ocenę myśliwych, to jednak podejmuję próbę pokazania całego spektrum ludzkich postaw. Tych absolutnie złych mamy tak naprawdę niewielu, są to Wnętrzak (Borys Szyc), Prezes (Andrzej Grabowski) i Komendant (Andrzej Konopka), silni, brutalni mężczyźni, którzy nieustannie czują potrzebę okazywania swojej dominacji, jest też miejscowy ksiądz (Marcin Bosak), według którego „nie zabijaj” dotyczy jedynie ludzi, a Bóg postawił człowieka wyżej niż wszystkie inne gatunki. Ale pozostali? Pozostali to zwykli, szarzy mieszkańcy, „fajne chłopaki”, jak określa ich Duszejko. Tutaj dzieci śpiewają piosenki myśliwskie i odgrywają polowania. Na ścianie wisi kalendarz, informujący, na co właśnie mamy sezon. Ludzie żyją i dorastają przesiąknięci tą kulturą od najmłodszych lat, tu się sprzedaje skóry, prowadzi rzeźnie, je własnoręcznie upolowane mięso. Trudno jednak w tym filmie czuć do myśliwych sympatię, ktoś w pewnym momencie staje w ich obronie, próbuje przekonać, że myśliwi mają też inne obowiązki, że dokarmiają zwierzęta, ale te głosy giną w morzu pokazywanego okrucieństwa.

Wydaje się więc, że oczywiste jest stanięcie w opozycji. I tu film robi nam niespodziankę, bo przechyla szalę i na tę stronę. Przez większość czasu nietrudno lubić Duszejko, jest zabawna, inteligentna i bardzo empatyczna. Ale za każdym razem, kiedy widz ma ochotę przyznać jej rację, Duszejko zaczyna mówić o koniunkcji Saturna z Merkurym albo dziwi się, jak można wierzyć w ewolucję, a wątpić w astrologię. Kulminacją jest scena, w której pewien entomolog wygłasza emocjonalną przemowę o holokauście larw zgniotka szkarłatnego. Widz się śmieje, ale też łapie za głowę, bo o zwierzęta w końcu można walczyć, ale owady? Nie, tego już za dużo. Działa tu specyficzny mechanizm, często obecny we współczesnym społeczeństwie, gdzie chęć opowiedzenia się po pewnej stronie konfliktu miesza się ze strachem, że zostanie się utożsamionym z jego najbardziej skrajnym odłamem. Przy czym nie można powiedzieć, żeby sama Duszejko nie próbowała złagodzić swojego wizerunku. Mimo zdecydowanych poglądów stara się grać według reguł przeciwnika. Pisze donosy tylko na tych, co zastawiają nielegalnie wnyki lub polują poza sezonem, chociaż sama przyznaje, że te reguły są dla niej nielogiczne. Próbuje zaciskać zęby, kiedy bezustannie jest świadkiem tego, co według niej jest gloryfikacją morderstwa.

Nie będę próbować rozwiązywać tego głównego konfliktu, bo też i sam film się tego nie podjął. Mimo wyraźnej tendencji w kierunku ochrony zwierząt, nie można powiedzieć, żeby którakolwiek strona wyszła tutaj zwycięsko, zwłaszcza w kontekście zakończenia. Powiedziałabym raczej, że nie o to tutaj chodziło. Jeśli spojrzeć na całość z nieco dalszej perspektywy, można zauważyć, że jest to też opowieść o okrucieństwie. I o tym, że sama istota okrucieństwa nie zależy aż tak bardzo od ofiary. Bo jeśli człowiek czerpie satysfakcję z zadawania bólu drugiej istocie, to czy ocena jego charakteru naprawdę powinna być inna, jeśli tą istotą jest zwierzę, a nie drugi człowiek?

Niewątpliwie strzałem w dziesiątkę jest obsada. Agnieszka Mandat jako Duszejko po prostu zachwyca. Jej postać jest olbrzymim wyzwaniem – nieczęsto w polskim kinie można zobaczyć jako głównego bohatera starszą kobietę z rozwianym włosem, okrągłą figurą i kontrowersyjnymi poglądami. Aktorka jednak radzi sobie z tym fenomenalnie, potrafi poruszyć, zawstydzić, rozbawić do łez, ale też wywołać niechęć czy zażenowanie. Dużym, ale pozytywnym zaskoczeniem jest Jakub Gierszał, który od pierwszej sceny szerokim uśmiechem bez słów podbija serca widowni. Słabym ogniwem jest tylko Patrycja Volny, która wypada dosyć bezbarwnie. Mniejsza w tym wina aktorki, a większa słabo zarysowanej postaci, która właściwie ma swoje motywacje, ale ostatecznie działa tylko jako dopełnienie do innych postaci i wątków.

Co najbardziej w filmie zawodzi? Zakończenie. Przychodzi taki moment, że trzeba wszystkie wątki pozamykać i wytłumaczyć, co się właściwie stało. I nagle postacie stają się więźniami pewnego pomysłu, który trzeba pokazać, co niestety odbija się nieco na jakości. Trochę tak, jakby „Pokot” nagle sobie przypomniał, że miał być kryminałem i stara się to nadrobić. Wszystko dzieje się bardzo szybko i bardzo nierzeczywiście. Trudno powiedzieć, czy to zabieg celowy, raczej powiedziałabym, że po prostu konieczny. Jakoś trzeba było to wszystko zakończyć, ale, jak informuje nas głos zza ekranu, czy to, co się teraz stanie, na pewno jest aż tak istotne? W końcu, tak czy inaczej, czeka nas coś nowego.

Jedną z pierwszych opinii, jakie przeczytałam na temat „Pokotu”, była wypowiedź pana Cezarego Gmyza, który stwierdził, że jest to „Głęboko antychrześcijański, właściwie pogański film. Apoteoza ekoterroryzmu.” Mogłabym się zgodzić ze stwierdzeniem, że jest to film antykościelny, bo kościół rzeczywiście jest tu przedstawiony bardzo negatywnie, jako ten, który daje przyzwolenie i uzasadnienie dla przemocy wobec zwierząt. Ale antychrześcijański? Jednym z podstawowych przykazań chrześcijan jest przykazanie miłości bliźniego. A miłości w „Pokocie” jest bardzo dużo. Wobec zwierząt, ale także wobec ludzi, tych odrzuconych, cierpiących, samotnych, których Duszejko zbiera wokół siebie i przytula do serca. Jest też próba zrozumienia swoich nieprzyjaciół, nawet jeśli zawoalowana przez astrologię, jest przytulenie antypatycznego prokuratora. Jest sąsiedzka lojalność, która nakazuje zająć się zmarłym, którego się w ogóle nie lubiło, co też nazwałabym pewnym rodzajem miłości, do której, przyznajmy szczerze, niewielu z nas byłoby zdolnych. Jeśli zaś chodzi o ekoterroryzm, nie można zaprzeczyć, że ewidentnie się w filmie pojawia. Ale czy samo jego pokazanie oznacza pochwałę? W moim odczuciu film nie podejmuje się odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. Pokazuje skrajność, jedną i drugą. Decyzję widz musi podjąć sam.

„Pokot” jest filmem bardzo dobrym, nie tylko pod względem realizacyjnym, ale również dlatego, że zmusza do myślenia, nawet jeśli widz kategorycznie nie zgadza się z przedstawioną wizją rzeczywistości. Jeszcze długo po seansie można zastanawiać się nad rolą i miejscem człowieka w hierarchii świata i czy na pewno znajdujemy się na samym szczycie. A jeśli tak, to dlaczego? Czy nasza zdolność podporządkowywania sobie innych gatunków rzeczywiście daje nam tak wysokie miejsce? Podczas oglądania w głowie wciąż krążył mi cytat z książki „Krzyk Czarnobyla” Swietłany Aleksiejewicz – „Święty Franciszek wygłaszał kazania do ptaków. Rozmawiał z ptakami jak z równymi sobie. Ale może to ptaki rozmawiały z nim w swoim języku, a nie on się do nich zniżył.”

I na koniec, niewielki spojler: grzybiarze wiedzą, jak się dobrze bawić.

Wolność wyboru, czyli miłość po szwedzku | recenzja „Szwedzkiej teorii miłości”

Autorka recenzji: Izabela Pazoła

0001

Wolność wyboru, czyli miłość po szwedzku

Erik Gandini, autor filmu, postanowił wyreżyserować dokument pokazujący współczesne konsekwencje wprowadzenia rozwiązań ogłoszonego w 1972 roku przez partię socjalistyczną  manifestu „Family of the Future”. Nie podoba mu się to, jak wygląda obecnie cywilizacja Zachodu. W swoich poprzednich filmach również wielokrotnie pokazywał i piętnował patologie istniejące w bogatych krajach Zachodu m.in. „Wideokracji” czy „Naprodukcji. Terrorze konsumpcji”.

Sam manifest, o którego dziejach opowiada obraz określał wizję świata wolnych, równych ludzi, w którym zanikną wszelkie więzy zależności ekonomicznej. Kobiety wedle tego miały wyzwolić się spod władzy mężczyzn, starsi nie musieli już polegać na dobrej woli dorosłych dzieci, a najmłodsi zyskiwali pełnię praw i opiekę państwa.

Dokument składa się z wielu warstw, Gandini prześwietla temat w różnych perspektywach i gra przeciwieństwami. Prawdziwa i dojrzała miłość polega w tym ujęciu na tym, że partnera nie potrzebujemy; a nawet więcej, możemy sobie bez niego świetnie radzić i na co dzień i od święta, ale dokonujemy wolnego wyboru i mimo okazji do wolności – zapraszamy go do wspólnego życia.

Należy zadać sobie pytanie: czy da się stworzyć warunki, w których druga osoba nie jest potrzebna do zaspokajania potrzeb emocjonalnych, reprodukcyjnych czy jakichkolwiek innych? Gandini opowiada historię kobiet. Kobiety pragną mieć dziecko – ale nie mogą, albo i nie chcą znaleźć sobie partnera, męża. W jego ujęciu szwedzkiego społeczeństwa – trudno jest stworzyć jakiejkolwiek bliskie relacje z drugą osobą. Kobiety chcą być matkami. Co zrobić w sytuacji wyalienowania? Jest na to sposób, istnieje bank spermy, którą można zamówić do domu kurierem. Pokazany zostaje nam dokładnie mechanizm. Kobieta mając możliwość wyboru, dokonuje zamówienia: klika kilka razy na stronie internetowej banku, wybiera dawcę, określa swoje preferencje i gotowe. W stosunkowo krótkim czasie odbiera od kuriera paczkę, w której jest nasienie (strzykawka ze spermą profesjonalnie zabezpieczona w ciekłym azocie) oraz instrukcja, dzięki której będzie mogła dokonać samozapłodnienia.

Druga część dokumentu to przedstawienie postaci szwedzkiego doktora, który wyjechał ze Szwecji do Etiopii. Zostawił za sobą nowoczesność, ogromne zarobki i stabilizację na poczet niesienia pomocy w kraju, w którym wiertarkę medyczną zastępuje się podczas operacji zwykłą za kilkanaście euro, a śruby podtrzymujące uszkodzone kości kupowane są w markecie lub usztywnia się szprychami rowerowymi, lub opaskami hydraulicznymi. W tym miejscu film zresztą rozpada się narracyjnie, bo reżyser jest tak uwiedziony osobowością i pomysłowością doktora, że zapomina, o czym właściwie opowiadał koncentrując się na charyzmatycznym lekarzu.

Predylekcja do zaprawionej czarnym humorem krytyki rewolucji obyczajowej lat 60-tych pozwala dostrzec u Gandiniego artystyczne pokrewieństwo z pisarzem Michelem Houellebekiem. Trzymając się tej analogii, dokument ten jest w świecie dokumentu mniej więcej tym, czym są „Cząstki elementarne” w dziedzinie literatury. Reżyser wskazuje na tytułowy zakątek Skandynawii, Szwecję – socjalny raj. Pokazuje jednak i negatywne skutki skrajnej wolności i niezależności – samotność. Gandini, mimo, że ma pochodzenie szwedzko-włoskie,  w Szwecji pozostaje prawdziwym Włochem, i dla niego szwedzki pozorny chłód w obejściu, jest niezrozumiały. Dokument ukazuje Szwecję bardzo jednostronnie, autor łapie sam siebie w pułapkę. Trudno pokazać, że Szwedzi przodują w rankingach na najszczęśliwszych ludzi świata, a jednocześnie to tutaj najwięcej starszych ludzi umiera w samotności… Z pewnością Szwedzi cenią swoją niezależność. Może nie jest to najbardziej otwarty i spontaniczny naród świata – ale wszystko to nie wynika z manifestu, jak chciałby Gandini i nie jest aż tak proste. Szwedzi kochają kółka hobbystyczne, sportowe i inne rzeczy. Stąd samych Szwedów i ich otwartości należy szukać nie tyle w kawiarniach czy pubach, a właśnie w klubach sportowych, stowarzyszeniach, domach kultury i bibliotekach. Kluczem do integracji nowoprzybyłych jest próba zrozumienia jak to społeczeństwo funkcjonuje. Nowi obywatele muszą dokonać wyboru, inaczej trudno będzie im się odnaleźć w społeczeństwie. Odrzucić wewnętrzne zniewolenie i otworzyć umysł na wartości i walory, które cenią i z których dumni są sami Szwedzi.

Mimo że momentami dokument Gandiniego przypomina rozprawkę z socjologii i brakuje mu chwilami dyscypliny, bo nie jest trzymany w ryzach i czasami gubi wątek, to oferuje ciekawsze spojrzenie na temat relacji międzyludzkich niż niektóre amerykańskie obrazy opowiadające o miłości.

 

Nostalgia za PRL-em – recenzja „Sztuki kochania. Historii Michaliny Wisłockiej”

sztuka_kochaniaSztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej

Reżyseria: Maria Sadowska

Polska, 2017

Recenzja: Izabela Pazoła

 

„Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej, to książka, opublikowana w latach 70-tych ubiegłego wieku, która obecnie doczekała się nowego wydania, które związane jest bezpośrednio z premierą filmu opowiadającego o autorce głośnego bestsellera. Historia poświęcona autorce książki, w rolę której, wcieliła się Magdalena Boczarska, doczekała się wielu pochlebnych recenzji. Czy słusznie? Przyjrzyjmy się temu z bliska..
Odpowiedź na to pytanie nie jest zasadniczo prosta, bo o ile rola Magdaleny Boczarskiej słusznie została przez media i krytyków zauważona, o tyle sam film nie zrobił na mnie jakiegoś większego wrażenia. To nie tyle biografia, co komedia o lekkim zabawieniu erotycznym. Po obejrzeniu filmu stwierdzam, że „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” w gruncie rzeczy składa się z kilku ciekawych scen, których siłą jest obecność Boczarskiej i czasami Lubosa (jako jej ukochanego)a reszta… Hmm, to budowanie klimatu czasów dawnych, nostalgia za PRL-em. A i to nie jest udane do końca, bo film „Sztuka kochania…” sam do końca nie wie, czym jest i czym chce być.

To historia o staraniach związanych z wydaniem książki. Publikacji, na którą  polscy decydenci polityczni nie chcieli się zgodzić. Z drugiej strony to próba sportretowania Michaliny Wisłockiej i jako kobiety, i jako naukowca. Wszystko to okraszone nostalgicznym obrazem Polski od II wojny światowej aż po rok 1978.

Przeszłość Wisłockiej poznajemy w wielu retrospektywach, które układają się w chaotyczną linię fabularną. Reżyserka przedstawia te okruchy dość wyrywkowo, bazując na wydarzeniach, które mają być dla życia głównej postaci przełomowe. Są to m.in.: życie w trójkącie, narodziny dzieci, próba połączenia studiów z życiem rodzinnym, poznanie miłości swego życia na wakacjach w Lubniewicach. Czasami przejścia z jednego punktu do drugiego są płynne, a czasami zdarzają się również błędy techniczne. Szczególnie widoczne jest to na początku filmu. Widać, że kilka scen było ratowanych dodanymi postsynchronami – bohaterowie ustami „mówią” co innego, niby nic, a wprowadza dysonans.

Krzysztof Rak, scenarzysta produkcji, próbował w filmie zmieścić wiele i efekt niestety nie zadowala mnie do końca. Ostatecznie film porusza zbyt dużo wątków i dotyka ich wyrywkowo a czasami pewne fakty zostają wręcz przemilczane, jak na przykład dość  kontrowersyjny stosunek Wisłockiej do gwałtów. Również kwestia rodzicielstwa i decyzje jakie podjęła, nie zostały wyjaśnione do końca, pokazane w szerszym kontekście. Jasnym punktem filmu jest częściowo jego muzyka, w tym piosenka śpiewana przez Anię Rusowicz, która jest jakby skórą zdjętą z matki zarówno artystycznie jak i wizualnie.. W  części dialogów czuć też ducha PRL-u, uchwycono absurdy, które towarzyszyły temu okresowi. Zauważalne jest m.in podczas scen z cenzorem (dobrze zagranym przez Artura Barcisia) czy negocjacji z urzędnikami partyjnymi decydującymi o losie książki „Sztuka kochania” (świetny duet Wojciecha Mecwaldowskiego i Arkadiusza Jakubika).

            Czarnym koniem tego filmu jest dla mnie rola, jaką  zagrał  Eryk Lubos. Jest po prostu niesamowity w przekornym jak dla niego emploi amanta z uzdrowiska, który niepostrzeżenie dla widza przeistacza się w miłość życia Wisłockiej. To właśnie Jurek pokazuje Michalinie, co oznacza miłość, dzięki niemu również Michalina przeżywa pierwszy prawdziwy orgazm. Romans z Jurkiem otwiera bohaterce oczy na miłość, seks oraz powiązaną z nimi intymność. Jurek jako pierwszy namawia Wisłocką do napisania książki.

Maria Sadowska, która ponownie stanęła za kamerą, lubi opowieści o silnych kobietach, czego dała wyraz chociażby w swoim poprzednim filmie – „Dzień Kobiet”, jakże odmiennym… Tym razem zdecydowała się na podróż do kolorowych, ale trochę zacofanych lat PRL-u.  To film kobiety o kobiecie, laurka. Czy warto – tą decyzję należy podjąć już samodzielnie.

„Matka Polka Feministka” | Recenzja książki Joanny Mielewczyk

Autorka recenzji: Joanna Czubaj

niw„Feminizm kończy się tam, gdzie trzeba wnieść pralkę na szóste piętro”, mówią ci, którzy feminizmu nie lubią. I o ile każda feministka dzielnie odpowie, że tę pralkę sama wniesie, to problem pojawia się dalej. Bo feminizm nie kojarzy się z praniem, ani ze sprzątaniem, zmywaniem, wycieraniem nosów. Więc czy da się być Matką Polką i na dodatek jeszcze feministką?

„Matka Polka Feministka” – tak brzmiał tytuł audycji Joanny Mielewczyk, której przez cztery lata można było słuchać w radiowej Trójce. Jej książka o tym samym tytule to kontynuacja relacjonowanych tam wcześniej historii, ale ich znajomość nie jest konieczna, aby po nią sięgnąć. Mamy więc matki-feministki, ale też ojców-feministów, mamy całe rodziny i samotnych-samodzielnych rodziców. A nawet rodziców bez dzieci.

Autorka zabiera nas w świat zupełnie obcy dla tych, co dzieci nie mają lub dla których rodzicielstwo to najbardziej naturalna rzecz na świecie. Bo tutaj nic nie jest łatwe. Są to historie niezwykle trudne do opowiedzenia i do odbioru, a ich autentyczność jedynie to wzmaga. Opowieści o trudnościach z zajściem w ciążę, o chorobie dziecka, o wychowywaniu w pojedynkę, o oczekiwaniach i zderzaniu się z rzeczywistością. I z każdej promieniuje cała gama emocji tak silnych, że choćby się chciało całość przeczytać w jeden wieczór, to psychicznie może być z tym bardzo ciężko.

Jest to bardzo dobra książka, która przybliża przeciętnemu człowiekowi rodzicielstwo dalekie od tradycyjnego, ale jest też strzałem w dziesiątkę dla każdej feministki i każdego feministy. Przytoczone historie to świetny sposób na zrewidowanie własnych poglądów i odczuć w kwestiach określanych ogólnie jako światopoglądowe. Joanna Mielewczyk próbuje nam powiedzieć, że nic nie jest takie proste, ale jednocześnie nigdy nie narzuca żadnego zdania. Pozwala swoim bohaterom mówić za siebie. Ona tylko przemyka gdzieś w tle, dając im głos. Nie dobiera ich także tendencyjnie – wręcz przeciwnie – są to takie tematy, które zmuszają do namysłu. Tam gdzie jest chore dziecko, nie jest trudno współczuć, rozumieć. Ale potem jest ciąża groźna dla życia, o którą się jednak walczyło. Jest długo wyczekiwane rodzicielstwo za pomocą in vitro. Jest przerwanie ciąży, którego się do dziś głęboko żałuje. Są problemy tak bardzo z zewnątrz niezrozumiałe: że się nie urodziło siłami natury. Że się nie ma pokarmu. Że to oznacza, że jest się złą matką.

Nie brakuje tu również panów – pojawiają się istotne pytania o ojcostwo i jego miejsce w naszym społeczeństwie. Niektórzy stanęli na wysokości zadania, inni wciąż próbują się w tej kwestii odnaleźć. Z książki jednak wypływa smutny wniosek: o ile na szczeblu rodzinnym wszystko układa się dobrze lub zmierza w tym kierunku, w szerszej perspektywie dla ojców miejsca brak. Na salach porodowych są traktowani jak wrogowie, w publicznych toaletach wciąż brak stanowisk do przewijania dzieci, a o ojcostwie wciąż mówi się, że jest „niemęskie”.

Przyznam się bez bicia, płakałam dwa razy. Tej książki nie powinno się czytać analitycznie, tylko czuć. Wysłuchać tym, którym dano głos.

 

„To zwyczajna rozmowa o rodzicielstwie. O blaskach i cieniach. O radościach i smutkach. O codzienności.”„Matka Polka Feministka” Joanna Mielewczyk.

 

Korekta: Klaudia Głowacz