TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

„Mur duchów” Sarah Moss – publikujemy fragment książki

Mur duchów

Autorka: Sarah Moss

Przekład: Paulina Surniak

Wydawnictwo Poznańskie 2020

 

(fragment)

Wreszcie zapadła ciemność. Ogień trzaskał, między płomieniami widać było drzewa. Miał znaczenie rytualne, tylko i aż. Odsuwaliśmy się od siebie, nikt nie łaknął ciepła. Dym gryzł mnie w oczy, a skała wbijała się w plecy, szorstka tunika drażniła uda. Zsunęłam mokasyn i wyciągnęłam palce w stronę ognia, tak po prostu, żeby sprawdzić, jakie to uczucie. Przecież nie może być ci zimno, powiedział ojciec, chociaż to on rozpalił ogień i nalegał, żebyśmy się wokół niego ze- brali. Może być, jeśli tak postanowię, pomyślałam, ale powiedziałam: nie, tato, nie jest. Przez płomienie widziałam chłopaków – byli pogrążeni w rozmowie i przesuwali się coraz bliżej drzew, jakby zamierzali wtopić się w las i oddalić w jakichś męskich sprawach, na których znałam się prawdopodobnie dużo lepiej od nich. Matka siedziała na kamieniu, tam,gdzie kazał jej usiąść ojciec, tunika brzydko zawinęła się nad jej tłustymi, białymi kolanami, było nudno, a ojciec trzymał nas tu, znużonych, siłą woli. A dokąd to się wybierasz? – spytał, kiedy wstałam. Muszę iść na siku, odparłam, a on burknął coś i rzucił okiem na chłopców, jakby sama wzmianka o czynnościach życiowych mogła rozbudzić ich młodzieńcze żądze. Tylko sprawdź, czy nie będzie cię widać, powiedział.

Za kilka dni wydepczemy ścieżkę do strumienia, ale tej pierwszej nocy pod stopami miałam mech, uginający się w zapadającym zmierzchu, i łany po- ziomek, tak dojrzałych i czerwonych, że zdawały się lśnić w mroku. Przykucnęłam, żeby zerwać garść; po- wędrowałam dalej, jedząc je prosto z dłoni i całując ją przy tym. Między gałęziami śmigały nietoperze, nadając płaskiemu niebu głębię – wtedy je jeszcze słyszałam. Dziwnie było tak iść w butach z cienkiej skórki. Tylko warstwa pożyczonej – skradzionej – skóry oddzielała moje stopy od patyków i kamieni, od wilgoci i miękkości lasu. Dotarłam nad strumień i kucnęłam przy nim, zanurzyłam palce i nasłuchiwałam. Woda szemrząca wśród kamieni i torfu, szelest liści nade mną, beczenie owiec na wzgórzu. Przez buty sączyła się rosa. Strumyk tarmosił koniuszki moich palców, a wrzosy badały moje nogi, nagie pod tuniką. Nie żebym nie rozumiała, dlaczego ojciec kocha te miejsca, to życie na powietrzu. Nie żebym wolała przebywanie pod dachem.

Kiedy wróciłam, matka klęczała przy ognisku, choć nie wznosiła modłów – przekładała ciężkie kawałki darni leżące na stosie. Sil, pomóż nam, poprosiła, po- wiedział, że można zakryć nimi ogień na noc i zdjąć je rano, że tak to wtedy robiono. W dawnych czasach. Jasne, odparłam i uklękłam obok, ale zakładam, że pominął milczeniem drobną informację: w dawnych czasach ktoś im pokazywał, jak to zrobić, a nie tylko wydawał polecenia i spierdalał. Cóż, powiedziała, raczej i tak to wiedzieli, prawda? Nie trzeba im było pokazywać, uczyli się tego od matek, i nie przeklinaj, usłyszy cię.

Spaliśmy w okrągłym domu, rodzice i ja. Studenci zbudowali go na początku roku w ramach zajęć z „archeologii eksperymentalnej”, ale twardo sprzeciwiali się opinii mojego ojca, że wszyscy powinniśmy spać w nim razem. Nie można zakładać, że gospodarstwa domowe w starożytnej Brytanii przypominały współczesne, twierdził ojciec, więc jeśli studentom zależy na autentyczności, powinni spać z nami na nieoheblowanych pryczach, wymoszczonych skórami jeleni, podarowanymi nam przez sędziwego właściciela miejscowego dworu. A przynajmniej przez kogoś z jego służby, jako że pan domu mieszkał w Londynie i na pewno nie spędzał lata w hrabstwie Northumberland. Profesor Slade stwierdził, że cóż, i tak nie ma mowy o autentyczności, zresztą nie o to chodzi, celem zajęć miało być posmakowanie życia w epoce żelaza i ewentualnie przyjrzenie się konkretnym procesom i technologiom. Niech sobie śpią w namiotach, jeśli wolą, powiedział, w epoce żelaza prawdopodobnie też istniały namioty. Ze skóry, odparł ojciec, a nie z jakiegoś wymyślnego nylonu. Namiot, w którym sypialiśmy na wakacjach, był z płótna w kolorze morelowym i prawdopodobnie pamiętał czasy drugiej wojny światowej. Zauważyłam, że studenci rozbili swoje nieautentyczne, kolorowe, wodoodporne, nylonowe namioty na polanie z tyłu, a dzięki drzewom i zboczu nie było ich widać ani z chaty, ani z większego namiotu profesora, rozstawionego w pobliżu leśnej drogi, przy której zaparkował samochód. Mogłabym spać w namiocie, tato, powiedziałam, ty i mama mielibyście trochę prywatności. Ale tacie nie zależało na prywatności, wolał mnie mieć na oku. Nie bądź głupia, odparł, przecież nie możesz spać z chłopakami, powinnaś się wstydzić. Zresztą prywatność to nowoczesny wymysł, wszyscy kryją się przed sobą i robią, co chcą, a przecież od tego właśnie chcemy uciec, będziesz spała z nami. Nie wiem, co zdaniem ojca miałabym przeskrobać, ale bardzo starał się mnie upilnować.

Prycze były dokładnie tak niewygodne, jak można się było spodziewać. Odmówiłam spania w drapiącej tunice, na co nalegał ojciec, skoro nie było żadnych dowodów na to, że tak właśnie wyglądał nocny albo dzienny strój mieszkańców starożytnej Brytanii; niestety wypchany słomą worek kłuł nawet przez bawełnianą piżamę, śmierdział farmą i szeleścił przy każ- dym ruchu, jakby harcowały w nim jakieś małe ssaki. W chacie panowała całkowita, niepokojąca ciemność. Leżałam na plecach i przesunęłam dłońmi przed twarzą, ale niczego nie dostrzegłam. Ojciec odwrócił się, westchnął i zaczął chrapać, posapywał nisko i nieregularnie, a myśl o spaniu w takich warunkach wydawała mi się niedorzeczna. Mamo, wyszeptałam, mamo, nie śpisz? Cśiii, syknęła, śpij. Nie mogę, odpowiedziałam, tato za głośno chrapie, nie mogłabyś go szturchnąć? Ćsiii, odparła, śpij, Silvie, zamknij oczy. Obróciłam się na bok, twarzą do ściany, a potem z powrotem, bo odwracanie się plecami do ciemności nie wydawało się dobrym pomysłem. A co, jeśli w słomie są jakieś owady, kleszcze albo pchły, co, jeśli wejdą mi do piżamy, co, jeśli jakiś robal siedzi mi już na stopie, a może wchodzi po nodze, podskakuje, gryzie i znowu podskakuje, a następne już wyłażą z worka, prosto na moje plecy, na ramiona i szyję… Silvie, syknęła mama, przestań się tak wiercić i idź spać, serio, działasz mi już na nerwy. On też mi działa na nerwy, odparłam, słychać go pewnie w Morbury, nie wiem, jak możesz to wytrzymywać. Chrząknął i się poruszył. Chrapa- nie ucichło i obie zamarłyśmy. Cisza. Może przestał oddychać, pomyślałam, może to już, koniec, ale wtedy znowu się zaczęło, piłowanie kartonu zębatym nożem. Kiedy się obudziłam, przez wiszącą w drzwiach owczą skórę sączyło się światło. Profesor mówił, że w epoce żelaza prawdopodobnie nie hodowano owiec, ale skoro nie wolno nam zabijać zwierząt metodami dawnych myśliwych, musimy wykorzystać to, co mamy, a łatwiej kupić skóry owcze niż jelenie. I choć cieszyłam się na myśl, że nie będziemy patroszyć jeleni nożami z krzemienia, pomyślałam, że wzbraniając się przed rozlewem krwi, profesor schrzanił cały pomysł rekonstrukcji życia ludów zbieracko-łowieckich. Nazwa mówi sama za siebie, co nie, wymamrotałam, łowcy-zbieracze. Co powiedziałaś? Może powtórzysz to profesorowi Slade’owi? – spytał tato. Och, mów mi po imieniu, jestem Jim, odparł profesor. I nie przejmuj się, też mam dzieci w tym wieku, wiem, jak to jest. Jasne, pomyślałam, ale twoich dzieci tu nie ma, prawda? Zapewne pojechały z mamą w jakieś fajne miejsce, może do Francji albo do Włoch.

Przewróciłam się na plecy, całkiem już zesztywniałe, i walnęłam łokciem o skraj deski, na której leżał worek ze słomą. Zsunęłam się ostrożnie, żeby nie wbić sobie żadnej drzazgi, i stanęłam boso na gołej ziemi, suchej i zakurzonej. Było prawie ciemno, ale widziałam, że prycze rodziców są puste, a zarys stojącego na środku chaty słupa nikł w mroku pod sklepieniem. Niektórzy ludzie z epoki żelaza trzymali na krokwi nadpalone  szczątki  przodków,   związane  w  kucki    i spoglądające pustymi oczami w dół. Pod progiem zakopywano czasem kawałki ciał zmarłych dzieci, miały przynosić szczęście albo chronić od złego.

Mama kucała przy palenisku, rozdmuchując żar. Obok niej leżał stosik darni. Czyli działa, zauważyłam. Jak ci się udało zdjąć darń i się przy tym nie poparzyć? Wzięła głęboki wdech, pochyliła się i dmuchnęła przez ściągnięte wargi na resztki żaru. Polana zatliły się w blasku słońca. Zamigotały rzucane przez liście cienie. Z wielkim trudem, odparła, sama spróbuj, mam już totalnie zajechane kolana. Przyklękłam i oparłam się na łokciach. Miałam nadzieję, że nie zjawią się zaraz studenci i nie zobaczą mojego wypiętego tyłka. Zaczęłam dmuchać. Uważaj na włosy, powiedziała mama. Już, oznajmiłam. Pali się. Co jemy na śniadanie? Potrząsnęła głową. Owsiankę, odparła, chociaż pewnie nazwałabyś to kleikiem, nie ma mleka, no i to nie jest owies, raczej żyto, tak mi się wydaje. Byle nie jęczmień, bo nie ugotuje się do Bożego Na- rodzenia. Jest miód? – spytałam, bo nie znosiłam owsianki i jadłam ją tylko z dużą ilością syropu. Tato upierał się przy owsiance z solą, chociaż jej nie lubił, raczej wierzył w nią tak, jak inni wierzą w homeopatię albo w wodę święconą. Wszędzie ten rak, powiedział, kiedy zdiagnozowano mamy znajomą, ludzie powinni jeść więcej błonnika, a nie ciągle te przetworzone świństwa, płatki śniadaniowe i inne takie, wolałbym już jeść karton. Mamo, a co z obiadem i podwieczorkiem? – zapytałam. Zjemy to, co nazbierasz, odpowiedziała, może ryby, no i powinno być pełno jagód, jest lato. Nie „zbiera się” ryb, pomyślałam, trzeba je zamordować i ja tego na pewno nie zrobię, ale nie powiedziałam tego, dołożyłam za to do ognia: trochę chrustu i jeden z wyschniętych pniaków, które studenci porąbali w ramach doświadczania życia z epoki żelaza.

DZIEWCZYNY ZNIKĄD / AMY REED – fragment książki

DZIEWCZYNY ZNIKĄD

Autorka: Amy Reed

Tłumaczyła: Anna Dzierzgowska

Wyd. Poradnia K, styczeń 2020

 

DZIEWCZYNY ZNIKĄD ‒ DZIEWCZYNY ZEWSZĄD
Trzy dziewczyny. Trzy historie. Jeden cel. Walka o sprawiedliwość, opór i solidarność w małej społeczności, która da początek czemuś większemu i przełomowemu. Rewolucyjna powieść Amy Reed „Dziewczyny Znikąd” już 29 stycznia ukaże się nakładem wydawnictwa Poradnia K.
Trzy nastoletnie alternatywki z Prescott: Grace, Rosina i Erin postanawiają pomścić zbiorowy gwałt na koleżance, o którym milczy lokalna społeczność. Grace Slater jest nowa w mieście. Jej rodzina opuściła społeczność baptystów po tym, jak matka stała się zagorzałą liberałką. Rosina Suarez z rodziny meksykańskich imigrantów marzy o graniu punkowej muzyki. Erin DeLillo – dziewczyna z zespołem Aspergera – fascynuje się biologią morską i Star Trekiem. Kiedy Grace dowiaduje się, że mieszkająca wcześniej w jej nowym domu Lucy Moynihan została wykluczona ze społeczności i uciekła z miasteczka, bo miała oskarżyć grupę popularnych miejscowych chłopaków o gwałt, postanawia zawalczyć o sprawiedliwość. Wraz z przyjaciółkami zakłada anonimowe zrzeszenie dziewcząt w Prescott High, które ma się przeciwstawić seksizmowi i kulturze gwałtu wszechobecnej w lokalnej szkole, m.in. poprzez aktywny bojkot wszelkich kontaktów intymnych z mężczyznami. Wkrótce idea przeradza się w ogromny ruch feministyczny, który ma realną moc zmieniania rzeczywistości.
Kim są Dziewczyny Znikąd? To dziewczyny z każdego zakątka świata. Każdej narodowości. Każdego koloru skóry. Dziewczyny biedne i lepiej sytuowane. Z dużych i małych miejscowości.
Poruszająca i wielopłaszczyznowa powieść Amy Reed to swoisty akt oskarżenia przeciwko tolerancji dla seksizmu i kultury gwałtu w dzisiejszym społeczeństwie, a także wnikliwy obraz zachowań, potrzeb, emocji i seksualności nastoletnich dziewcząt.
Prawa do ekranizacji książki nabyło studio Margot Robbie.

Trafia prosto w rdzeń kultury gwałtu – po mistrzowsku zaciekła, poruszająca i głęboko wzmacniająca.
Amber Smith, autorka książki „Co mnie zmieniło na zawsze”

 

Fragment książki:

Erin

– Powinnaś zająć się własnym życiem. – Erin radzi podczas lanczu Grace, która nie może przestać rozprawiać o Lucy Moynihan.
– Maniery – mówi Rosina.
– Szczerość jest ważniejsza niż bycie miłą – stwierdza Erin. – Jestem szczera.
Grace robi się irytująca. Erin nie rozumie, czemu ludzie kładą taki nacisk na to, żeby pozwalać innym na bycie irytującymi. Gdyby ona zaczęła być irytująca, chciałaby, żeby ktoś jej to powiedział, tak jak to robi Rosina.
– Nasza Grace nie miała jeszcze czasu, żeby zobojętnieć – stwierdza Rosina. – Wciąż jeszcze nie ma tego w dupie. My na początku też nie miałyśmy tego w dupie, pamiętasz?
– Ja mam wszystko w dupie – odpowiada Erin, ponieważ właśnie w to chciałaby wierzyć, ale nie jest całkiem pewna, czy mówi prawdę. Ogarnia ją cień niepewności, lekkie podejrzenie, że być może pod powierzchnią istnieje inna prawda, mroczna i ukryta. Zazwyczaj jest wielką zwolenniczką prawdy, jednak tego rodzaju potajemna prawda zdecydowanie nie należy do jej ulubionych.
– A mnie to obeszło – żachnęła się Rosina. – Byłam cholernie wkurzona.
Erin pamięta, jak Rosina podeszła do tego chłopaka z drużyny, Erica Jordana, i napluła mu w twarz, pamięta, jak otarł sobie nos, jak gdyby w zwolnionym tempie, jak cały korytarz zamilkł na tę krótką chwilę, zanim plwocina nie opadła na ziemię, jak Eric po prostu roześmiał się Rosinie w twarz, nazwał ją brudną meksykańską lesbą i odszedł. Wtedy, tak jak wszyscy, Rosina zrozumiała, że przejmowanie się jest stratą czasu. Zrozumiała, jak Erin, że przejmowanie się może cię zranić.
Rosina nigdy tak naprawdę nie rozmawiała z Lucy, dziewczyną, która ponoć obchodziła ją na tyle, żeby napluć komuś w twarz. Erin wie jednak, że istnieje różnica między wyobrażeniem a osobą, wie, o ile łatwiej jest troszczyć się o coś, co nie oddycha. Wyobrażenia nie mają potrzeb. Nie wymagają niczego, oprócz kilku myśli. Nie cierpią i nie czują bólu. Z tego, co Erin wie, nie są zaraźliwe.
– Pokażcie mi tych chłopaków – mówi Grace. – Są tutaj?
– Eric je chyba na innej przerwie – oznajmia Rosina. – Ennis tu jest. Tam, przy stole dla trolli. – Rosina kiwa głową w kierunku środka stołówki, gdzie siedzą najgorsi ludzie. Dziewczyny, które wyśmiewały się z Erin, odkąd przeprowadziła się tutaj w pierwszej klasie, chłopcy, którzy nie troszczą się nawet o to, żeby ściszyć głos, kiedy spierają się, jak to jest pieprzyć kogoś „takiego jak ona”. W porównaniu z pozostałymi Ennis jest cichy, nawet mówi miękko, ostatni, którego podejrzewałoby się, że jest potworem.
– Ennis Calhoun to ten z bródką, która wygląda jak łoniaki – opisuje go Rosina. – Erica musiałaś widzieć w szkole. Zawsze ciągnie się za nim cała banda trolli. Był jeszcze trzeci, prowodyr, Spencer Klimpt, ale skończył szkołę. Pracuje w Quick Stop przy autostradzie. Ci chłopcy to prawdziwi zwycięzcy.
– Moim zdaniem nie ma takiego słowa „łoniaki” – zauważa Erin.
– Czy Ennis to ten, który siedzi z Jessem? – pyta Grace. Erin rozpoznaje wyraz twarzy Grace: to rozczarowanie. Tak, jak gdyby spodziewała się, że ten wielki, głupkowaty chłopak o imieniu Jesse okaże się kimś innym, kimś, to nie jadłby lanczu z Ennisem Calhounem.
– Znasz go? – pyta Rosina.
– Chodzi do mojego kościoła.
– Macha do ciebie – mówi Erin. – Wygląda jak wypchany zwierzak.
– Lubisz go? – pyta Rosina.
– Nie – zaprzecza Grace. – Nigdy.
(…)
– Wyglądają tak zwyczajnie – stwierdza Grace. – Ci faceci. W ogóle nie widać, że…
– Czy wiecie, że morskie wydry gwałcą młode foki? – oświadcza Erin, wiedząc doskonale, jak szokujące i niewłaściwe są jej słowa, ale rozpaczliwie starając się zmienić temat. Czasami zaszokowanie ludzi jest najlepszym sposobem na to, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. – Ludziom wydaje się, że są słodkie i milusie, ale to jednak nadal dzikie zwierzęta.
– Jezu, Erin – mówi Rosina.
– Nie mogą się powstrzymać – ciągnie temat Erin. – Taką mają naturę.
– Ktoś powinien coś zrobić – wtrąca Grace.
– Z wydrami? – pyta Rosina. – Zorganizować im szkolenie antyprzemocowe?
– Z Lucy. Z tymi facetami. Przecież nie może być tak, że nie będzie żadnych konsekwencji. Nie mogą tak po prostu tu siedzieć i jeść lancz, jak gdyby nic się nie stało.
– Widziałaś stronę, co nie? – pyta Rosina.
– Jaką stronę?
– Uwierz mi – mówi Rosina. – Wolisz nie wiedzieć.
Grace spogląda na Erin pytająco, ale Erin tylko wzrusza ramionami.
– Jaką stronę? – pyta ponownie. – Chcę wiedzieć.
– To w sumie bardziej blog – prostuje Rosina. – Nazywa się Prawdziwi Mężczyźni z Prescott. Hej, Erin. Daj mi swój telefon.
– Masz telefon – odpowiada Erin.
– Mój telefon jest do dupy – mówi Rosina. – Potrzebny mi twój.
– Kto ją prowadzi? – pyta Grace.
– Nikt tego do końca nie wie. – Rosina wpisuje coś w telefonie Erin. – Ale większość osób uważa, że stoi za tym Spencer Klimpt. Pojawiła się mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Lucy i jej rodzina wyjechali z miasta. Kiedy ostatni raz sprawdzałam, blog miał kilkuset obserwujących. – Rosina przewija ekran telefonu. – Kurwa! Teraz ma ponad trzy tysiące. – Podaje telefon Grace takim gestem, jak gdyby brzydziła się go trzymać. – Masz, zobacz sama.
Milczą, kiedy Grace przegląda bloga. Erin nie oglądała go od czasu, kiedy po raz pierwszy o nim usłyszała, pod koniec roku szkolnego, ale może wyobrazić sobie, co Grace czyta. Teksty o tym, jak poderwać dziewczynę. Tyrady o tym, że feminizm niszczy świat. Poniżające opisy kobiet, z którymi autor rzekomo spał.
– Boże – szepcze Grace – to jest przerażające.
– Z boku na pasku jest kilka linków do podobnych stron, tylko większych – mówi Rosina z niesmakiem. – To się nazywa „manosfera”. Wszyscy ci faceci w necie, cała sieć dupków, którzy wierzą w takie gówna. Tak zwani artyści podrywu, którzy wymieniają się poradami dotyczącymi manipulowania kobietami. Nazywają to „ruchem praw mężczyzn”, ale generalnie zwyczajnie nienawidzą kobiet.
Erin stara się zapomnieć tak wiele rzeczy. Nie tylko to. Nie tylko Lucy. Zło jest szersze niż to, co spotkało Lucy, większe niż ich szkoła i miasto, większe niż one wszystkie. Ale też zarazem tak małe, jak jej własne prywatne wspomnienia. Jak to pudełko, w którym je zamknęła i zostawiła w Seattle.
– Nie chcę już o tym rozmawiać. – Erin wyrywa telefon z ręki Grace. Myśli, że wycieczka do biblioteki będzie właściwa.
– Grace, doceniam twoją pasję – mówi Rosina. – Ale Lucy wyjechała. Nikt nie wie dokąd. Nikt jej nie może pomóc.
– Może my byśmy mogły – oznajmia Grace. – Mogłybyśmy jej pomóc.
Rosina wybucha śmiechem. Erin wzrusza ramionami.
– Nawet gdybyśmy chciały, a nie chcemy – mówi Rosina – kto by nas słuchał? Erin i ja robimy w tej szkole za dziwadła, a ty jesteś nowa i bez urazy, ale trzymając się z nami, ciut jakby zmniej-szyłaś swój potencjalny kapitał społeczny.
Grace jest dziś inna, myśli Erin. Dotąd przeważnie siedziała w milczeniu, trochę zgarbiona, jak gdyby nie całkiem pewna, czy wolno jej się odezwać. Teraz nie przestaje mówić. Erin myśli, że wolała tamtą dawną Grace. Ta nowa jest zdecydowanie zbyt męcząca. Nowa Grace porusza kwestie, o których Erin nie chce myśleć i którymi z pewnością nie chce się zajmować.
– Hej – dodaje Rosina – pomyśl o dobrych stronach. Przynajmniej nas nikt w wieku dziewięciu lat nie wyda za jakiegoś starucha, no i na razie nie wycinają nam łechtaczek.
– Obrzydliwe – mówi Erin. – Za dużo. – Patrzy na posiekane orzechy i warzywa w swoim pudełku bento i przez chwilę cieszy się, że mama zrobiła z niej wegetariankę.
– Czemu tak bardzo się tym przejmujesz? – pyta Rosina. – Nigdy, przenigdy nie spotkałaś Lucy.
– Nie wiem – odpowiada Grace. – To dziwaczne. Nie potrafię przestać o tym myśleć.
– Może twój dom jest nawiedzony – podsuwa Rosina. – A ciebie opanował jej duch. Tyle że Lucy jeszcze żyje… – Rosina blednie – To znaczy mam nadzieję.
Grace otwiera usta, jak gdyby zamierzała coś powiedzieć, ale po chwili zamyka je i zaczyna obgryzać paznokieć. Może naprawdę wydaje się jej, że jej dom jest nawiedzony.
– Znajdź sobie jakieś zajęcie – podpowiada Erin. – Potrzebujesz jakiegoś hobby.
– Albo pracy – dodaje Rosina. – Możesz wziąć moją. Chcesz zarabiać poniżej płacy minimalnej i pozwalać, żeby mój wuj wrzeszczał na ciebie przez całą noc?
– Taa, może – mówi Grace, najwyraźniej nie słuchając. Patrzy na stolik dla trolli i wygląda, jak gdyby miała w głowie takie myśli, przez które ludzie wplątują się w kłopoty.
– Nie możesz zmienić natury – ciągnie Erin, ale wie, że Grace jej nie słyszy, więc nie mówi już reszty, którą zamierzała powiedzieć, i pewnie tak jest lepiej, ponieważ Rosina byłaby na nią wściekła. Odbywały już tę rozmowę i skończyło się tak, że Rosina oblała ją wodą z butelki.
Erin zamierzała powiedzieć, ale nie powiedziała, że chłopcy są zwierzętami i że zachowują się jak zwierzęta, ponieważ leży to w ich naturze, nawet w naturze tych, którzy wydają się słodcy i milusi jak wydry. Tymczasem, tak samo jak w przypadku wydr, jeśli tylko ich określone instynkty zostaną pobudzone, momentalnie staną się bezlitośni. Zapomną, kim jak sądzisz powinni być. Zapomną nawet o tym, kim sami pragnęliby być. Próby zmieniania chłopców nie mają szans powodzenia. Jedynym sposobem na to, żeby być bezpieczną, jest trzymać się od nich z daleka.
Erin wie, że nikt z nas nie jest lepszy od zwierząt. Nie jesteśmy niczym więcej niż nasza biologia, nasze wyposażenie genetyczne. Natura jest twarda, okrutna i pozbawiona sentymentów. Na pew¬nym poziomie chłopcy to drapieżniki, a dziewczynki to łup, a to, co ludzie nazywają miłością albo po prostu pociągiem, to tylko zastrzyk hormonów, który wyewoluował, by przetrwanie naszego gatunku uczynić nieco mniej bolesnym.
Erin ma szczęście, że doszła do tego w tak młodym wieku. Podczas gdy wszyscy dookoła marnują sobie życie, goniąc za miłością, ona może się skupić na tym, co naprawdę ważne, i trzymać się z dala od tego bałaganu.

Moja algierska rodzina | matronat Feminoteki | fragment

Moja algierska rodzina

Alice Schwarzer

Czarne, 2019

 

Feminoteka objęła Moją algierską rodzinę matronatem. Premiera 9 października 2019 roku.

Więcej o książce 

 

Alice Schwarzer, jedna z czołowych postaci niemieckiego feminizmu. W swojej książce przedstawia dylematy algierskich kobiet, w kontekście wiary, stosunku do dorobku kulturowego i relacji międzyludzkich. Sylwia Chutnik pisze o książce tak:

„Alice Schwarzer to dla współczesnego feminizmu prawdziwa papieżyca. Działaczka ruchu pro choice, redaktorka kultowego pisma „Emma”, autorka rozmów z Simone de Beauvoir. W najnowszej książce przybliża nam historie kobiet z Algierii. Jako reporterka od lat jeździ do tego kraju, gdzie dominującą religią jest islam. Kolejne pokolenia radzą sobie z przewrotami politycznymi i społecznymi, ale między nimi zawsze najważniejsza jest codzienność. Wesela, zdrady, dzieci, przyjaźnie. A także odwieczny problem, który nie zna narodowości i nie ma granic: jak żyć w patriarchacie, aby zachować wolność i niezależność”

 

Zapraszamy do lektury fragmentu wybranego dla Feminoteki:

Ledwie zajęłyśmy miejsca, dwie młode kobiety wchodzą do środka i siadają przy sąsiednim stoliku. Jedna ma długie rozpuszczone blond włosy, druga nosi chustę. Sprawiają wrażenie bardzo dobrych znajomych. Lilia spogląda na nas pytająco: „Czy mam zagadnąć?”. Wiadomo, o co jej chodzi. Akurat – po raz kolejny – dyskutowałyśmy o chustach.
Lilia wstaje, podchodzi do stolika obok i mówi:
– Przepraszam, właśnie rozmawiamy o chustach. A wy najwidoczniej jesteście przyjaciółkami, jedna w chuście, druga bez. Może porozmawiałybyśmy o tym z moimi znajomymi dziennikarkami z Niemiec?
Dziewczyny tylko przez chwilę są zaskoczone, a potem przysiadają się do nas.
Jak się okazuje, są dziennikarkami. Souhila ma dwadzieścia dziewięć lat (bez chusty), a Maroua dwadzieścia siedem. Wywiązuje się ożywiona rozmowa. Najpierw chodzi o politykę ogólnie, potem o problemy kobiet. A na końcu o bombę Zohry Drif.
Nasze młode koleżanki pracują w dwóch różnych gazetach codziennych. Obydwie mieszkają jeszcze z rodzicami, choć zbliżają się do trzydziestki. Tak to wygląda w Algierii. Tu kobieta albo mieszka z rodzicami, albo wychodzi za mąż. Souhila chętnie wyjechałaby za granicę, ale przed dwoma laty jej ojciec ciężko zachorował. Została więc w domu i pomaga przy opiece nad nim. Marouy nawet nie ma sensu o to pytać: pochodzi z konserwatywnej muzułmańskiej rodziny.
Obydwie bardzo chętnie przedstawiają cudzoziemkom swoje zdanie na temat sytuacji politycznej kraju. Dla nich wojna, którą Zachód prowadził z Libią, jest skandalem.
– Kaddafi chciał stworzyć unię państw Maghrebu, z Libią, Algierią, Tunezją, Marokiem, Mauretanią, a to nie pasowało Zachodowi.
A Maroua dodaje zdecydowanym tonem:
– Algierii coś takiego nie spotka. Nasz rząd jest surowy, ale cwany. Mamy dobre kontakty z USA i z Rosją. U nas nikt nie będzie interweniował! Obydwie martwią się kryzysem ekonomicznym. Ceny rosną, pensje nie.
– Czasami dostajemy wypłatę dopiero po czterech miesiącach – mówią.
Choć równocześnie jako młode dziennikarki cieszą się z wolności wypowiedzi.
A kobiety?
– Dzisiaj mają więcej wolności niż przedtem – stwierdzają dziewczyny. – Mamy więcej równouprawnienia. Czterdzieści pięć procent kobiet pracuje zawodowo.
Potem sprawdzam tę liczbę. Czterdzieści pięć procent to nieco zbyt optymistyczne dane, w rzeczywistości jest ich siedemnaście procent: dwa miliony algierskich kobiet są dzisiaj aktywne zawodowo. Nigdy przedtem tyle ich nie pracowało.
– A dwanaście milionów kobiet między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem życia pozostaje niezamężnych. Tylko że nadal mieszkają w domach rodzinnych – ciągnie Souhila.
A Maroua dodaje:
– My, Algierki, także prawnie pozostajemy przez całe życie podległe ojcu, braciom lub mężowi. Jesteśmy ubezwłasnowolnione, musimy mieć opiekuna prawnego.
Dla obu dziewczyn jest to coś tak oczywistego, że zdają się z tym całkowicie pogodzone. Przy czym Souhila sprawia wrażenie bardziej zbuntowanej, Maroua jest raczej powściągliwa. Trochę się też wstydzi, że słabo mówi po francusku. Jej językiem ojczystym jest arabski. Niedawno była tu, w Milk Barze, „z pewną konserwatywną przyjaciółką”. To był sylwester.
– Wybuchały petardy i fajerwerki. Wtedy moja przyjaciółka okropnie się wystraszyła. Powiedziała: „Wyobraź sobie, że to byłaby bomba i coś by mi się stało… Na Boga, moi rodzice!”.
Jeszcze dzisiaj Maroua się z tego śmieje. Dla rodziców jej przyjaciółki problemem byłoby nie to, co się stało, tylko gdzie to się stało. Najwyraźniej Milk Bar to nadal dla wielu osób miejsce kojarzące się z libertariańską Francją, z dekadencją.
Przechodzimy w rozmowie do zamachu Zohry Drif. Co te dwie dziewczyny, które mogłyby być jej wnuczkami, sądzą na ten temat? Obydwie uważają, że zamach był słuszny!
– Francuzi przecież też popełnili wiele zbrodni – mówi Souhila.
– Ja też mogłabym to zrobić! – dodaje z przekonaniem Maroua.
Dopiero po wyjściu dziewczyn uświadamiamy sobie, że całkiem zapomniałyśmy porozmawiać o chustach. Zaczynamy w trójkę snuć refleksje na temat zamachu dokonanego przez Drif.
– Sama nie wiem – mówi Lilia. – To na pewno obciąża ją do dzisiaj. Trzy ofiary śmiertelne. Wojna to żołnierz walczący z żołnierzem, a nie z niewinnymi cywilami. Tego nie wolno robić.
Później, podczas rozmów z Lilią i jej mężem Karimem, zrozumiemy, dlaczego są szczególnie wyczuleni na sytuację ofiar. Choć równocześnie Lilia jest dumna z bojowników i bojowniczek ruchu oporu, także z Zohry Drif! Do każdego nazwiska, które teraz pada, szybko wyszukuje informacje w internecie. Na przykład o przywódcy partyzantów Larbim ben M’hidim, który po aresztowaniu z uśmiechem szedł pod gilotynę (Lilia z dumą pokazuje mi zdjęcie). Albo o algierskim Żydzie Maurisie Audinie, matematyku – on też przynależność do algierskiego ruchu oporu przypłacił życiem.
A co Lilia sądzi na temat islamskiego antysemityzmu?
– Antysemityzm? Nic o tym nie wiem. Przecież niektórzy Żydzi wspierali naszą walkę o niepodległość tak jak Audin. Ale jestem za utworzeniem palestyńskiego państwa.
Musimy iść. W południe jestem umówiona z Zohrą Drif. I z Khalidą Toumi, kolejną polityczną legendą, tylko bardziej współczesną. Bettina i Dżamila wybierają się na przechadzkę i odbiorą mnie za dwie godziny.

 

„Nie przywitam się z Państwem na ulicy. Szkic o doświadczeniu niepełnosprawności” | fragment

„Nie przywitam się z Państwem na ulicy.
Szkic o doświadczeniu niepełnosprawności”

Maria Reimann

Wydawnictwo Czarne 2019

 

 

Fundacja Feminoteka objęła matronatem najnowszy reportaż z wydawnictwa Czarne. Premiera już 30.08.

Z opisu:

Książka Marii Reimann jest próbą opisu zmagań z fizycznymi ograniczeniami i zrozumienia różnych znaczeń odmienności nie w pełni sprawnego ciała. Punktem wyjścia są dla autorki jej rozmowy z kobietami urodzonymi z zespołem Turnera, szczególną „kondycją genetyczną” wywołującą różne niejednoznaczne zmiany w budowie i funkcjonowaniu organizmu. Głosy rozmówczyń łączy zaś z własnym doświadczeniem życia z niepełnosprawnością. Skupienie, empatia i subtelne poczucie humoru towarzyszą głęboko humanistycznemu namysłowi nad cierpieniem i strategiami przekraczania ograniczeń. W efekcie otrzymujemy misternie skonstruowaną, złożoną z żywych, nasyconych uczuciami obrazów, poruszającą refleksję nad naszym człowieczeństwem.

 

Poniżej poruszający fragment o bezpłodności.

Temat niepłodności jest przez część moich rozmówczyń określany jako trudny, drażliwy. „Na przykład my mamy też problemy z tymi miesiączkami – mówi jedna z nich – więc to też są takie, bym powiedziała, drażliwe tematy. Czy to, że tych dzieci nie możemy mieć”. Czy chodzi tylko o bycie matką, czy o coś jeszcze? O poczucie, że jest się gorszą? O ukryty defekt? Jedna z matek po wyjściu z gabinetu lekarza zapytała swoją córkę: „co byś powiedziała, jakby się okazało, że nie do końca jesteś dziewczynką”? Nie do końca dziewczynką, czyli kim? I skoro nie wiadomo kim, to jak można o tym opowiedzieć? Pani Agata zauważa, że nawet jeżeli mężczyzna chce się związać z kobietą z ZT, może usłyszeć od swojej matki: „weź sobie zdrową, po co ci taka?”. Podobne obawy towarzyszą mamie sześcioletniej dziewczynki:

– Ona jest tak uroczą dziewczynką. Tak ładną i tak wygadaną, że w ogóle wszystkie matki jej kolegów ją uwielbiają. Do tego stopnia, że niektóre już planują wesela. Ja się boję, że wszystko jest pięknie, ładnie, dopóki one się nie dowiedzą, że ona nie może mieć dzieci. Z tą się masz nie umawiać, bo z tą nie założysz rodziny.

 

Przeczytaj fragment „Fritzi i ja. Czyli o lękach ojca, że nie będzie dobrą matką” Jochena Königa

frizi okładka„Związek chrześcijańskich ugrupowań nawołuje co roku do marszu milczenia przeciwko przerywaniu ciąży. Demonstranci spotykają się na Alexanderplatz. Podążamy na kontrdemonstrację, sto metrów dalej. Już rok temu mama Fritzi i ja tu byliśmy. W tym roku przychodzimy jako rodzina. W drodze z metra na miejsce zbiórki mamy wrażenie, że wielu przypisuje nas do nie tej demonstracji. Jako rodzinę. My jesteśmy szczęśliwi, że zdecydowaliśmy się na dziecko. Na Fritzi. Mogliśmy się zdecydować na Fritzi całkowicie świadomie, nie zostaliśmy zmuszeni przez regulację prawną do urodzenia tego dziecka. Jesteśmy szczęśliwi, że mieliśmy wybór i że mogliśmy w spokoju zastanowić się, jak Fritzi może wpasować się w nasze życie. Po drugiej stronie, wśród przeciwników przerywania ciąży idzie matka z dzieckiem, niewiele starszym od Fritzi. Dziecko ma tabliczkę na szyi. Widnieje na niej: „Dziękuję, mamo, że mnie nie usunęłaś”. Jestem wściekły na tę matkę, która wyraźnie oczekuje wdzięczności od dziecka i każe mu nosić tę potworną tabliczkę. Jestem wściekły na ludzi po drugiej stronie, ponieważ uzurpują sobie prawo decydowania za inne kobiety, co jest słuszne, a co nie. Nie zawsze kobiety mają możliwość, wspólnie z partnerem zastanowić się, jak dziecko pasować będzie do wspólnego życia. Czasem decyzja o aborcji jest po prostu lepsza. I nikt nie potrafi tego ocenić poza kobietą, której to dotyczy. Chętnie wyjaśnię kiedyś Fritzi, dlaczego się na nią zdecydowaliśmy. Mam nadzieję, że będę jej wtedy potrafił wytłumaczyć, że taka decyzja o posiadaniu dziecka nie może zostać objaśniona jednym zdaniem zawieszonym na szyi. I że nigdy nie ma tylko argumentów za usunięciem ciąży lub przeciw usunięciu ciąży, lecz w każdym przypadku argumenty są po obu stronach. Mam też nadzieję, że będę potrafił wytłumaczyć Fritzi, że w ogóle nie zmienia to faktu, że bezgranicznie ją kocham i że zdecydowanie się na nią było najlepszą decyzją mojego życia.”

Fritzi i ja. Czyli o lękach ojca, że nie będzie dobrą matką

Autor: Jochen König

Fundacja Feminoteka, Warszawa 2015

 

Kup książkę.

 

MATRONAT FEMINOTEKI | „Nie przeproszę, że urodziłam” Karolina Domagalska | fragment

706495

Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro

Autorka: Karolina Domagalska

Czarne, 2015

 

Z przyjemnością zawiadamiamy, że Feminoteka objęła matronat nad książką „Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro”.

Karolina Domagalska sięga po temat, który budzi wiele kontrowersji, wywołuje lęk, stawia trudne pytania o wartości etyczne. Zwłaszcza w Polsce, gdzie brak szczegółowych regulacji prawnych dotyczących zapłodnienia in vitro.
Autorka odmalowuje szeroki i społecznie zróżnicowany obraz tego zjawiska. Sięga po historie i doświadczenia rodzin „klasycznych”, czyli heteroseksualnych, ale też „nowych”: lesbijskich lub gejowskich, pisze także o kobietach, które pragnęły mieć dziecko, mimo że nie miały partnera. Rozmówców szuka autorka również za granicą: podróżuje do Izraela, Holandii, Wielkiej Brytanii, Skandynawii, dzięki czemu czytelnik ma szansę poznać wiele odmiennych rozwiązań prawnych: zasady działania banków spermy, dawstwa anonimowego i nieanonimowego, poznaje samych dawców i ich motywację. Równie ważne stają się spotkania, w trakcie których autorka rozmawia o tym, co czują rodzice, którzy decydują się na ten typ rodzicielstwa, kobiety, które przechodzą proces zapłodnienia in vitro, wreszcie dzieci, które nie znają tożsamości biologicznych rodziców.

Książka Karoliny Domagalskiej to niezwykle cenny głos w dyskusji o współczesnych modelach rodziny. Napisana z delikatnością i taktem, mówi jednak wyraźnie: rodzicem nie jest ten, kto rodzi czy płodzi, tylko ten, kto wychowuje i obdarza miłością.

 

Zapraszamy do przeczytania fragmentu książki:

domagalska-nie przeprosze_124-136

Intermedium. Fragment „W powietrzu” Ingi Iwasiów

W_powietrzu_frontW powietrzu

Autorka: Inga Iwasiów

Wielka Litera, 2014

Spotkanie wokół książki – 29 września, godz. 18:00, Feminoteka

 

Intermedium

Opowiadam jak w transie lub orgazmowo-nostalgicznym ciągu. Bez nadziei, że mnie zrozumiecie, zaakceptujecie, bo nie podaję znieczulenia. Nie znajdziecie tu nic, co mogłoby was bezkarnie podniecić. Mięso, samo mięso zamarynowane w feromonach sentymentów. Tamagotchi kierowało mną, nie próbując wejść w ludzki kontakt.

Wówczas, trzydzieści lat temu, większości z nas najlepiej gadało się i kochało po prostu przy lub po wódce – nazywanej wódeczką, wódą, paliwem, gorzałką, gorzałeczką, naftą, charą; pieszczotliwie, mocno, chwacko, zawadiacko, straceńczo, odświętnie i codziennie – jeśli nie była to baltic vodka, straszliwa w natychmiastowym działaniu, unieruchamiająca w pozycji, w jakiej się ją przyjęło. Podobnie działał inny miejscowy specjał, obecnie wpisany na listę towarów podtrzymujących regionalną dumę: starka. Nie wiem, czego do nich dodawano. Wywoływały białą gorączkę, opisywaną przez znanych reportażystów jako choroba niewielkich narodów dalekiej Północy. Normalne spirytualia, w tym cukrowe, owocowe i kartoflane samogony, działały w sposób zróżnicowany, ale wszystkie wywoływały dłuższą lub krótszą fazę wymowności i konfabulacji. Wyświetlały w głowach równoległe życiorysy sprawiające wrażenie zupełnie realnych.

Po pijaku opowiadałam nieraz o swoim związku z wpływową osobą, o dzieciństwie w domu dyplomatów, o śmiertelnej chorobie. Co ciekawe, opowieść o chorobie należała do wersji różowej, snułam ją i rozwijałam w ciepłe dotykowo-wizualne spektrum, gdy chciałam na użytek swój i współbiesiadników stworzyć przyjemne obrazy. W wersji płaczliwej i tragicznej umieszczałam fragmenty prawdziwych strat i lęków: chora tym razem była matka, obwiniałam swojego mężczyznę za własną zdradę, powoływałam do życia nieistniejące przyrodnie rodzeństwo, pokazywałam blizny i opowiadałam ich nieprawdziwą historię.

Teoretycznie, czysto teoretycznie, picie sprzyja narracji. W praktyce zabija świat dookoła i uruchamia ciągi kłamstw, które udają literaturę autobiograficzną. Wspominam o tym, bo przecież moja opowieść ma być szczera. Zacny trunek, dodajmy, spowalniał narrację, dopuszczał do niej współbiesiadników i rzeczywistość. Mogła to być finlandia, smirnoff, żytnia, bo o kombinacjach w rodzaju mojito nikt nie słyszał. Po mojito to można rzygać albo tańczyć, nie opowiadać. Po żytku samo się mówiło. Po przepalance na sztucznym miodzie do pakietu dodawało się dziadków i wojny. Tak, były też dziwne, trącące aluminiowymi beczkami specjały, które wywoływały halucynacje. Ze strachu mogłabym się bić, ale jako kobiecie wypadało mi tylko krzyczeć. Stopniowo rezygnowałam z picia, dolewałam alkoholu pozostałym, zadowalając się innego rodzaju podnietami.

Spowiadam się, jakbym – wiecie, wiecie, o czym mówię – sączyła peweksowskie czerwone martini lub campari z lodem. Zanim żołądek odpowie na mieszankę alkoholu i aromatów w wiadomy, nieprzyjemny sposób i mnie uciszy. Siedzimy sobie elegancko w fotelach, popijamy, zagryzamy czymś innym niż wówczas – precz z paluszkami, orzeszkami, ananasem z puszki, kanapkami, krakersami, precz z pierwszymi mięsami z grilla – a ja staram się na wasz użytek zrekonstruować węzłowe momenty swojego życia erotycznego, historię oswajania Tamagotchi, swoje wątpliwości i motywacje. Spokojnie, leci z nami pilot i w stosownym momencie go użyję.

Czy cała moja egzystencja upływała pod znakiem podbojów miłosnych? Tak i nie. W dwudziestym czwartym roku życia miałam za sobą humanistyczną edukację formalną z zupełnie nieźle zaliczonymi przedmiotami ścisłymi. Wiedziałam o świecie wszystko, co dziś mogłabym przeczytać w Wikipedii. Przeczuwałam już także luki, nad którymi zamierzałam pracować. Już mnie uwierali Kundera i Hrabal, chociaż nie używałam słowa „mizoginia”, może go nawet nie znałam. Antykomunizm mi nie wystarczał. Klasycy literatury i filmu polskiego zaczęli budzić moje wątpliwości. Kino moralnego niepokoju niepokoiło mnie w niewłaściwy z punktu widzenia twórczych celów nadrzędnych sposób. W DKF-ie zaliczyłam Emmanuelle, nad samodzielnie przetłumaczoną Historią O spędziłam noc zaraz po nocy z Małą apokalipsą, którą kolportowała młodzież z duszpasterstwa akademickiego. Oczywiście, miałam etap Gombrowicza, ale już nie Witkacego. Z kobiet, poza przekładami francuskiej i angielskiej klasyki, nieco ukradkiem czytałam Gojawiczyńską i Nałkowską. Wydawały się jakoś za bardzo dla kobiet. Nie wiedziałam, co z tym zrobić.

Przeszłam też szkołę oporu. Stan wojenny zastał mnie w liceum, wychodziłam na trzeciomajowe demonstracje, na studiach strajkowałam, byłam przesłuchiwana. Jeździłam do NRD na dowód, czekałam w długiej kolejce do wydziału paszportowego i nie wiedzieć czemu nie dostałam paszportu. Po latach wyszło na jaw, że mój ojciec odmówił współpracy z bezpieką, nie chciał zbierać informacji o kolegach, z którymi podróżował służbowo. Pozwalali mi jeździć na Ochotnicze Hufce Pracy do demoludów. Byłam ateistką, ale uczestniczyłam sporadycznie w kościelnych przedstawieniach. Robiłam swetry na drutach. Umiałam ugotować coś z niczego, najczęściej jedliśmy wówczas pizzę na grubym cieście z – uwaga – kiełbasą zwyczajną i majerankiem. Pasowało do niej piwo Bosman.

Co jeszcze? Kochałam wszystkie swoje polonistki. Mówię to pierwszy raz w życiu i nie wiem, czy się dowiedzą. W szkole byłam zbyt krytyczna, żeby to ujawnić. Kochałam je w sensie czysto intelektualnym i chciałam naśladować. Ubierać się jak one, mówić jak one, chodzić jak one, siadać na krawędzi biurka jak one. Kłóciłam się z nimi o każdy akapit wypracowania, więc chciałabym umieć jak one reagować na takie bezczelne uwagi. Ze względu na wszystko, co już powiedziałam i co powiem, może wolałyby, żebym nie robiła takich wyznań, ale czy będzie kiedyś okazja? Kto ma coś do powiedzenia, niech uczyni to teraz lub zamilknie, bo taka jest kolej rzeczy. Kocham was, moje panie od polskiego, których imiona i nazwiska zagubiły się w moich euforiach i dołach. Utrwalam wasze istnienie każdym zdaniem, choć na pewno macie ważniejsze zasługi życiowe. Bez was nie byłoby nas – mnie, mojego czasopisma i moich historii. Ale przysięgam – nie umieszczałam was w centrum swoich fantazji. Co najwyżej nosiłam podobny do waszych naszyjnik. Nie zazdrościłam waszym mężom, nie wykorzystywałam was bez waszej wiedzy. Byłyście święte, trzymałam was na ołtarzykach i paliłam wam najlepsze fajki.

Może postronni nie dadzą wiary, bo znajome, dzięki wielokrotnemu wałkowaniu sprawy, już wierzą: nie miałam tak zwanych kłopotów z tożsamością. Nie słyszałam o zahamowaniach seksualnych. Podręczniki medyczne używały twardej nomenklatury, czytałam je od dziecka, więc byłam przyzwyczajona do tych nazw, a zarazem spokojna o siebie. Co nie znaczy, że seks był na początku tylko seksem. Przeciwnie, wymuszałam miłość – sposobem na bezdomnego psa, opuszczone dziecko, rychły zgon. Obiecywałam rzeczy, których nie miałam. Zbliżałam się do ludzi przez łóżko i niemal wyłącznie przez łóżko. Nie wierzyłam, że ktoś może mnie lubić po prostu. Za co? Jaką mogłabym mieć wartość, krótko obcięta, niewyjątkowa? W rezultacie nie zadawałam się z cnotkami płci obojga, dzięki czemu unikałam odmowy. Czasem traciłam kontrolę i uwodziłam kogoś „porządnego”, przyznaję. Częściej jednak wyczuwałam swego, proponowałam siebie tym, do których był łatwy dostęp. Na co liczyłam? Otóż nie, niekoniecznie na miłość. Czego chciałam? Ciepła, powstającego przez tarcie ciała o ciało? Na szczęście seks dość szybko okazał się także seksem. Myślę, że już w łóżku nauczyciela. Poczułam w nim coś, co znałam – ekscytację płynącą z różnicy, w tym przypadku metrykalnej. Różnicę czułam także, kochając się z kobietami. Kochając się z nimi, byłam kowbojem, zdobywcą. Kochając się z nimi, byłam małą dziewczynką. Mogłam wszystko.

Przyznam – choć niestraszny mi był czysty spirytus, stopniowo zaczęłam odrobinkę markować picie w tej pijącej republice, jaką był końcowy PRL, bo potrzebowałam trzeźwego umysłu, żeby realizować planowane podboje. Prawdziwego kopa dostawałam przez własny układ krwionośny – od Tamagotchi.

Kiedy opuszczałam uczelnię z dyplomem w kieszeni, byłam niedoszłą żoną, która uprawiała seks średnio pięć razy w tygodniu i za każdym razem miała przynajmniej trzy orgazmy, jakby co – po wyjściu partnerów. Właściwie nie znałam słowa lesbijka; gdy pisałam je palcem na szybie, stopą na piasku, majaczyła mi przed oczami rajfurka z Nany Zoli jako moja własna bohaterka literacka i ciotka ze Słupska, o której mawiano „piękna, ale nienormalna”. Byliśmy w tamtej epoce na ogół dość wyzwoleni seksualnie, ponure rozliczanie z nocy miało nadejść po odzyskaniu niepodległości.