TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Rozwaliłabym patriarchat na golasa i w szpilkach! Rozmowa z Marią Kniaginin-Ciszewską

Agnieszka Małgowska : Pierwszy raz zobaczyłam Twoje prace na wystawie Poganki. Jak to się stało, że jesteś na niej sama? Na co dzień pracujesz z Martyną Kozlow – tworzycie duet w życiu i sztuce – jesteście performerkami, które uczyniły z siebie lesbijskie* artfigury. Jednak na wystawie nie pada jej nazwisko, występuje jedynie jako modelka.

Maria Kniaginin-Ciszewska: Jedna z kuratorek wystawy – Kinga Cieplińska, a jest jeszcze Agnieszka Rayzacher – napisała do mnie bezpośrednio. Poprosiła o moje fotografie, ale zapytała też o prace z Martyną. Wysłałam wspólne portfolia, jak i każdej z nas oddzielnie. Organizatorki dokonały wyboru trzech fotografii mojego autorstwa. Na pierwszej jest Martyna w straponie i peruce, na drugiej leży w malarskiej pozie w papilotach na głowie, na trzeciej ze zdrapkami o nazwie Szczęśliwa siódemka. To są dla mnie najbardziej malarskie fotografie, a powstały w intensywnym dla mnie czasie.

AM: Opowiesz o okolicznościach, w jakich powstały te zdjęcia?

MKC: Zrobiłam je na początku 2021 roku, na 17 metrach kwadratowych mieszkania, w którym mieszkałyśmy przez jakiś czas w Warszawie. Wtedy na stałe byłam w Holandii, ale co jakiś czas przyjeżdżałam do Polski na dwa tygodnie, czasem dwa miesiące i spotykałam się z Martyną. To była najmniejsza przestrzeń, w jakiej pracowałyśmy i mieszkałyśmy jednocześnie. Co ciekawe, to właśnie wtedy najwięcej tworzyłyśmy. I zbierałyśmy gadżety z pobliskich sex shopów na ul. Jana Pawła II.

AM: Gadżety z sex shopów na Jana Pawła II w lesbijskiej* fotografii? Brzmi znakomicie. [śmiech] A jak podobała Ci się wystawa Poganki?

MKC: To była moja pierwsza kolektywna, niestudencka wystawa. Byłam totalnie zachwycona artystkami, które brały w niej udział. Poznałam je podczas kameralnego otwarcia, tylko dla twórczyń. Nie ukrywam, że byłam bardzo zestresowana i onieśmielona mądrością, jaka od nich biła. Bardzo budujące doświadczenie. A w czasie wystawy słyszałam o świeżości moich prac, a jednocześnie o ciekawym połączeniu tradycyjnego podejścia do fotografii podejmującej nietradycyjne tematy. 

AM: Co oznacza tradycjonalizm w kontekście Twojej fotografii?

MKC: To jest fotografia analogowa, w średnim formacie. Dla mnie to craft making, czyli poświęcenie czasu procesowi wywoływania i naświetlania zdjęcia. Ten czas bardzo lubię, najlepiej się w nim czuję. I inaczej się pracuje ze świadomością mocno ograniczonej liczby zdjęć. Ciało osoby, która pozuje – najczęściej jest to moja dziewczyna – inaczej się układa, gdy jest zmęczone pozowaniem, staje się bardziej naturalne przed obiektywem.

AM: Docierasz do ukrytych warstw. Mówiłaś, że Poganki były Twoją pierwszą wystawą poza szkołą, a jaka była ostatnia szkolna?

MKC: Graduation Show – wystawa dyplomów z wszystkich wydziałów królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Hadze. To ważne wydarzenie, które odbywa się co roku, i jest otwarciem się na ludzi z zewnątrz. Zrobiłam projekt skoncentrowany na lesbach – na mnie i mojej dziewczynie. Nie wyobrażam sobie, żeby to było coś innego, głównie bowiem pracuję z autoportretem. Mój dyplom Reaching heaven, thinking they are going to hell (Docierają do nieba, myśląc, że pójdą do piekła) był różowym puszkowym światem. 

AM: Powiesz coś więcej? Miałaś jakieś wytyczne czy pełną swobodę?

MKC: Na wystawie prezentujemy indywidualny projekt wieńczący studia. W moim przypadku były to czteroletnie studia licencjackie na wydziale fotografii. Każda osoba mogła dowolnie zaprojektować swoją przestrzeń na wystawie. Dla mnie oczywista była produkcja w Polsce – wydruk i oprawa fotografii, wykonanie rzeźby-stoliczka autorstwa zaprzyjaźnionej artystki. Najwięcej stresu przeżyłam podczas transportu z Polski do Holandii. [śmiech] Oprócz zaprojektowania, każda osoba była odpowiedzialna za posprzątanie i przygotowanie przestrzeni, między innymi malowanie ścian, zaklejanie, odświeżanie. Najpierw prace fizyczne, potem artystyczne. 

AM: A jaka to rzeźba z Polski? Matka Boska z tęczą?

MKC: Nie tym razem! Rzeźba została stworzona we współpracy z Wiktorią Walendzik, artystką z Rawy Mazowieckiej. Sandra – rzeźba-stolik przedstawia leżącą blondynkę, na której wylegują się dwa pieski podtrzymujące szklany blat. Ma na sobie różowy strój, kolczyk w pępku i bardzo wysokie różowe szpilki. Z Wiktorią Walendzik miałyśmy okazję współpracować przy reklamówce dla marki Obey. Wtedy rzeźby Wiktorii były elementami scenografii moich fotograficznych autoportretów.

AM:  Porozmawiajmy o Polsce, jak ją widzisz?

MKC: Przez różowe okulary, i przez różowe pokazuję przewrotność faktu, że żyjemy w najbardziej homofobicznym kraju w Europie. Nie noszę z tego powodu krzyża na plecach, ale staram się to przeanalizować. Nie jest to zrozumiałe w Holandii.

AM: Czego Holendrzy nie rozumieją?

MKC: Holendrzy są otwartym i liberalnym narodem, w porównaniu z polskim, ale nie jestem fanką historii Holandii i Holendrów. Typowy Holender prędzej będzie rasistą niż homofobem. Przez cztery lata w Hadze nie poczułam się tam nigdy jak w domu. Wielokrotnie słyszałam, że jeżeli mieszkam w Hadze, to mam mówić w ich języku. Holendrzy też nie przepadają za tym co polskie – choć jest polska dzielnica w Hadze, którą ja uwielbiam. 

Mówię to perspektywy szkoły artystycznej, gdzie 52% studentów to międzynarodowe towarzystwo, gdzie cała szkoła działa w języku angielskim, każdy_a pochodzi z innego środowiska, rodziny, kultury. Jest to zresztą najpiękniejsza rzecz, która mnie tam spotkała. Wiele się nauczyłam, zwłaszcza otwartości. Profesorowie_ki nie wyrażają opinii od razu, oczywiście rozmawiają z Tobą, ale nie oceniają. Dopiero przy okazji projektu dla marki Obey i pracy nad dyplomem po raz pierwszy usłyszałam, że to, co robię, jest dla nich m o c n e.

AM: Nie wyrażają opinii?

MKC: Wyrazili zadowolenie z powodu pracy dla Obeya, bo jest to współpraca z firmą i mainstreamowe działanie. Zostałam nauczona, jak stwarzać okazje dla samej siebie, jak pracować z dużymi markami, tytułami, galeriami etc. Zadowolenie nauczycieli  wynika z tego, że widzą efekty poza szkołą. Przez długi czas nie wiedziałam, czy uważają mnie za super studentkę – którą chciałam być – nie wiedziałam w ogóle, co o mnie myślą, i w którymś momencie zupełnie nie miało to już dla mnie znaczenia. Nauczyłam się nie myśleć o tym, co inni sądzą, tylko skupiać na tym, co ja uważam! Jestem swoją największą krytyczką, więc to mi już wystarczy. [śmiech] 

AM: Dla mnie to smutne, co mówisz. W wielu aspektach. Przykre jest szczególne to głaskanie za dobre relacje z mainstreamem, jakby to było najlepsze, co może się artystce zdarzyć. A Ty chcesz działać komercyjnie i w branży modowej?

MKC: Muszę za coś żyć. Jeśli dzięki mainstreamowi mogę robić swoją sztukę, opowiedzieć lesbijską herstorię, która będzie bardziej widoczna i dostępna, to jasne, że się na to piszę.

 AM: To opowiedz o projekcie dla Obeya.

MKC: To było zadanie szkolne. Musiałam zrealizować pracę z prawdziwym klientem, w ramach zaliczenia roku dyplomowego, tak zwane commission work. Od razu pomyślałam, że trzeba iść na całość. Nie jest to czas na bycie skromną. Odezwałam się do firmy Obey. Okazało się, że jest budżet, czas oraz chęci z ich strony na wspólne działanie. Bardzo szybko postanowiłyśmy z Martyną, że zrobimy rozpierduchę w Polsce i włączymy w projekt więcej dziewczyn. Intensywnie pracowałyśmy cztery miesiące i myślałyśmy, że będzie wielkie boom. Niestety, nie było.

AM: Dlaczego?

MKC: Moim zdaniem Obey zawalił sprawę promocji, nie było żadnego pomysłu, wrzucili parę zdjęć na swój Instagram. Wiem, że firma ma taką politykę, że nie robi reklam, a tym bardziej ich nie wykupuje. Zajmują się modą uliczną i chcą być na ulicach. Przynajmniej, jako podziękowanie, przekazali dużą dotację (10 tysięcy zł) na poznańską tęczową organizację – Grupę Stonewall. No nic, będziemy miały pamiątkę z tego projektu, którą pokażemy naszej córce.

AM: A jak będzie syn?

MKC: Będzie córka. Będziemy adoptować. Na razie jesteśmy ciociami i uwielbiamy nimi być.

AM: Mocna decyzja z tą córką. Tak jak Twój_Wasz autobiografizm lesbijski* w social mediach. Jesteście już niemal ikonami lesbijskimi* żyjącymi na Instagramie. Robicie to świadome?

MKC: Od kiedy zaczęłam poświęcać więcej czasu fotografii, to zaczęło być to dla mnie naturalniejsze. Nie byłam łatwą nastolatką, raczej autsajderką. Zdarzało się, że prześladowano mnie w szkole. Zawsze trochę inna od reszty, przez co bardzo ciężko było mi się odnaleźć w okresie gimnazjalnym. Teraz w pełni akceptuję siebie, ale w nastoletnich czasach było to dla mnie bardzo trudne. 

Medium fotografii, w ogóle możliwość wykonywania zdjęć, było próbą komunikacji z innymi, próbą połączenia się. Na początku nie miałam świadomości, jak się robi zdjęcia. Kupowałam małe jednorazowe aparaty, już z filmem w środku, i po prostu chodziłam i klikałam.

Poza tym od zawsze żyłam w świecie kobiet – dzięki mojej mamie i starszej siostrze, które mnie wychowały. W naszym domu nie było mężczyzny-głowy rodziny, typowe patriarchalne role były odwrócone – moja mama wszystkim zarządzała, trzęsła, i tak jest do dzisiaj. Byłyśmy_jesteśmy zdane na siebie. Wydaje mi się, że moja fascynacja fotografowaniem kobiet, częściowo z tego wynika. 

Może się wydawać, że żyjemy na Instagramie, ale tak nie jest. Świadomie prowadzimy profile Instagramowe, jest to część kreowania wizerunku. Nie oznacza to jednak, że to, co prezentujemy, jest tylko i wyłącznie kreacją. Obie fascynujemy się tworzeniem różnych tożsamości, alter ego – wspólnie mamy ich chyba z dziesięć. Dolores, Vanessa, Katka… 

AM: O tym za chwilę porozmawiamy, a teraz chciałam dopytam, czy fotografowałaś siebie już jako nastolatka?

MKC: To proces trwający od 14 roku życia. Wtedy świadomie wzięłam kamerę i zaczęłam rozpoznawać siebie, nazywać rzeczy po imieniu, mierzyć się z zaburzeniami odżywiania. Te nastoletnie czasy były dla mnie bardzo intensywne, skondensowane w emocjach.

AM: Pamiętasz jakiś przełomowy moment w tym procesie?

MKC: Pamiętam projekt na drugim roku studiów, miałam dwadzieścia lat, to było trzy lata temu. Każdy_a musiał_a zrobić autoportret. Przestraszyłam się, nienawidziłam siebie, swojego ciała. Chciałam fotografować inne kobiety, nie siebie. Wtedy byłam już w związku, ale nie byłam wyautowana, więc to było też dla mnie trochę jak balansowanie na ostrzu noża.

AM: A nie mogłaś odmówić i nie wykonać zadania?

MKC: To były zajęcia z fotografem, który był moim mentorem. To była praca domowa i musiałam to zrobić. Stanęłam przed obiektywem i odkryłam się na nowo.

AM: Głównie skupiasz się na sobie i ewentualnie swojej partnerce?

MKC: Chętnie fotografuję też inne osoby do różnych projektów. Jednak dla mnie intymność, którą chcę przekazać, jest bardzo ważna, a to łatwiej jest osiągnąć z osobami, które się zna. Kiedy jest zaufanie, wtedy dzieje się magia. 

 AM: Dlatego na Twoich zdjęciach są przede wszystkim młode osoby, z wyjątkiem Twojej mamy, która pojawiła się w jednym z projektów?

MKC: Tak, bo to są moje_i znajome_i. Z czasem chciałabym to zmienić, ale to nie jest łatwe. Mam przeczucie, że powinnam zrobić coś innego i wyznaczyć sobie zadanie, by pracować z innymi osobami niż moi bliscy. A nie tylko my, my i my. Jednak wiem, że ja i moja dziewczyna, oraz nasza sztuka, to medium, dzięki któremu możemy się lepiej poznać. Jest to też esencja tego, kim jesteśmy, i tego, jak działamy jako artystki. Dzięki temu, że robimy to wspólnie – ze sobą i dla siebie – poznaje nas też wiele osób. A tak na marginesie, to już na pierwszej randce była  rozmowa o sztuce, o tworzeniu z drugą osobą. Wiedziałyśmy, że jak nie znajdziemy wspólnego połączenia w ekspresji artystycznej, to nie będziemy ze sobą. 

AM: Radykalne to randkowanie. [śmiech] Jak się czujesz z tym, że Twoje życie jest publiczne? Uczynienie siebie bohaterką własnej sztuki to jedno, drugie, to bycie nieheteronormatywną bohaterką. Obrazami opowiadacie intymnie o swoim życiu. Taki ekshibicjonizm Wam nie przeszkadza? To duże ryzyko?

MKC: To bardzo duże ryzyko i szczerze mówiąc niedawno doświadczyłyśmy tego na własnej skórze. Źle reaguję na takie sytuacje. Choć muszę przyznać,  że obie z Martyną jesteśmy mocnymi osobowościami i nie odpuszczamy tak szybko. Myślę też, że łatwo utrzymujemy balans między życiem prywatnym i artystycznym. Zdecydowałyśmy, że podejmujemy siebie jako temat w twórczości. Poznałyśmy się podczas pandemii w zeszłym roku i całą uwagę skupiłyśmy tylko na sobie, co przerodziło się w systematyczną pracę artystyczną.

AM: Czas pandemiczny przekierował kamery jeszcze bardziej na artystki_osoby artystyczne.

MKC: Tak, teraz to się zmienia, ponieważ są różne możliwości, różne projekty.

AM: Ale co z tym ekshibicjonizmem?

MKC: Dla mnie nagość jest poznaniem, jest transparentnością, w dosłownym, jak i symbolicznym wymiarze. Tak jak było na samym początku z moją fotografią, tak do dziś, jest to poznawanie i akceptowanie samej siebie. 

A publikowanie treści w social mediach jest dla mnie wciąż stresujące. Może się wydawać, że tak nie jest, jednak mam naturę boidudka. Możliwe, że bierze się to jeszcze z okresu dorastania, gdzie nie dość, że byłam kolorowym ptakiem, czarną owcą, czy każdym innym tego typu zwrotem – to byłam prześladowana przez rówieśników, i jakieś ślady tego doświadczenia jeszcze we mnie są. 

Moja dziewczyna jest moją fanką numer jeden, co bardzo mnie podbudowuje, bo Martyna jest moją ulubioną artystką. Powtarza mi jak mantrę, że mam tworzyć dla siebie, a to co ktoś powie, to sobie powie. I ma rację. Kiedy jestem autentyczna dla samej siebie, mogę być odbierana autentycznie przez inne osoby. A o to mi właśnie chodzi! Za długo siedziałam w szafie, żeby nie móc być w pełni sobą. 

AM: Hejt w sieci z pewnością to utrudnia. Masz w pamięci jakiś szczególnie?

MKC: Opowiem o ostatniej historii. Miałyśmy brać udział w projekcie o lesbijkach, ale nie wzięłyśmy. Rozbiło się o to, jak rozumiemy lesbijstwo. W projekcie nic nie było nazwane po imieniu. Za to na Instagramie shitstorm. To nie była niestety próba rozpoczęcia dyskusji w społeczności odnośnie osób niebinarnych i osób lesbijskich, tego czym jest lesbijstwo, dlaczego tak się nazywamy, dlaczego inkluzyjność bywa nadinkluzywnością. Przykre, że naprawdę nie można mieć odmiennego zdania, od razu jest na to niezgoda. Zauważyłam, że to, co piszemy, ja czy Martyna w internecie traktowane jest jako ostateczna prawda, a to tylko ja tak uważam. Ludzie bardzo emocjonalnie i poważnie do tego podchodzą. To jest męczące.

AM: To jaka jest Twoja definicja lesbijki*?

MKC: Dla mnie lesbijka – trans, cis, niebinar – to osoba, która żyje z kobietą, osoba, która identyfikuje się z doświadczeniem kobiecym.

AM: Nie ma w orbicie cis mężczyzny?

MKC: Nie ma. Jestem w tej kwestii, i nie tylko, dosyć tradycyjna.

AM: W Polsce może być trudno żyć z różnych powodów. Zamierzasz tu wrócić po holenderskich studiach?

MKC: Już oficjalnie wróciłam do Polski. Przeprowadzam się na Pragę, tu znalazłyśmy swoje warszawskie miejsce na ziemi. Do Holandii pojechałam na studia od razu po maturze. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Powodem przeprowadzki była chęć oraz przywilej  zdobycia doświadczenia fotograficznego za granicą. Było to możliwe dzięki mojej mamie, mogła posłać mnie na zagraniczne studia. Trzy lata mieszkałam w Hadze, a przez ostatni rok żyłam między dwoma krajami. Po dyplomie wróciłam do Polski i na razie nigdzie się nie ruszam. Polska to moja wielka miłość. Mam takie dziwne zapędy patriotyczne.

AM: Za co kochasz Polskę?

MKC: Kiedy przeprowadzałam się do Holandii, myślałam, że uciekam z okropnego kraju i tak mi zostanie, a stało się odwrotnie. Moja fascynacja wiąże się ze stereotypami związanymi z Polską i z Polakami, ale nie w prześmiewczy sposób. Ja autentycznie kocham te polskie schematy, które są stereotypami z jakiegoś powodu. Poznawanie ich to droga do poznawania samej siebie.

AM: Jak to się stało, że w Holandii odkryłaś Polskę?

MKC: Moja tęsknota za Polską zaczęła się objawiać poprzez jedzenie. Jedzenie holenderskie nie ma smaku, więc jeździłam na zakupy do polskich sklepów. W Hadze jest duża polska dzielnica, gdzie pracują sami Polacy, gdzie jest około trzydziestu różnych sklepów. Można tam kupić wszystko, od polskiego proszku do prania, przez Delicje, po Tymbark z kapslem. Zaczęłam się interesować tym miejscem, głównie kobietami pracującymi w Malince, Żabce czy sklepie Polonia. Zaczęłam tam przychodzić coraz częściej, siedzieć, gadać z Sylwią, Klaudią, Kasią. Uważam, że nasze tożsamości konstruujemy – świadomie lub nie – z różnych z elementów i ostatecznie wszyscy mamy jakieś połączenia. Niezależnie od tego, kim jesteśmy i co robimy, gdy wejdziemy do polskiego sklepu kupujemy te same produkty, bo to jest nasza duma narodowa, którą musimy mieć na talerzu. Tu się spotykamy, między kiszonym a konserwowym. To jest wybór, którego codziennie dokonujemy.

AM: Oj… chyba nawet tu nie ma zgody… mięso jako duma narodowa dla wegan_ek i wegetarian_ek? Choć niewątpliwie polskość z mięsem jest związana.

MKC: Byłam weganką cztery lata, przez prawie całe moje studia. [śmiech]  Ale fakt, mięso to element każdego polskiego sklepu, nawet najbardziej obskurny ma swoją mięsną ladę czy alejkę. Niedawno byłam w polskim sklepie, było ciemno, głucho, odstręczająco, ale najbardziej podświetlona była witryna z mięsem, stojąca na środku sklepu.

AM: Zaskakujące. A co z tą Polską?

MKC: Fascynacja polskością jest powrotem trochę do korzeni, w moim przypadku to powrót do mojego dzieciństwa. Do konkretnych smaków, tekstur, wzorów, do tego czegoś charakterystycznego – mojego Hawaikum, czyli do tych polskich tropików, bez ładu i składu, zróżnicowania krajobrazowego – połączenia gór i morza. Mamy wszystko, ale to zawsze za granicą jest lepiej. Interesuje mnie zależność naszych wyborów, to, że zostałam wychowana na jedzeniu schabowego w kanapce, oglądaniu Klanu, jeżdżeniu do Tesco po kurczaka z rożna na specjalne okazje, na ceracie na stole, którą teraz wykorzystuję do zdjęć jako tło. Jest to indywidualny wybór tego, co lubię, tego co mnie interesuje i tego, co jest dla mnie niezmienne. Osoby, które nie znają Polski, oglądając moje zdjęcia mówią, że tak wyobrażają sobie ten krajobraz. I o to mi chodzi! 

AM: Naprawdę w Twoich pracach widzą Polskę?

MKC: Tak. 

AM: Wróćmy do sklepów w polskiej dzielnicy w Hadze. Co tam się zdarzyło? 

MKC: W tych sklepach zaczęłam pracować artystycznie i odkrywać siebie jako osobę, która może mieć wiele tożsamości, biorąc wizualne elementy z różnych miejsc. Po którejś wizycie w Malince – to mój ulubiony sklep polski w Hadze – zaczęłam pracować nad moimi alter eqo. Zobaczyłam, że jestem osadzona i najlepiej się odnajduję w polskiej estetyce, od której, jak myślałam, chcę uciec.

AM: Zaskakujące. Na Twoich i Martyny zdjęciach łączycie to wszystko i powstaje zupełnie nowa jakość, paradoksalnie bardzo nowoczesna. I to jest kampowe. Polski kamp?

MKC: My robimy swoje i lubimy po swojemu – tak jak czujemy. Czasem ciężko to jest ogarnąć słowami. Proces jest intuicyjny, a reszta jakoś się samoistnie składa: panterka, tapeta u babci, konkretne światło… Słowiańskość po naszemu.

AM: Słowiańskość?  

MKC: Słowiańskość to gra. Słowiańskość to kobiety, które spotykamy na ulicy, w sklepie, które nas wychowywały, czy te, które oglądałyśmy z babciami w TV w dzieciństwie. To komplet zachowań i atrybutów, które tworzą tożsamość. Słowiańskość to pożądanie, chęć poznania. 

AM: Sprecyzujesz? Wydaje mi się, że słowiańskość jest zawłaszczona przez prawicowców na przykład w szowinistycznej literaturze fantasy czy przez państwo – cepeliowsko…

MKC: Tutaj przebija się ten mój patriotyzm. Moja słowiańskość to moja miłość do Polski, która na nowo narodziła się w Holandii, dzięki narodowym sklepom spożywczym. Ta miłość jest dookoła kobiet, dookoła wizualnych, jak i smakowych rarytasów z Polski: pierogi, ogórki kiszone, maryjki na podwórkach, solarium o nazwie Molly przy ul. Konopackiej, do którego chodzą moje wszystkie sąsiadki… Jest to połączenie interpersonalnych relacji z polskimi artefaktami.

AM: Moje ulubione słowo artefakty. Masz wśród tych elementów polsko-słowiańskich powtarzające się motywy, jak na przykład maska. Jakie to ma znaczenie dla Ciebie?

MKC: Mam wrażenie, że gdy zakładam maskę, to, o dziwo, jestem sobą – oczywiście w artystycznym kontekście. To ciekawy moment transformacji-procesu-czasu. Maska to schowanie i pokazanie swojego prawdziwego ja, cokolwiek to ja może oznaczać. To znowu jest mocno związane z moimi nastoletnimi przeżyciami. Zakładanie maski to zabieg, który mnie samej pomaga działać, pracować artystycznie i być bardziej otwartą. Maska występuje w różnych formach, może nią być malowanie twarzy, zakładanie kominiarki czy nakładanie peruki. Nawiasem mówiąc mamy już całkiem pokaźną rodzinę peruczek. 

AM: Wśród masek jest kominiarka przywołująca Pussy Riot. To celowe?

MKC: Po części tak. One są dla mnie wielkie. W dzieciństwie dziwiło mnie, że obok The Pussycat Dolls jest Pussy Riot. To i to było jak zakazany owoc. Niewiele wtedy rozumiałam, ale wiem, że one zawsze były w moim życiu. A te zdjęcia w kominiarkach zrobiłyśmy podczas protestów Strajku Kobiet w Warszawie, mieszkałyśmy wtedy na Muranowie, już w większym mieszkaniu, gdzie nieustająco było bardzo dużo policji. Żartowałyśmy sobie, że chowamy się przed policją i używamy tego samego, czego oni używają. Chciałyśmy się przed nimi ukryć – ja i moja niepokojąca sztuka. 

AM: Bezwzględnie dla wielu niepokojąca. [śmiech] Trzeba się w niej przejrzeć. À propos. Widzę w Twoich pracach motyw lustra, klasyczny motyw lesbijski*. Powtarza się na Twoich fotografiach cudownie tandetne lusterko w kształcie serca w czerwonym futerku. Ale przede wszystkim Ty i Martyna przeglądacie się w sobie, czasem nie wiadomo, która jest która. To taka klasyka lesbijska*. Skąd ten motyw?

MKC: Mylą nas, to prawda. To, co wspólne to wspólne, i kocham tworzyć z moją dziewczyną, i często pokrywają się nasze dwie praktyki. Ale muszę zaznaczyć, że jesteśmy osobnymi jednostkami, każda ma swoje projekty, swój styl. Na przykład profil na Instagramie Partia Kobiet Homoseksualnych to jej dziecko, nie moje – choć dużo osób myśli, że razem je prowadzimy. Poznałyśmy się dzięki jej sztuce, a sztuka zmienia świat. [śmiech]

AM: A jednak jesteście związane. I ten związek widać w filmiku dla firmy Obey. Wykorzystujecie motyw ślubu, zresztą wyjątkowo popularny performans w sztuce lesbijskiej*.

MKC: Ślub w moim życiu zawsze się przewijał, bo – jak mówiłam – jestem tradycjonalistką i zawsze marzyłam o ślubie. Z Martyną już na pierwszej randce, która trwała pięć dni, ustaliłyśmy, że się pobierzemy. [śmiech] Już posiadam skromną kolekcje vintage sukien ślubnych z lumpeksów i kupionych na Allegro czy OLX. 

AM: Ile ich masz?

MKC: Mam trzy suknie i dwa nowe welony, szukam jeszcze jednej. Chociaż do sesji obeyowej suknie zostały wypożyczone z vintage sklepu o nazwie Mech – właścicielka też fascynuje się starymi sukniami ślubnymi. 

AM: Czym jest dla Ciebie taka suknia?

MKC: Suknia ślubna jest ubiorem, którego użyłam do pierwszych autoportretów i pierwszych gier z tożsamością – było to na początku moich studiów artystycznych. Cztery lata temu było to dla mnie wielkie odkrycie i przełomowa artystycznie chwila. Wtedy poślubiłam samą siebie. Często spotykałam się z tym, że nie wyglądam na lesbę. A jak lesba wygląda? Pytają mnie i Martynę, czy jesteśmy siostrami, koleżankami, kuzynkami… Ślub, suknia ślubna, związany z tym blichtr i kicz są dla mnie naturalne, szczególnie że do związku i zawarcia małżeństwa podchodzę bardzo poważnie. Czuję się w tym znakomicie. Jestem sroką i kocham to, lubię różowy kolor. Lubię świecidełka. Mam nawet diamenty na zębach. I marzę o własnym ślubie!

AM: W szpilkach będziecie? Wyczytałam, że chcecie rozwalać patriarchat szpilką.

MKC: Tak, ja rozwaliłabym patriarchat na golasa i w szpilkach!

AM: Nawet gdy tylko mówisz – już rozwalasz. [śmiech] Dodajecie do sukni skarpety, rozbijacie obraz doskonałości nieupozowanym ciałem, pokazujecie fałdki tłuszczu na brzuchu … Ale rządzi u Ciebie rekwizytorium klasycznie qenderowe. Jak rozumiesz rewolucyjność gadżetów dziewczyńskich? 

MKC: To się dzieje w przestrzeni symbolicznej. Uważam, że odbiorcy_czynie mojej sztuki są osobami, które lubią dopowiadać swoje przemyślenia – zawsze to najlepiej działa. Wydaje mi się, że wszyscy_tkie wiemy, co te przedmioty oznaczają, mamy skojarzenia, wiemy, że można je wziąć i na nowo użyć albo zrobić jakąś przewrotkę. Tak było z wystawą na zakończenie studiów. Cała przestrzeń została pokryta różowym puszkowym materiałem, ten róż był wszędzie, można było dostać zawrotu głowy – ja po trzecim dniu Graduation Show myślałam, że różowy przestanie być moim ulubionym kolorem. Na szczęście tak się nie stało. [śmiech] Wchodząc głębiej, orientujesz się o co chodzi. 

AM: Powiedziałaś, że chcesz poszerzać przestrzeń odbiorczą, ale zakładasz, że wszystkie osoby mają te dziewczyńskie przedmioty w cudzysłowie. Moim zdaniem to raczej myślenie życzeniowe…

MKC: Wiem, że to jest moja perspektywa, że to jest to, czego bym oczekiwała.

AM: Mówiłaś, że nie wiesz, co dalej po szkole. Temat nieheteronormatywności się już wyczerpał?

MKC: Nie. Nieheteronormatywność mnie nie nudzi, to moja codzienność. To nie jest wybór! A w codzienności są emocje, intymność, miłość. Nie wiem jednak, czy pokazywanie siebie moim odbiorczyniom_com się nie skończyło? Może to dla nich za dużo, a może czekają na jeszcze więcej? Dyplom był pięknym momentem, wiele się zadziało w tym okresie. 

Dużo pracowałam przez ostatni rok, a teraz muszę też skupić się na finansowej niezależności. Martyna ma jeszcze dwa lata do końca studiów. Zaadoptowałyśmy kota Kimchi, i to jest dopiero odpowiedzialność. Pora wszystko ogarnąć, jak dojrzały człowiek. [śmiech] Ale nie wiem jak, bo ja nigdy nie działam głową, zawsze działam sercem.

AM: Czeka Cię być może zderzenie z tą ukochaną Polską. Jak tu zarabiać lesbijską* sztuką? Nie boisz się tu żyć? Rozumiem, że estetycznie Polska jest inspirująca, ale teraz tu nie jest łatwo i bezpiecznie.

MKC: Boję się, ale nauczyłyśmy się żyć ze stresem i chyba już nic nas nie zdziwi. Lubię myśleć, że ludzie odbierają nas jako wojowniczki. Zawsze idziemy pod prąd i jest to niepokojące. Mam wrażenie, że im starsza jestem tym bardziej uświadamiam sobie, co tutaj tak naprawdę się dzieje. Uderzyło mnie to ostatnio, gdy odprowadzałam Martynę na pociąg, bałyśmy się ze sobą pożegnać. Z powodu takich codziennych sytuacji planujemy, za jakieś dwa lata, wyprowadzkę za granicę. 

AM: Mówisz o lęku, a  wyglądacie na zupełnie wyluzowane. Reprezentantki pokolenia, którym kobiety 40-50 plus mogą tylko zazdrościć.

MKC: Tak, to jest właśnie ta druga strona, której nie pokazujemy. Uważam, że trzeba normalizować rzeczywistość, trzeba pokazywać, że wcale nie jest źle. Kontent, który stwarzamy w mediach społecznościowych, jest przemyślany. Ale czasem budzę się rano ze zgagą, czasem fizycznie odczuwam w ciele lęk. Biorę Xanax.

AM: Nie za duża cena?

MKC: To nie jest wybór. Robimy to, co do nas należy. 

AM: Mario, bardzo dziękuję za rozmowę.

Korekta: Maja Korzeniewska

****************************************

Maria Kniaginin-Ciszewska (ur, 1998)
W 2021 roku ukończyła fotografię na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Hadze. Jej zainteresowania krążą wokół stereotypów i ich prezentacji w kulturze. Niezależna twórczyni wizualna pracująca między rzeczywistością a fantazją, penetrująca normy społeczno-kulturowe. Tworząc reprezentacje kobiecej formy eksploruje granice tabu i ikon. Odnajduje artefakty polskości czy szerzej słowiańskości, łącząc je z koncepcjami ciała oraz relacji międzyludzkich.

LINKI
WWW
INSTAGRAM
FACEBOOK

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie) / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

****************************************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ