TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Recenzja filmu „Nawet nie wiesz jak bardzo Cię kocham” w reżyserii Pawła Łozińskiego

Recenzja filmu „Nawet nie wiesz jak bardzo Cię kocham” w reżyserii Pawła Łozińskiego

Autor tekstu: Michał Żakowski

Źródło zdjęcia: Filmweb

 

nawet nie wiesz

 

 

Psychoterapia to temat tabu. “Idź na terapię” zdarza się nam mówić wtedy, gdy uznajemy czyjeś słowa lub działania za niedorzeczne. Czym rzeczywiście jest psychoterapia, jak wygląda jej przebieg i kto z niej korzysta? Możemy się temu przyjrzeć dzięki nowemu filmowi Pawła Łozińskiego.

W trakcie godzinnego seansu obserwujemy zmagania matki i córki z własną przeszłością. Pierwszy raz od lat mają okazję szczerze porozmawiać o tym, dlaczego nie mogą się ze sobą dogadać. Obserwujemy, jak trudno przychodzi im zebranie myśli. Każda z nich ma czas na swój monolog. Gdyby próbowały nawiązać bezpośredni dialog, skończyłoby się na wypominaniu krzywd i zaprzeczaniu zarzutom drugiej osoby.

Rozmowa jest możliwa dzięki obecności psychoterapeuty. Stefan de Barbaro, jeden z najlepszych polskich specjalistów w tej dziedzinie, pełni dwie funkcje. Do niego kierowane są słowa, które matka chce powiedzieć córce, a córka matce. Jest on również moderatorem. Poprzez swoje pytania skłania do refleksji nad własnymi słowami, do poszukiwania nowych wątków.

Kamera skupia się na twarzach trzech osób uczestniczących w sesji. Na twarzy psychoterapeuty widzimy skupienie, ale i ciekawość. Można dostrzec, że jest to osoba, która potrafiła wypracować optymalne podejście, między pełnym angażowaniem się w emocje uczestniczek sesji, a całkowitym dystansem i obojętnością. Na twarzach kobiet obserwujemy stres, niepokój, ból wynikający z odtwarzania tego, co siedzi od dawna w ich sercach.

Obejrzenie tego filmu będzie dla każdego indywidualnym przeżyciem. W życiu każdego z nas są osoby, często naprawdę bliskie, z którymi powinniśmy porozmawiać o wspólnych doświadczeniach. Brakuje nam jednak czasu, nie chcemy rozbudzać konfliktów, nie wiemy, czy będziemy potrafili wyrazić nasze uczucia. Widzimy, że nie jesteśmy jedyni.

Dla samego reżysera stworzenie filmu miało wartość terapeutyczną. Stanowi on nawiązanie do jednej z jego poprzednich produkcji, “Ojciec i syn”, w której podjął próbę dialogu ze swoim ojcem, również reżyserem, Marcelem Łozińskim. Ostatecznie obaj panowie zmontowali własne wersje dokumentu, a różnice były na tyle głębokie, że doprowadziły do konfliktu.

Oglądając „Nawet nie wiesz jak bardzo Cię kocham”, możemy zastanowić się, czy jest osoba, której chcielibyśmy coś powiedzieć, ale nie mamy jak. Widzimy, jak taka sesja będzie wyglądać. Dzięki doskonałej grze aktorek widzimy, jak możemy wyglądać sami.

 

 

Tytuł filmu – Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham
Reżyseria – Paweł Łoziński
Czas trwania – 76 minut

 

 

Korekta: Klaudia Głowacz

Wygrywa girl power! | recenzja filmu „Dziewczyny inne niż wszystkie”

dziewczyny inne niz wszystkieDziewczyny inne niż wszystkie

Reżyseria i scenariusz: Esa Illi

premiera:  15 lipca 2016  (Polska)  27 marca 2015  (świat)

recenzja: Iza Pazoła

 

Co jest najważniejsze w życiu? Co daje nam siłę? Co pozwala nam wspinać się na najwyższe wyżyny? Wiele rzeczy przemija jak szkoła, inne – pojawiają się w nim na chwilę.. jak mężczyźni. Dojrzewamy, dorastamy..  Przechodzimy przemianę. Co zostaje, co jest największym skarbem, który należy cenić ponad wszystko? Ludzie, którzy nas otaczają, ludzie na których możemy liczyć kiedy los kopie nas po tyłku. To oni przytulą, pocieszą i staną w naszej obronie. Nasze przyjaciele, nasze przyjaciółki.

Główne bohaterki: Jessica, Aino, Taru i Jenny doskonale wiedzą, jakie to uczucie. Krótkie etiudy na temat życia każdej z nich, przedstawią problemy z jakimi zmagają się współczesne nastolatki, pokazują co daje im siłę by walczyć dalej – odbić się, skoczyć w górę, uciec od problemów. To słodko-gorzki film, w którym zwycięża kobieca solidarność i przyjaźń.  Choć każda z bohaterek jest w pewnym sensie outsiderką, to wszystkie stykają się z typowymi problemami, jakie dręczą współczesne nastolatki: nieszczęśliwą miłością, brakiem samoakceptacji spowodowanym otyłością,  niechcianą ciążę czy problemem z pogodzeniem się z własną orientacją seksualną.

„Dziewczyny inne niż wszystko”, to fiński film z rodzaju: coming of age. To współczesny, wystarczająco lekki jak na wakacje, a przy tym niegłupi film o dorastaniu, który jednak zagrzewa dziewczyny do walki o swoje lepsze, dorosłe życie – do bycia wojowniczkami. W życiu dokonujemy różnych wyborów, i musimy mieć siłę aby się z nimi pogodzić.  Jeśli jej nie mamy, to tej siły użyczą nam przyjaciółki.

W jednej ze scen, tytułowe bohaterki oglądają animację, w której bohaterka dostaje regularne baty od stworka zwanego Życiem. Ten obraz, to historia, która powstała na podstawie rzeczywistych wydarzeń, jakie miały miejsce w stolicy Finlandii, Helsinkach. Czwórka dziewczyn prowadziła video pamiętnik, na podstawie którego nakręcono ten film. Reżyserem jest Esa Illia. Mimo, że  sam jest już dorosłym mężczyzną a opowieść dotyczy nastolatek – to udaje się mu jednak umiejętnie wprowadzić obserwatorów w ich  świat,  przedstawiając je nam jako osoby bliskie, żyjące tuż obok nas. Dokonuje tego poprzez zobrazowanie indywidualnie otoczenia, w którym żyją dziewczyny,  m.in.  domów, rodzin. Świat nastolatek się poprzez to dopełnia i staje dla nas realny.

Dobry punkt odniesienia dla dzieła Illego stanowią amerykańskie filmy z gatunku coming of age. Obraz ten ma właściwą im lekkość tonu, która bynajmniej nie spłyca powagi poruszanych tematów. Przy okazji reżyser doskonale wie, jak uwieść widzów dynamicznym, teledyskowym tempem oraz melodyjnym piosenkami na ścieżce dźwiękowej m.in. w wykonaniu: Aino Venny.

Sam reżyser nie zadowala się jednak wyłącznie sprawnym kopiowaniem amerykańskich wzorców. O inności „Dziewczyn..” świadczy przede wszystkim silnie rozwinięty wątek feministyczny. Mężczyźni występują tu wyłącznie w rolach drugoplanowych, bądź pełnią funkcję czarnych charakterów. Równie negatywnie zostają odmalowani rodzice dziewczyn – zagubieni i niedojrzali, że w żaden sposób nie mogą być traktowani przez dzieci jako wzorce do naśladowania. Oparcie dziewczyny znajdują w własnym zamkniętym kręgu przyjaźni. Wygrywa girl power.

 

Jaka była Maria Czubaszek i jakie miała poglądy? Recenzja książki „Nienachalna z urody”

 

Nienachalna.z.urody

Jaka była Maria Czubaszek i jakie miała poglądy? Każdy z nas natknął się na jej teksty czy wypowiedzi. Niestety, najczęściej wyrwane z kontekstu, z falą hejtu i oburzenia. Jednak Pani Maria nigdy nie przejmowała się tym co myślą inni. Chciała żyć po swojemu i jej się to udało. Żyła szczerze i bardzo otwarcie. Nie bała się mówić o tym co myśli i taka właśnie jest jej książka. To zbiór przemyśleń na różne tematy, ale też kolekcją wspomnień o osobach, które znała. Pierwszą rzeczą, którą Pani Czubaszek wzięła na warsztat jest jej własny wygląd. Miała zdrowe podejście do swojej aparycji i podchodziła do niej z dużym poczuciem humoru, które jest mi całkiem bliskie.

„Jeśli mam być szczera, to wydaje mi się, że przyczyną mojego wyglądu, bardziej niż papierosy jest wiek. Ale gdyby jakaś organizacja społeczna chciała wykorzystać mnie do kampanii ostrzegającej przed zgubnymi skutkami palenia, to oczywiście mogę w niej wystąpić.”

Już po pierwszych akapitach śmiałam się, chociaż w komunikacji miejskiej nie zawsze wypada to robić. Dalej jest tylko ciekawiej. Książkę można podzielić na kilka grup tematycznych. Pierwszą z nich jest życie osobiste. Pani Maria nie próbowała ukrywać szczegółów. Przyznała się do ingerencji w swoje ciało i wyjawia powody dlaczego tak, a nie inaczej postąpiła. Opowiedziała szczerze o swoich związkach, podejściu do ludzi i dzieci. Nie jest to próba wybielania swojego wizerunku, złagodzenia podejścia czy wmawianie nam, że pewnych rzeczy nie powiedziała lub przejęzyczyła się. Inną grupą jest praca i ludzie, którzy ją otaczali. Jak udało jej się trafić na studia? Co robiła w pracy? W jaki sposób odniosła swój mniejszy i większy sukces? Następnie Satyryczka z właściwą sobie pasją i charakterem komentuje też naszą rzeczywistość, polityków i zmianę władz. Nie jest to tylko jej zdanie, ale też odbicie aktualnej sytuacji w kraju oraz próba zrozumienia tego co się dzieje. Wszystko otoczone wyszukanym humorem i dystansem do świata.

„Nie noszę kotylionów, nie obwieszam się flagami. Dowodem na to, że jestem patriotką, jest fakt, że płacę podatki. Owszem, zdarza się, że robię to w ostatniej możliwej chwili, ale fakt, że bez żadnego kombinowania oddaję fiskusowi swoje pieniądze, jest w moim przekonaniu naprawdę przejawem patriotyzmu.”

Podziwiam Marię Czubaszek za wybór i konsekwencję w podążaniu swoją ścieżką. Zazdroszczę odwagi w głoszeniu swoich poglądów i szczerych opiniach. Chciałabym mieć takie podejście do wszystkich spraw. Warto przeczytać jej książkę choćby dla samego spojrzenia z innej perspektywy. Dzięki niej można przemyśleć nasze zachowania i uświadomić sobie, że każdy ma swoje racje. Dla mnie czas spędzony z tą książką był czystą przyjemności i żałuję tylko, że nie będzie drugiej części. Nie będziemy mieć długo w naszej polskiej świadomości takiej postaci. Postarajmy się zatem trzymać jak najdłużej jej wspomnienie i rady: zachowajmy do życia dystans, nie przejmujmy się innymi, bo po śmierci i tak będzie nam już wszystko jedno.

 

Autorka: Justyna Chruściel – osoba marząca o lepszym świecie, aktywna uczestniczka życia Feminoteki

Korekta: Klaudia Głowacz

 

 

Recenzja książki „Patyk” Hanny Samson

Samson_Patyk_500pcx

Patyk
Autorka: Hanna Samson
Znak, 2016

 

Opowiadanie o najnowszej książce Hanny Samson nie jest zadaniem łatwym. To opowieść, która jednocześnie wciąga, generuje u czytelniczki/ka masę emocji, a jednocześnie – pozostawia z masą niedopowiedzeń, zmusza do refleksji nad własnym zachowaniem, sprawia, że dzielimy z bohaterką jej obawy, radości i – w pewnym momencie – wściekłość z powodu swojej bezradności. Aby jednak można było odczuć te emocje z pełną mocą, należy bezwzględnie unikać jakichkolwiek wyjaśnień w zakresie fabuły – osoba czytająca książkę musi sama wpaść w wir narracji, której wartkość – tradycyjnie już w utworach Hanny Samson – stanowi jedną z najmocniejszych stron całości.

W książce wyróżnić można dwa główne motywy przewodnie – rozliczenie głównej bohaterki ze swoją przeszłością oraz wątek pełniący rolę nadrzędną, widoczny w każdym fragmencie książki – problem przemocy wobec kobiet, z elementami refleksji nad innymi przejawami patriarchatu w życiu codziennym.

O sytuacji wiemy tyle, ile opowie nam bohaterka. Poznajemy problemy, z jakimi mierzyła się dawniej. Obserwujemy próbę zbudowania nowego życia po ciężkich przeżyciach. Bohaterka usiłuje odbudować relacje z matką, krytycznym okiem patrzy również na swoją pracę. Konfrontuje się z dawnymi znajomościami i miłościami. Drży z przerażenia, czy nie zrobiła czegoś, co zniszczy jej życie. Ale jeszcze bardziej boi się powiedzieć “sprawdzam”.

Obserwując sytuację, zaczynamy snuć swoje domysły. Podobnie jak bohaterka, powoli dostrzegamy większy obraz całości. Mamy swoje przypuszczenia. Zaczynamy się domyślać, że popełnia błędy. Czy jednak nasze oceny są trafne?

Temat przemocy wobec kobiet i seksizmu zajmują ważne miejsce w książce. Doświadczenie autorki w pracy z kobietami doświadczającymi przemocy pozwoliło jej nakreślić sytuacje, do których może dochodzić wokół nas. Czy potrafimy rozpoznać sytuację? Jak reagować? Czy możemy się uchronić przed przemocą? Jak wielkim problemem może być wyuczona przez kobiety postawa, że czego by mężczyzna nie zrobił, nie wolno go skrzywdzić?

Zdecydowanie polecam tę książkę wszystkim osobom, które potrafią otworzyć się na cudze doświadczenia, mają dar słuchania i odrobinę empatii. Walorem lektury jest przekazanie ważnych przemyśleń, z perspektywy osoby zaangażowanej w tematykę feministyczną. Przemyślenia te nie wnoszą może nic nowego dla osób mających styczność z poruszanymi kwestiami, ale czytelnikom/czkom mniej zaangażowanym w tę tematykę dają możliwość przemyślenia tego, co dzieje się wokół nas, a na co potrafimy nie zwracać uwagi. Jest to niewątpliwie zaleta, mam bowiem nadzieję, że książka przebije się poza krąg ściśle feministycznych środowisk.

“Patyk” to książka, która zaskoczy osoby oczekujące lektury łatwej, przyjemnej, dającej złudzenie, że przemoc wobec kobiet to temat daleki, który na pewno nie wystąpi w naszym otoczeniu. Zawiedzione będą również osoby lubiące oceniać ludzkie zachowania, korzystając z wygodnej pozycji trzeciej osób. Tutaj nie da się „przelecieć przez ksiązkę”, nie angażując się emocjonalnie w sytuację bohaterki. A jeśli nawet można, jest to lektura znacznie zubożona.

Od „Patyka” nie można też oczekiwać, że pozostawi nas całkowicie zadowolonych i nie zmusi do refleksji. To, co przeczytamy, zapada na długo w pamięci.

Na pewno warto sięgnąć po lekturę i wyrobić własny pogląd. Książka do nabycia w księgarni Feminoteki. Gorąco zachęcam przeczytanie książki z bliskimi osobami: po uczestnictwie w doświadczeniu terapeutycznym głównej bohaterki pomocna będzie własna mini-terapia, podczas której przegadamy z inną osobą nasze refleksje i damy upust swoim emocjom.

Autor: Michał Żakowski

Korekta: Klaudia Głowacz

Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy? Recenzja filmu „Babka”

Babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?

Recenzja filmu „Babka” (Grandma, 2015, scenariusz i reżyseria: Paul Weitz)

Siedemdziesięcioletnia poetka Elle (Lily Tomlin) nie może otrząsnąć się ze zdumienia, kiedy do jej domu wchodzi młodziutka wnuczka i mówi, że chce przerwać ciążę i że zamierza sama za to zapłacić. To znaczy chciałaby, żeby zapłaciła babcia, bo przerażona Sage (Julia Garner) w tej chwili nie ma ani grosza, a jej chłopak nie odbiera telefonu.

1

Jeśli chodzi o Elle, życie artystki właśnie znalazło się na zakręcie. Po śmierci wieloletniej, ukochanej partnerki, kobieta wdała się w romans ze studentką, wielbicielką jej twórczości. Wie, że nie była gotowa na nowy związek i czuje, że krzywdzi dużo młodszą od siebie i pełną złudzeń Olivię (Judy Greer). Mimo bólu, decyduje zakończyć relację z dziewczyną. Razem z wnuczką rozpoczyna szaloną, jednodniową podróż w czasie: w poszukiwaniu pieniędzy na zabieg objeżdża domy wszystkich znajomych, którzy tylko przychodzą jej do głowy. Sage umówiła się wieczorem tego samego dnia w klinice aborcyjnej. Mają mało czasu. Dla dobra wnuczki Elle musi zmierzyć się z przeszłością, stawić czoła dawnym błędom — na końcu drogi czeka ją jeszcze konfrontacja z pełną złości, apodyktyczną córką, matką Sage, w której rolę mistrzowsko wcieliła się Marcia Gay Harden.

Wieloletnia feministka starej daty wrzucona zostaje w codzienność, która okazuje się nie do uwierzenia. Rzeczywistość, którą zastaje to komedia pomyłek, jak gdyby żywcem zaczerpnięta z „Teorii King Konga” Despentes. Wydawać się może, że współczesny świat chroni kobiet; że Sage legalnie może udać się do kliniki aborcyjnej, może decydować o sobie, tak jak lata temu zadecydowała Elle, jednak wolność nastolatki jest wolnością pozorną. Dziewczyna czuje się winna, pyta, czy pójdzie do piekła, czy jest szmatą. Wierzy  wyłącznie w swoją odpowiedzialność za niechcianą ciążę oraz niezabezpieczenie, w relacji z niedojrzałym chłopakiem nie potrafi dbać o własne potrzeby. Czuje nieustanny, wewnętrzny obowiązek podobania się mężczyznom – krzyczy na babcię, która poirytowana, kopie niedoszłego ojca i próbuje odstraszyć mechanika, gapiącego się na nogi wnuczki. Apogeum zdziwienia głównej bohaterki przedstawione zostaje w symbolicznej, przesyconej ironią scenie: zdesperowana Elle postanawia sprzedać najcenniejsze dla siebie książki, wśród nich „Drugą płeć” i „Mistykę kobiecości”(ang. The Feminine Mystique). Sage bierze w dłonie książkę Friedan i zaczyna opowiadać o błękitnej Mystique z X-menów – to jej jedyne skojarzenie.

Wśród zawiłości wątków i dialogów, które nie zawsze okazują się śmieszne, postać odegrana przez Tomlin roztacza nieodparty urok. Jej inteligencja i poczucie humoru – jedyna broń wobec zmęczenia i rozczarowania zastaną rzeczywistością, czynią z niej postać głęboko autentyczną. Prawdziwe są również pytania, które stawia, a pyta nie tylko o przyszłość feminizmu, ale o przyszłość czytelnictwa oraz o to, czy wykształcenie, otwarty umysł i tolerancja mają jeszcze jakąś wartość. Forma filmu sama przypomina książkę – historia podzielona jest na rozdziały, każdy z nich o innym tytule. Na początku opowieści pojawia się literackie motto w postaci cytatu z Eileen Myles, które podsumowuje gorzkie przesłanie filmu: jedyne, czego możemy być pewne to upływ czasu.

Autorka: Ola Gocławska

Korekta: Klaudia Głowacz

Recenzja książki „Zakazane ciało. Historia męskiej obsesji” Diane Ducret

13046153_10206798982549363_417849286_nZastanawiałyście/-liście się może kiedykolwiek czy w pochwie ukryte są zęby? Raczej nie. Najnowsza książka Diane Ducret przedstawia tę i inne kuriozalne teorie na temat waginy. Wskazuje o tyle precyzyjnie, o ile wystarczają źródła, kto tego rodzaju głupotę wymyślił, bądź propagował, różne wariacje demonicznych mitów związanych z kobiecymi genitaliami, gdzie i jak długo w nie wierzono oraz jakie pociągały za sobą konsekwencje. Antykoncepcja? Kto za tym stoi? Jak długo oraz w jaki sposób dziewczęta i kobiety dawały sobie radę bez podpasek, tamponów i kubeczka menstruacyjnego? Rewolucja przy pomocy cipek? (Zdarzyła się). Tych pytań prawdopodobnie również sobie nie zadajecie, ale odpowiedzi na nie są również interesujące.

Pomimo lekkiego tonu, którego używa autorka, po lekturze książki nasuwa się bardzo prosty, a gorzki wniosek – nieznajomość kobiecych narządów szkodziła (kobietom) i szkodzi nadal. Jest to specyficzna kronika ignorancji kobiecych problemów, kobiecej anatomii, kobiecych potrzeb, bazująca przede wszystkim (lecz nie wyłącznie) na historiach pochodzących z obszarów objętych wpływami zachodnioeuropejskimi, ze szczególnym uwzględnieniem Francji, co tłumaczyć można pochodzeniem autorki (bo przecież problemy waginalne w średniowieczu na pewno nie dotykały jedynie tego kraju). Autorka analizuje w przeważającej mierze teksty, napisane przez mężczyzn, dotykające problematyki kobiecych narządów i kobiecej seksualności, stąd też podtytuł „historia męskiej obsesji”.

1192-1362-large

Ale! Zamiast załamywać ręce nad tymi „mądrościami”, można przyjrzeć się ciekawemu zjawisku. Myślom w trudach wydobytych z odmętów męskiego umysłu, zapewne tak genialnym z punktu widzenia autorów, że aż przelewanych na papier. Swoistym dowodom potęgi ludzkiej imaginacji, rozpowszechniania własnych teorii opartych chyba na koszmarach sennych, bo przecież nie na badaniach (kto by TAM zaglądał) w sposób skuteczny i szeroki. Czyli wszystko to, co można obserwować i dziś, i jutro, i dawno temu. Lektura dotyczy jednak rysu historycznego, zatem można się odprężyć przy lekturze i zaśmiewać się na głos, bo dziś już, na szczęście, o waginach wiemy wszystko.

 Jest to książka z kategorii „pożytecznych” zarówno dla tych osób, które są miłośniczkami/miłośnikami wagin jak i dla tych, którzy/które wolą operować „broszkami” niż  wypowiedzieć głośno słowo na „w”.

Autorka: HSA

Recenzja filmu ,,Płomień”

Jak zachowuje się społeczeństwo, gdy kraj znajduje się na skraju gospodarczej i moralnej zapaści? Jakie ukryte instynkty i atawizmy budzą się do życia kiedy dobrze znany bezpieczny świat rozpada się na naszych oczach?  Jak żyje się kobiecie, młodej matce w pogrążającej się w szaleństwie Grecji?

Na te pytania odpowiada najnowszy film „Płomień”.  Krytycy określili go mianem krzyku młodego greckiego pokolenia oskarżającego swoich rodziców i dziadków o hipokryzję i nieodpowiedzialność. Według reżysera Syllasa Tzoumerkasa to wnikliwa analiza kryzysu europejskich wartości: solidarności, tolerancji czy opieki nad słabszymi. Grecja staje się w nim areną działań wojennych między rodzicami a dziećmi, kobietami a mężczyznami czy ludźmi o odmiennych poglądach politycznych.

Film wciąga od pierwszych chwil ze względu na swoją niechronologiczną strukturę, w której obrazy teraźniejszości mieszają się ze wspomnieniami. Dynamiczne, pełne krzyku i brutalności sceny jeszcze intensyfikują filmowe doznania i doprowadzają  widza do całkowitego zanurzenia w akcji.

11949350_10153036115566994_7127968361249146913_n

W filmie ukazana została historia Marii – idealistki, która zrezygnowała ze studiów prawniczych dla pełnego pasji romansu i opieki nad podupadającym rodzinnym biznesem. Po latach analizując swoje życie uświadamia sobie, że została obarczona obowiązkami ponad swoje siły a miłość i rodzinne szczęście były młodzieńczą ułudą.  Jak przyznał w jednym z wywiadów reżyser: „To film, który wykorzystuje archetyp Medei. W sensie człowieka, który został oszukany i odarty z iluzji.”

„Płomień” to także rodzaj komentarza, refleksji na temat dynamiki zmian zachodzących między płciami wewnątrz greckiego paternalistycznego społeczeństwa. Męska dominacja w obliczu kryzysu zostaje zakwestionowana,  zarówno w strefie publicznej jak i w domowym zaciszu: rządzący politycy nie potrafią wyprowadzić kraju z ruiny a mężowie zapewnić przetrwania rodzinie. Właściwie w filmie mężczyźni pojawiają się sporadycznie i stanowią tło dla kobiecych działań. Despotyczna niepełnosprawna matka rządząca twardą ręką oraz silna Maria realizująca swój bezwzględny plan przeciwstawione zostały cichemu, zastraszonemu ojcu i Yanissowi – mężowi uciekającemu od rodzinnych problemów i obowiązków w przygodny seks.

„Płomień” to film warty uwagi, który nie pozostawia widza obojętnym.

Recenzja: KU – wolontariuszka Feminoteki

Pewnie nie ma nikogo tak dziecinnego jak ja… | recenzja książki „Astrid Lindgren. Opowieść o życiu i twórczości”

Astrid Lindgren opowiesc o zyciuAstrid Lindgren. Opowieść o życiu i twórczości
Autorka: Margareta Stromstedt
Marginesy, 2015

 

Pewnie nie ma nikogo tak dziecinnego jak ja – mówiła o sobie Astrid Lindgren. Umiejętność patrzenia na świat oczami dziecka stanowiła bez wątpienia jedną ze składowych jej sukcesu. Mój kolega przeczytał w swoim życiu tylko jedną książkę. To były „Dzieci z Bullerbyn”. I chociaż do lektury zmusiła go nauczycielka, książkę tę przeczytał z wielką przyjemnością. Astrid Lindgren potrafiła opisać z pozoru zwykłe życie tak, że wielu z nas dałoby wiele, by znaleźć się w Bullerbyn czy innym wymyślonym przez nią miejscu, chociaż przez kilka dni.

Pierwowzorem Bullerbyn jest niewielka osada w Smalandii, szwedzkiej prowincji, w której urodziła się i wychowała sama pisarka. Sądzę, że dwie rzeczy sprawiały, iż nasze dzieciństwo było takie, jakie było – powiedziała później – poczucie bezpieczeństwa i wolność. Astrid czuła się dzieckiem kochanym i chcianym, miała rzecz jasna – jak większość wiejskich dzieci – liczne obowiązki, musiała też przestrzegać obowiązujących reguł, ale w chwilach zabawy nikt jej nie kontrolował. Mogła biegać po całej wsi bawiąc się w sposób zupełnie nieskrępowany. W swojej twórczości często odwoływała się do własnych doświadczeń.

Pamiętała również o dzieciach, których rzeczywistość przedstawiała się zdecydowanie mniej idylliczne. Nie bała się trudnych tematów, takich jak samotność, bieda czy śmierć.  Do dziś jej książki wykorzystywane są w celach terapeutycznych.

Mimo, że bardzo strzegła swojej prywatności, często zabierała publicznie głos w kwestiach dla niej ważnych, dotyczących przede wszystkim szeroko rozumianych praw człowieka. Krytykowała obowiązujący system stosunków społecznych, uprzemysłowienie rolnictwa, eksploatację przyrody, czy konsekwencje konfliktów zbrojnych. Zyskując międzynarodową sławę, stała się niekwestionowanym autorytetem opiniotwóczym, nie tylko w rodzimej Szwecji.

Margareta Strömstedt z niezwykłym wyczuciem i taktem opowiada o bohaterce swojej książki, jak najmniej pisząc o jej osobistych sprawach, skupiając się raczej na jej życiu publicznym i literackim. Przedstawione historie ukazują genezę powstania poszczególnych utworów i ich paralele z osobistymi doświadczeniami autorki, ale bez ingerowania w jej prywatność. Opisom tym towarzyszą liczne ilustracje i zdjęcia.

Mimo że o prywatnej Astrid Lindgren autorka biografii pisze niewiele, nie miałam wrażenia, iż przedstawiony obraz życia słynnej pisarki jest niepełny. Nie odczuwałam potrzeby, by poznawać tajemnice, których sama bohaterka książki nie chciałaby zdradzać. Biografia przedstawia kobietę nietuzinkową, odważną, utalentowaną, a jednocześnie skromną i „normalną” w najlepszym tego słowa znaczeniu, bez wystawiania laurki czy popadania w tani sentymentalizm.

 

Justyna Łopińska

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

Jackson Katz – Paradoks macho | recenzja książki

 

indeks

Jackson Katz – „Paradoks macho”

Wydawnictwo Czarna Owca, Fundacja Feminoteka

Warszawa, 2012

 

Te same cechy. które niektórzy przypisują mężczyznom typu macho czy mężczyznom hipermęskim, cechy takie jak “twardość” czy gotowość do użycia przemocy, dają się interpretować jako wyraz słabości i tchórzostwa.  Mówiąc prościej, mężczyzna który bije żonę lub dziewczynę, nie dowodzi tym samym, że jest “prawdziwym mężcyzną” zdolnym do kontroli i godnym szacunku: dowodzi raczej, że ma poważny problem i potrzebuje natychmiastowej pomocy

Jackson Katz – wstęp do książki “Paradoks macho”

 

 

 

Wszyscy tworzymy “kulturę gwałtu”. I wszyscy możemy z nią zerwać.

            Opisywana książka może być traktowana jako dobry punkt wyjścia do wszelkich dyskusji na temat przemocy wobec kobiet oraz odpowiedzialności mężczyzn za przeciwdziałanie temu zjawisku  Napisana prostym stylem (choć można mieć zastrzeżenia odnośnie – być może zbyt częstego – powtarzania niektórych szczególnie istotnych dla zrozumienia istoty problemu stwierdzeń), pomaga zrozumieć perspektywę której w dyskusji o  przemocy wobec kobiet brakuje. Jej zrozumienie jest szczególnie istotne dla mężczyzn. Często bowiem słyszymy, że dana osoba nie popiera przemocy, co uwalnia ją od odpowiedzialności za podejmowanie jakichkolwiek działań na rzecz ograniczania skalitego zjawiska. Jackson Katz proponuje (i na poparcie tej tezy rozwija przez prawie 500 stron bardzo przekonujące argumenty) bowiem takie oto, może mało komfortowe dla niektórych, ale jednocześnie oddające istotę problemu założenie: źródłem przemocy wobec kobiet są mężczyźni, i to na mężczyznach ciąży główna odpowiedzialność za poprawę bezpieczeństwa kobiet.

 

Oczywiście, przyjęcie takiej perspektywy wywołuje u wielu panów reakcje defensywne. W końcu oni sami nie krzywdzą kobiet, więc jakim prawem mają ponosić kolektywną odpowiedzialność? Otóż – faktem jest, że wielu mężczyzn nie stosuje przemocy wobec kobiet. Można nawet powiedzieć, że większość mężczyzn nie stosuje przemocy fizycznej, w tym seksualnej. Nie jest to, oczywiście, jakąś szczególną zasługą – ale stanowi to pewien wyznacznik postawy godnej człowieka. Mimo to, większość przemocy jakiej doświadczają kobiety (ale równiez mężczyźni) pochodzi ze strony mężczyzn. Nie są to aspołeczne jednostki pokroju Hannibala Lectera (chociaż raz na milion przypadków trafi się pewnie i psychopata) – sprawcami przemocy sa tzw. “nasi chłopcy”. Zwykli, niewyróżniający się mężczyźni, często działający razem z podobnymi sobie chłopakami. Fali gwałtów na amerykańskich kampusach, gwałtów na amerykańskim Woodstocku z 1999 roku, serię aktów przemocy wobec kobiet podczas Dnia Portorykańskiego w nowojorskim Central Parku w 2000 roku, itp. wydarzeń nie możemy wytłumaczyć pojawieniem się na niewielkiej przestrzeni wyjątkowo dużej liczby zdegenerowanych jednostek. Te wydarzenia, podobnie jak wiele innych incydentów dziejących się każdego dnia, stanowią element kultury gwałtu – pojęcia, bez którego zrozumienia nie będziemy w stanie rozmawiać o skutecznych metodach ograniczania zjawiska przemocy wobec kobiet.

 

Na te pojęcie składają się – warto sobie to zapamiętać, i również pod tym kątem czytać książkę – zarówno normy wpajane nam w procesie wychowania, jak również elementy obecne w popkulturze. W tym kontekście możemy bez przesady założyć, że nie ma mężczyzny, który (niekoniecznie ze złej woli) nie uczestniczyłby w budowaniu tej “kultury”. Jackson Katz podaje cztery przykłady zjawisk sprzyjających budowaniu kultury obwiniania kobiet winą za doznawaną przemoc. Pierwszy przypadek – atmosfera wokół sprawy Kobe Bryanta, oskarżonego o gwałt na dziewiętnastoletniej studentce. W mediach pojawiła się fala zarzutów wobec ofiary. Analizowana była jej wiarygodność – zarówno jako osoby o pełni zmysłów, jak również osoby której “prowadzenie się” “uprawnia” ją do oskarżeń o gwałt. Nie mówiło się nic o skłonności koszykarza do agresywnych zachowań. Kibice Los Angeles Lakers na każdym meczu wyrażali wyrazy euforii wobec swojego ulubieńca, wysyłając jednoznaczny sygnał: “nie interesuje nas ofiara, wolimy wierzyć naszemu człowiekowi”. W tym czasie dziewczyna, która oskarżyła Bryanta o gwałt usunęła się całkowicie z jakichkolwiek aktywności, regularnie dostawała pogróżki śmierci. Podobną atmosferę, deprecjonującą znaczenie zarzucanych czynów, dawało się odczuć ostatnio, przy okazji sprawy Billa Cosby’ego. Również na polskim podwórku wielu osobom łatwiej było uwierzyć w to, iż kilkadziesiąt urzędniczek olsztyńskiego magistratu opowiada bzdury, niż w to, że były prezydent miasta jest osobą stosującą wobec podwładnych przemoc seksualną. Istnieje, oczywiście, jeszcze mniej optymistyczny wariant – w którym molestowanie seksualne i gwałt zwyczajnie nie są przez ludzi postrzegane jako przestępstwa dyskwalifikujące człowieka pełniącego odpowiedzialną społecznie funkcje.

Kolejnym zjawiskiem, które Katz wziął na ruszt, jest popularność Eminema. Raper, popularny również na naszym podwórku, w jednej z piosenek – Kim (tak samo na imię ma jego żona) – zawarł brutalny opis kłótni ze swoją partnerką, zakończona poderżnięciem jej gardła. W innych utworach w równie plastyczny sposób opisuje akty przemocy wobec kobiet, gejów i lesbijek. Co więcej – wytwórnia Eminema nie tylko nie starała się ograniczać tego rodzaju zapędów, ale wręcz zachęcała rapera do eksploatowania tego rodzaju treści – licząc cynicznie na łatwy zysk. Nie przeszkodziło to w budowie wizerunku Eminema jako “buntownika”. Jak słusznie zauważa Katz, “męska przemoc wobec kobiet nie ma w sobie nic buntowniczego” – a z jakichś względów seksizm i homofobia uznane zostały przez wytwórnię za bardziej akceptowalne niż rasizm czy antysemityzm – mimo, że twórczość odwołująca się do tego typu emocji byłaby tak samo wątpliwa moralanie i miałaby taki sam potencjał “buntowniczości”. Czy na polskim rynku muzycznym spotykamy się z tego rodzaju zjawiskami? Przyznaję, że nie śledzę rynku hip-hopu – w pamięci pozostaje mi “przebój” “Suczki” zespołu Ascetoholix, którego przesłaniem jest niewątpliwie zdjęcie z mężczyzn odpowiedzialności za kontakty seksualne z niepełnoletnimi dziewczynami. Niewątpliwie, polskie środowisko hip-hopowe nie jest wolne od problemu seksizmu i homofobii, co więcej – na naszym gruncie został zaskakująco łatwo przyswojony przez środowiska nacjonalistyczne. Nie jest to, z całą pewnością, jedyne środowisko muzyczne obciążone tym problemem – podobne tendencje można dostrzec w szeroko pojętej muzyce rockowej, a zapewne również i w muzyce tanecznej (któregokolwiek z jej nurtów nie mielibyśmy na myśli).

Kolejne opisywane zjawisko to udział kobiet w walkach WWE (World Wrestling Entertainment) – w licznych scenariuszach (pokazy WWE to bardziej show, rodzaj widowiska okraszonego przemocą, niż sport w klasycznym rozumieniu tego słowa) kobietom przypada rola ofiary molestowania seksualnego, a nawet symulowanego gwałtu. Tysiące mężczyzn oglądają sceny seksualnej dominacji, wtapiając się w świat w którym przemoc seksualna stanowi jedynie niewinną rozrywkę. Jak łatwo jest wyjść z roli rozentuzjazmowanego obserwatora tego rodzaju scen do roli osoby traktującej przejawy przemocy seksualnej z należytą odpowiedzialnością?

Jakiś czas temu został opublikowany tekst poświęcony doświadczeniom dziewcząt grających w gry RPG. Regularnie ich postacie doświadczały gwałtu. Tekst spotkał się z raczej pobłażliwym odbiorem. Czy jednak możemy bagatelizować te zjawisko, twierdząc iż przecież nie są to rzeczywiste czyny? Czy kobieta doświadczająca na każdej sesji tego samego rodzaju – niechby nawet werbalnej przemocy – nie ma prawa czuć się źle, zwłaszcza jeśli – jak wiedzą czytelnicy książki Katza – strach przed przemocą na tle seksualnym determinuje życie wielu kobiet? Czy możemy mówić, że nie ponosimy odpowiedzialności za budowanie kultury gwałtu, jeżeli bagatelizujemy tego rodzaju problemy?

Wreszcie – audycje radiowe Howarda Sterna i Toma Leykisa. Pierwszy wsławił się np. “satyryczną” audycją, w której skrytykował sprawców masakry w Columbine za to, że nie zgwałcili paru studentek przed ich zamordowaniem. Do swojego programu telewizyjnego zapraszał młode dziewczyny, które na antenie rozbierały się “do rosołu”, a zebrane “jury” (do którego specjalnie dobierani byli panowie o niskim poziomie kultury osobistej) komentowało ich wdzięki. Jego programy cieszą się na tyle duża popularnością, że jedna z największych satelitarnych sieci radiowych wykupiła prawa do ich nadawania za 500 milionów dolarów. Inny gospodarz programów radiowych, Tom Leykis, “zasłynął” podaniem do wiadomości publicznej tożsamości ofiary gwałtu dokonanego przez Kobe Bryanta. O znanym prezenterze, oskarżonym o molestowanie seksualne, powiedział “ma siedemdziesiąt lat i molestuje dwudziestolatki – mój bohater!”. Udziela ponadto licznych “porad miłosnych”, sprowadzających się do tego aby szybko nakłonić partnerkę do seksu i nie przywiązywać się do niej emocjonalnie. Swoją reputację opiera na wysokiej słuchalności, przedstawiając siebie jako głos mężczyzn i oskarżając kobiety o to, że są “brzydkie albo po trzydziestce”, mężczyzn natomiast – o to że pozwolili kobietom wejść sobie na głowę.

W Polsce pamiętamy audycję Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego, “żartujących” sobie z gwałcenia Ukrainek. Spora część opinii publicznej – również tej nastawionej liberalnie – broniła prawa do głoszenia tego typu opinii, argumentując iż jest to zgodne z przyjętą w programie konwencją. Wielu osobom ciężko jest zrozumieć, jak wielką krzywdę wyrządza lekkomyślne rzucanie dowcipami o przemocy seksualnej. Nie wiem, czy w polskim głównym nurcie mediów znajdują się osoby głoszące tak mocno mizoginiczne poglądy jak Stern czy Leykis, nie zdziwiłbym się jednak gdyby dało się znaleźć tego pokroju “idoli” ludzi młodych.

 

Lektura tego rodzaju przemyśleń pozwala zrozumieć, dlaczego mężczyźni powinni angażować się w działania przeciwko przemocy wobec kobiet – i dlaczego nie ma wśród nas osoby, która kiedykolwiek nie dołożyłaby swojego kamyka do budowania “kultury gwałtu”. Perspektywa proponowana przez Katza jest o tyle ożywcza, że zdejmuje odpowiedzialność z innych – czy to z kobiet, czy np. z przedstawicieli innych kultur, jakoby bardziej skłonnych do przemocy wobec kobiet. W Stanach Zjednoczonych młode dziewczyny straszone są perspektywa doznania przemocy ze strony obcego mężczyzny, należącego do mniejszości etnicznej – podczas gdy większość aktów przemocy białe kobiety doznają od bliskich sobie, białych mężczyzn. W Europie zwraca się uwagę na powiązania między islamem a rosnącą przemocą wobec kobiet – mimo, że nie istnieją dowody na to, jakoby obecność muzułmanów szczególnie mocno – w skali makro – zwiększała skalę przemocy seksualnej czy przemocy domowej. Przemoc jest wpisana w każdą kulturę, również w kulturę w której wychowują się polscy mężczyźni. Książka Jacksona Katza to lektura której poznanie i zrozumienie stanowi niezbędny krok do zrozumienia naszej, męskiej, odpowiedzialności za problem przemocy wobec kobiet – jak również do zrozumienia samego zjawiska.

 

Autor recenzji – Michał Żakowski

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

Ostatnie pożegnanie z Bette Davies | recenzja filmu „W hołdzie Bette Davies” | 15. Tydzień Kina Hiszpańskiego

W hołdzie Bette Davies

W hołdzie Bette Davies / El último adiós de Bette Davis

Reżyseria: Pedro González Bermúdez

Hiszpania, 2014

 

Film dokumentalny „W hołdzie Bette Davies” opowiada, w przybliżeniu, ostatni tydzień jej życia. Trzy dni poprzedzające jej śmierć Davies spędziła w amerykańskim szpitalu w Paryżu, wcześniej natomiast pojawiła się na Międzynarodowym Festiwalu Filmowy w San Sebastián (1989 rok), aby odebrać nagrodę Donostii. Wokół festiwalu właśnie koncentruje się cała narracja dokumentu.

Reżyser filmu, Pedro González Bermúdez, postarał się, aby jego dzieło było obrazem rzetelnym. Zebrał całą ekipę ludzi, którzy pracowali przy tym, aby Davies czuła się na festiwalu dobrze. Po pierwsze dlatego, że była już starszą, schorowaną panią, a po drugie – ponieważ była gwiazdą z prawdziwego zdarzenia, uwielbianą przez Hiszpanów. Wymagań nie miała wiele, jednak wszystko musiało działać jak w zegarku, gdyż, jeżeli cokolwiek poszłoby nie tak, gwiazda odmówiłaby dalszej współpracy. Dlatego też, na przykład, na jej przyjazd kazano opróżnić hotel, tak żeby nikt nie zauważył jak Davies zawożona jest do swojego pokoju na wózku inwalidzkim, bo w swoim stanie mogła przejść jedynie kilka kroków. Nad tym aby czuła się dobrze pracował cały sztab ludzi, a praca do łatwych nie należała. Szybko bowiem okazało się, że to nie Bette Davies przyjeżdża na festiwal odebrać nagrodę, ale cały festiwal zorganizowany jest dlatego, że przyjeżdża Bette Davies. To odwrócenie ról uświadomiło wszystkim, którzy mieli okazję ją spotkać, że mają do czynienia z artystką wielkiego formatu, niezależną kobietą, która sama reżyseruję rzeczywistość wokół siebie. A, że reżyserowała film kostiumowy osadzony w realiach lat 40., w którym sama grała główną rolę, ani przez sekundę nie mogła znaleźć się na drugim planie. Dlatego nawet, gdy siedziała zamknięta w hotelowym pokoju, całe miasto zastanawiało się co w tej chwili robi.

Słuchając wypowiedzi burmistrza miasta, organizatorów festiwalu, kierowcy Davies, jej makijażystki, dziennikarzy, fotografów i osobistej asystentki dowiadujemy się, że była postacią niezwykle silną i charyzmatyczną, o nieco złośliwym, ironicznym poczuciu humor, co, nie oszukujmy się, żadnym wielkim odkryciem nie jest. Ciekawiej byłoby, gdyby twórcy filmu skoncentrowali się bardziej na tym, na ile postać Davies przyczyniła się do walki o kobiecą emancypację. Niewątpliwie mogła ona być i poniekąd była ikoną raczkującego feminizmu – całą swoją postawą mówiła patriarchatowi nie. Świadczą o tym takie fakty jak to, że pozwała studio filmowe, dla którego pracowała, ponieważ zaczęto przydzielać jej role w produkcjach drugiego sortu. W latach 40. była najlepiej zarabiającą kobietą w Stanach Zjednoczonych, jako pierwsza kobieta w historii została przewodniczącą Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, czy odebrała nagrodę Donostii. Ponadto paliła papierosy, co w filmie zauważono i skomentowano stwierdzeniem, że dla niej była to „deklaracja kobiecej wolności”. Przy tym wszystkim nie należy jednak zapominać, że była gwiazdą, która „promieniała, gdy znajdywała się w świetle kamer” i niewątpliwie z chęcią wchodziła w rolę osoby ważniejszej, niż ktokolwiek w jej otoczeniu, co z założeniami współczesnego feminizmu już nieco się rozmija. Autorzy filmu skoncentrowali się jednak głównie na Davies, jako celebrytce, nie pozwalając sobie na odrobinę krytyki, co sprawiło, że „W hołdzie Bette Davies” jest obrazem jednowymiarowym.

Od strony formalnej film niestety rozczarowuje. Reżyser zdecydował się stworzenie klasycznego dokumentu – przeplatają się w nim materiały archiwalne z wypowiedziami osób biorących udział w organizacji festiwalu w San Sebastian. Filmowi nie można zarzucić nudy, jednak taka forma nieco zawodzi w czasach, gdy twórczość dokumentalna została doskonale rozwinięta przez reżyserów takich jak Michael Glawogger (reżyser „Śmierci człowieka pracy”), czy Erik Gandini i Johan Söderberg („Nadprodukcja. Terror konsumpcji”) już dekadę temu. Ponadto dosyć banalnym rozwiązaniem wydaje się wplecenie w akcję ujęć przedstawiających wydarzenia opisane w filmie przy pomocy tekturowych makiet, mających prawdopodobnie symbolizować kruchość ludzkiej egzystencji.

Ciekawym spostrzeżeniem i poniekąd posumowaniem tego, kim była Bette Davies, padającym na końcu filmu jest natomiast stwierdzenie jednego z organizatorów festiwalu, że sam już nie pamięta, czy wydarzenia, w których brał udział były rzeczywiste, czy powtarza wciąż tę samą bajkę. Bajkę o odległych czasach, które dawno minęły i nigdy nie wrócą. Czy równie dobrze, mogły się one w ogóle nie wydarzyć? Ta myśl, zupełnie sprzeczna z postawą życiową Davies, która reżyserowała całe swoje życie i była świadoma wszystkiego co dzieje się z nią i wokół niej, sugeruje, że być może najważniejsze w życiu to mieć nad sobą kontrolę i być pewnym tego, kim się jest. Może to jest właśnie klucz do robienia rzeczy wielkich? O to można by spytać samą Davies, jednak, jak sugeruje oryginalny tytuł filmu „Ostatnie pożegnanie z Bette Davies”, nasza szansa na to bezpowrotnie minęła.

Recenzję napisała Bibi Żbikowska

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

Otwarta rana | recenzja filmu „Kwiaty” | 15. Tydzień Kina Hiszpańskiego

kwiaty loreakKwiaty / Loreak

Reżyseria: Jon Garaño, Jose Mari Goenaga

Hiszpania, 2014

 

Każdy lubi dostawać kwiaty – tak się powszechnie uważa. Powszechnie uważa się również, że dawanie kwiatów to dawanie ciepła, miłości, dobra. Czy rzeczywiście tak jest? A może to tylko zwykły akt performatywny mający nas samych przedstawić w jakimś, upragnionym przez siebie świetle? Albo jest tylko pretekstem do tego, żeby przerzucać odpowiedzialność za swoje porażki życiowe na innych? To niektóre z pytań postawionych w filmie „Kwiaty” Jose Mari Goenagi i Jona Garaño.

Jedna z głównych bohaterek obrazu – Ane (Nagore Aramburu) w pierwszych minutach filmu dowiaduje się od lekarza, że ma menopauzę. Myśl o przekwitaniu w tak młodym wieku przeraża ją, tym bardziej, że nie sprawia wrażenie osoby szczęśliwej. Ma monotonną pracę w biurowym zapleczu na budowie, a jej mąż zdaje się nie być nią specjalnie zainteresowany. Tym bardziej cieszy się, gdy pewnego dnia kurier przynosi jej do domu bukiet kwiatów. Nie ma na nim bilecika, więc Ane nie wie od kogo ten prezent. W kolejny czwartek znów dostaje bukiet, potem kolejny i kolejny. Ane odżywa marząc o tym, kim może być jej „tajemniczy wielbiciel”.

Druga bohaterka filmu – Lourdes (Itziar Ituño) jest żoną Beñata (Josean Bengoetxea) – kolegi z pracy Ane. Ich małżeństwo wydaje się być względnie szczęśliwie, o ile tylko pominiemy fakt, że matka Beñata jest tym typem świekry, który lubi wtrącać się we wszystko, co zrobi jej synowa. Losy trójki kobiet połączą się w dość niespodziewany sposób, gdy Beñat zginie w wypadku samochodowym.
Jedna z głównych bohaterek obrazu – Ane (Nagore Aramburu) w pierwszych minutach filmu dowiaduje się od lekarza, że ma menopauzę. Myśl o przekwitaniu w tak młodym wieku przeraża ją, tym bardziej, że nie sprawia wrażenie osoby szczęśliwej. Ma monotonną pracę w biurowym zapleczu na budowie, a jej mąż zdaje się nie być nią specjalnie zainteresowany. Tym bardziej cieszy się, gdy pewnego dnia kurier przynosi jej do domu bukiet kwiatów. Nie ma na nim bilecika, więc Ane nie wie od kogo ten prezent. W kolejny czwartek znów dostaje bukiet, potem kolejny i kolejny. Ane odżywa marząc o tym, kim może być jej „tajemniczy wielbiciel”.Każdy lubi dostawać kwiaty – tak się powszechnie uważa. Powszechnie uważa się również, że dawanie kwiatów to dawanie ciepła, miłości, dobra. Czy rzeczywiście tak jest? A może to tylko zwykły akt performatywny mający nas samych przedstawić w jakimś, upragnionym przez siebie świetle? Albo jest tylko pretekstem do tego, żeby przerzucać odpowiedzialność za swoje porażki życiowe na innych? To niektóre z pytań postawionych w filmie „Kwiaty” Jose Mari Goenagi i Jona Garaño.

Po śmierci mężczyzny, jego matka Tere (Itziar Aizpuru) przywozi na miejsce wypadku kwiaty, bo twierdzi, że ludzie nie umierają, dopóki się o nich pamięta. Ane zaczyna je tam zostawiać, bo orientuje się, że jej tajemniczym wielbicielem był właśnie Beñat i zaczyna żyć marzeniami o wielkiej, niespełnionej miłości, zamiast naprawić relacje z mężem. Lourdes odcina się od rodziny i kwiatów nie zostawia wcale. Gdy jednak dowiaduje się, że w miejscu katastrofy ktoś wciąż je przynosi, zaczyna podejrzewać, że mąż miał kochankę i staje się zazdrosna.

Motyw zazdrości jest w filmie przedstawiony w ciekawy sposób – pozwalają sobie na nie osoby, które właściwie nie mają ku niej podstaw. Po pierwsze – mąż Ane, który nad żonę woli telewizor nie może znieść myśli o tajemniczym wielbicielu. Po drugie – Lourdes, która po śmierci Beñata spotyka nową miłość, ale nie może przestać być zazdrosna o domniemaną kochankę zmarłego męża.

W warstwie formalnej film uzupełnia się z przekazem w bardzo subtelny, ale sugestywny sposób. Minimalistyczne zdjęcia, sterylne kadry i oszczędna, tajemnicza narracja przywodzą nieco na myśl thriller, na który może jest w „Kwiatach” miejsce, ale tylko w umysłach bohaterów. Intryga, którą śledzimy jest mianowicie wytworem wyobraźni bohaterek, co doskonale pokazuje jak łatwo nam przestać oceniać rzeczywistość na podstawie czynów, a zacząć na podstawie wymyślonych przez siebie sytuacji. To pierwsze założenie obrazu dopełnia drugie – że, jako ludzie, bardzo chętnie i łatwo popadamy w pułapkę mitomanii, stając się dzięki wydarzeniom, które nie miały miejsca kimś innym, niż w rzeczywistości jesteśmy – atrakcyjniejszym, kochającym, lub wręcz przeciwnie – zranionym, zasługującym na litość całego otoczenia.

Film otwiera ujęcie pięknego bukietu różowych lilii i ujęcia arcydzieł sztuki kwiaciarskiej będą nam już towarzyszyć do jego końca. Żywe kolory i wysmakowane, ascetyczne kadry być może mają być tylko efektem artystycznym. Ale może właśnie przypomnieniem – jak słodka jest pokusa, żeby poddać się swoim słabościom.

Ciekawa jest scena, w której Ane rozmawia z kolegą o pielęgnacji bukietów, które dostaje. Kolega mówi jej, że końcówki łodyżek trzeba podcinać. Są one otwartą raną, więc kwiaty będą dobrze chłonąć przez nie wodę i stać dłużej. A gdy tylko się zagoją, trzeba je będzie podciąć ponownie. Takimi kwiatami o otwartych ranach są właśnie bohaterki filmu przeżywające wyimaginowane wydarzenia, tylko dlatego, że boją się zacząć żyć naprawdę. Powraca więc znany motyw księżniczki, która czeka na rycerzu na białym koniu, motyw kobiety tak zapętlonej w miłości do syna, że pielęgnuje go nawet, gdy ten już jest martwy i w końcu motyw kobiety, która z początku zobojętniała na śmierć męża, zaczyna rozgrzebywać przeszłość dlatego, że nie potrafi cieszyć się swoim obecnym związkiem. A wszystkie one muszą wyzwolić się od swojego wyobrażenia o Beñacie.

Plusem filmu jest wprowadzenie motywu menopauzy w dość subtelny sposób i poprzez grę wizualno-znaczeniową – kwitnące kwiaty dla przekwitającej kobiety. Minusem – ukazanie Beñata jako uwikłanego w intrygi kobiece nieszczęśliwego mężczyznę, który jedyne, co może w życiu zrobić, aby zostać usłyszanym to umrzeć, co wzmacnia nieco stereotyp o tym, że emocjonalność jest sferą zarezerwowaną dla kobiet. Tak, czy inaczej, film jest wyważoną i ciekawą estetycznie lekcją pokory w kwestii przeżywania tego, co nie miało miejsca i tego, jak łatwo zapomnieć o ludziach, którzy naprawdę nas otaczają.

Recenzję napisała Bibi Żbikowska

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Złota klatka” reż. Diego Quemada-Diez | Recenzja

złota klatka_ plakatZłota klatka

Reżyseria: Diego Quemada-Diez

W rolach głównych: Brandon Lopez, Rodolfo Dominguez, Karen Martinez, Carlos Chajon

Hiszpania, Meksyk, Gwatemala, 2013

Polska premiera: 20 marca 2015 r.

 

Ameryka Łacińska nie należy do regionów znajdujących się w centrum naszych zainteresowań.  Tymczasem, dzieje się tam jedna z największych humanitarnych tragedii – porównywalna, a w zasadzie przewyższająca rozmiarami tragedię związaną z destabilizacją Bliskiego Wschodu i ekspansją Państwa Islamskiego. Dziesiątki czy setki tysięcy osób pozbawionych perspektyw (nie sposób dokładnie oszacować skali tego zjawiska) traci życie starając się dotrzeć do kraju postrzeganego jako oaza wolności i dobrobytu. Ich sytuację bezwzględnie wykorzystują handlarze ludźmi, wymuszający okupy od członków ich rodzin, zmuszający młode kobiety do prostytucji, a mężczyzn – do ciężkiej pracy fizycznej. Czasami, kiedy uznają porwanych ludzi za bezużytecznych – zwyczajnie ich mordują. Jednocześnie imigranci muszą uważać na meksykańską policję – która zresztą funkcjonuje w swoistej patologicznej symbiozie ze światkiem przestępczym. Na końcu łańcucha pozostają coyotes – przemytnicy, u których grupa tych którym się najbardziej na tej drodze poszczęściło powierza swoje ostatnie oszczędności w zamian za zobowiązanie do przerzucenia przez pilnie strzeżoną granicę – niekoniecznie z gwarancją sukcesu, i niekoniecznie w najbardziej bezpiecznym miejscu. Przekroczenie granicy otwiera nowy rozdział dramatu, który rzadko kończy się prawdziwym happy endem. Świat pozostaje ślepy na tę tragedię, w Polsce o skali problemu wiedzą może czytelnicy reportaży Artura Domosławskiego i nieliczna grupa znawców regionu.

 

Od niedawna szansę na “dotknięcie” problemu mają polscy widzowie – 20 marca do polskich kin wszedł film “Złota klatka”, ukazujący historię trojga (a własciwie czworga – ale skład zmienia się w trakcie podróży) nastolatków podejmujących próbę przejścia przez szlak przy którym bledną przygody pionierów Dzikiego Zachodu. Reżyser, Diego Quemada, dołożył starań aby obraz odwzorowywał w sposób wręcz ascetyczny rzeczywistość trudów tej podróży. W sposób dyskretny nakreśla istnienie problemów społecznych trapiących społeczeństwa Ameryki Łacińskiej. Sara, jedyna dziewczyna z grupy, ukrywa swoją kobiecość pod czapką bejsbolową, skrywającą ostrzyżone “na chłopięco” włosy i grubo obwiniętym wokól klatki piersiowej bandażem – zdaje sobie sprawę, że jako kobieta jest o wiele bardziej narazona na doświadczanie przemocy niz jej koledzy.Konflikt między Juanem i Chaukiem można odczytywać w kontekście poczucia zagrożenia, jakie poczuł Juan kiedy międy jego dziewczyną a nowoprzybyłym chłopcem zaczęły rozwijac się przyjazne relacje. Konflikt ten nie jest jednak pozbawiony poczucia rasistowskiej wyższości białego chłopca nad Indianinem.

 

Świat przedstawiony w filmie jednocześnie fascynuje (pięknem przyrody, zupełnie odmienną od tej znanej nam architekturą, widokiem linii kolejowych ciągnących się wzdłuż lasów tropikalnych) oraz przeraża (swoją bewzwzględnością, utratą kontroli jednostki nad własnym losem, totalnym uzależnieniem od łaski i niełaski lokalnych watażków – oraz generalnym przekonaniu jakiego nie sposób nie odnieść po obejrzeniu filmu – że w tym świecie w ogóle nie warto nikomu ufać).

 

Jakkolwiek by to nie brzmiało – jedną z najważniejszych zalet filmu, poza przekonującym aktorstwem w wykonaniu młodych debiutantów, jest brak happy endu. Kiedy pojawia się najbardziej tragiczny moment, nie widać nadciągającej kawalerii Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie siły obronne pojawiają się za to wtedy, kiedy mamy nadzieję, że nic złego już się nie wydarzy – i brutalnie niszczą nasze złudzenia. Pod tym względem jest to zdrowa odtrutka dla osób, które obejrzały zbyt dużo hollywoodzkich produkcji. Ten brutalny realizm sprawia, że aspekt edukacyjny filmu należy ocenić wysoko – również w kontekście debaty nad kontrolą imigracji która w Europie zmierza w tym samym kierunku jak w Stanach Zjednoczonych.

 

Recenzję napisał Michał Żakowski, student polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Pracuje przy projekcie HejtStop, zaangażowany w działalność Stowarzyszenia Projekt: Polska. Wolontariusz Fundacji Feminoteka.

 

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Była sobie dziewczynka” reż. M.Monheim | Recenzja

byla sobie dziewczynka

Była sobie dziewczynka

reż. M.Monheim,

Niemcy 2014, 105 min.

Premiera 27.03.2015

 

Nikt nie mówił, że dojrzewanie jest przyjemnością – zwariowani rodzice, denerwujący młodszy brat, pryszcze i zidiociali rówieśnicy. Czy może być coś gorszego w życiu? Dla niespełna 16-letniej klasowej dziwaczki Charleen jest to nieudana próba samobójcza. Zbuntowana dziewczyna nie mogąc dłużej dźwigać problemów całego świata na własnych nastoletnich ramionach, w przypływie melancholii, postanawia odebrać sobie życie. Do wanny wypełnionej wodą wrzuca suszarkę….

Porażka Charleen pociąga za sobą ciąg niespodziewanych zdarzeń. Na swojej drodze spotyka niewidzianego od lat ojca, zrzędliwą pracownicę pomocy społecznej, zwariowanego terapeutę samemu wymagającego leczenia psychiatrycznego oraz Linusa – szkolnego nieudacznika. Przed oczami zafascynowanej śmiercią nastolatki, praktykantki w zakładzie pogrzebowym, fanki Kurta Cobaina i Jima Hendriksa pojawia się nowy świat. Świat uczuć, w którym jest miejsce dla wielowymiarowej miłości: tej szalonej młodzieńczej, rodzicielskiej, siostrzanej, przyjacielskiej, ale i homoseksualnej.

Sam reżyser komentuje swoje dzieło w następujący sposób: „Moje życie stało się bardziej intensywne, pojawiło się w nim więcej miłości i świadomości odkąd uznałem śmierć za jego część. Właśnie to próbuje przekazać nam Charleen, że śmiertelność jest powodem, przez który cud nadania życia jest tak wspaniały. Dostrzeganie piękna skrywającego się w koncepcji skończoności daje mi nadzieję, a właśnie to chciałem uczynić moim filmem, sprawić radość i dać nadzieję innym.”

„Była sobie dziewczynka” to ciepły rodzinny film, który mierzy się z „poważnymi” tematami z humorem i nadzieją. Stanowi zabawny i poruszający apel o radości życia, nawet jeśli czasem wszystko układa się nie po naszej myśli!

Warto wybrać się na niego z dojrzewającymi dziećmi lub rodzeństwem.

/KU/

Film został dotychczas pokazany i uhonorowany na kilku międzynarodowych festiwalach:

2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Rio de Janerio
2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy Hof, Nominacja do nagrody: Nowy Niemiecki Talent Filmowy – Mark Monheim
2014 – Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Gijón, Nagroda za Najlepszy film pełnometrażowy w sekcji „Enfants Terribles”
2014 – Nagroda Bavarian Films, Najlepsza początkująca aktorka – Jasna Fritzi Bauer

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

 

 

Wanda Jakubowska. Od nowa | recenzja książki

jakubowska_okladkaWanda Jakubowska. Od nowa

Autorka: Monika Talarczyk-Gubała

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2015

 

 

Postać Wandy Jakubowskiej i historia polskiego filmu nigdy nie były mi dobrze znane. Nie jest to zbyt popularny temat w kręgach młodych ludzi, przez co podeszłam do tej lektury z wielkim entuzjazmem.  Książka w doskonały sposób przedstawia cały przebieg kariery pani Jakubowskiej, ze szczególnym opisem filmów powstałych po II Wojnie Światowej i pobycie bohaterki w Oświęcimiu. Autorka, mimo trudności w uzyskaniu niektórych materiałów (film „Nad Niemniem” zaginął), potrafi ukazać atmosferę pracy na planie i z prawdziwym oddaniem śledzi dla nas historię tej niezwykłej kobiety. Książka opisuje też czynniki i otoczenie, które wywarły ogromny wpływ na kształt wybieranych tematów i wyglądu poszczegolnych filmów. Wanda Jakubowska mimo licznych przeciwności była silną i zdecydowaną kobietą, która, chcąc realizować swoją pasję, musiała czasami stoczyć bój z kolegami i Cenzurą o swój przekaz. Tworzyła w czasach, w których filmowcy w wielu kwestiach musieli iść na kompromisy i godzić się na ciągłe zmiany ostatecznego kształtu produkcji. Jest to kobieta, o której zdecydowanie powinno się mówić i oddać jej należyte miejsce w historii polskiego kina. To ona przetarła Polkom szlaki w tym zawodzie i wychowała kolejne pokolenia filmowców.  Nie pozwólmy o niej zapomnieć i pokazujmy ludziom, że mamy wybitne kobiety w naszej historii.

Książka nie jest  łatwa w odbiorze, wiele w niej faktów i szczegółów. Lista nazwisk przewijających się w biografii jest ogromna i czasami łatwo się pogubić – szczególnie, gdy panie zmieniały nazwiska po ślubach. Stanowczo nie polecam czytać jej w pośpiechu w metrze, czy w autobusie. Książka w pełni zasługuje na ciszę, skupienie i refleksję czytelnika. Tylko wtedy jesteśmy w stanie wyciągnąć z niej piękno i przyjemność.

Na koniec coś dla tych, którzy oceniają książkę po okładce. To wydanie cenię za prostotę i świetną oprawę wizualną. Jako osoba zwracająca uwagę na szczegóły jestem zachwycona użytym do druku papierem oraz zdjęciami z planów filmowych. Chodźby tylko za to można już ją polecić.

Wszystkim więc życzę miłej lektury

 

Tekst: Justyna Chruściel

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Gloria” – Stary człowiek i może | recenzja filmu Sebastiána Lelio

gloria„Gloria” jest zdecydowanie filmem godnym polecenia. W przeciwieństwie większości hollywoodzkich produkcji,  skupia się na życiu ludzi po 50-tce i pokazuje je w bardzo realistyczny sposób. Wbrew pozorom nie jest to życie nudne, ani stateczne. Gloria jest po rozwodzie i prowadzi bardzo aktywny tryb życia. Pracuje, chodzi na tańce, uprawia sporty i seks. Dwójka jej dzieci już nie potrzebuje opieki, więc ma dużo czasu dla siebie.  Jest silną i niezależną kobietą z dużym bagażem życiowym. Nie liczy na wiele, ale kiedy na dyskotece spotyka Rodolfo, odżywa w niej nadzieja na miłość. Ta historia miłosna jest prawdziwa do bólu. Pokazuje jak trudno zbudować nowy związek, kiedy ma się zobowiązania wobec byłych partnerów i dzieci z poprzednich związków. Kiedy wszyscy spotykają się przy wspólnym stole, atmosfera jest dla niektórych nie do zniesienia.

W „Glorii” nie ma tematów tabu. Sceny seksu są bardzo odważne. Widzimy stare ciało w całej okazałości, pokazywane bez wstydu i zażenowania. Jest to sposób na przełamanie dominującego w kulturze masowej kultu młodości, dzięki któremu oglądamy w mediach tylko kobiety gładkie i jędrne, podczas gdy większość z nas wygląda inaczej. „Gloria” odzwierciedla, następującą również w naszym kraju, społeczną zmianę polegającą z jednej strony na starzeniu się społeczeństwa, a z drugiej na poprawie jakości życia. Ludzie dojrzali, a zwłaszcza kobiety, które żyją dłużej i coraz lepiej czują się w przestrzeni publicznej, będą z pewnością coraz bardziej obecne w kulturze, zajmując w niej należne im miejsce.

Bardzo ważną rolę w „Glorii” odgrywa muzyka. Ścieżkę dźwiękową tworzą zarówno utwory bardzo taneczne jak i liryczne ballady. Pięknie przetłumaczone teksty opowiadają o tęsknocie za wielką miłością i o rozczarowaniach, które ta przynosi. Bohaterka śpiewa razem z wykonawcami, muzyka jest dla niej zarówno źródłem inspiracji jak i pocieszenia. Piosenka finałowa, której bohaterką też jest Gloria, na długo pozostaje w pamięci i sprawia, że chcemy tańczyć i cieszyć się życiem mimo wszystko, tak jak bohaterka filmu.

Reżyseria: Sebastián Lelio
Scenariusz: Sebastián Lelio, Gonzalo Maza
Występują:  Paulina García, Sergio Hernández
Kraj produkcji: Chile, Hiszpania, 2013
Czas trwania: 110 minut
Premiera: 13 marca 2015
Dystrybucja: Art-House

tekst: Aleksandra Kołeczek, wolontariuszka Feminoteki, absolwentka Gender Mainstreamingu IBL PAN, aktywistka

 

logo wolontariat feminoteka.pl

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

„Wilkołacze sny”, reż. Jonas Alexander Arnby | Recenzja

06 STARTER PLAKAT B1Wilkołacze sny / Når dyrene drømmer

reż. Jonas Alexander Arnby

Dania, 2014

 

„Når dyrene drømmer”, czyli „Kiedy zwierzęta śnią” (polski tytuł „Wilkołacze sny” jest chyba trochę zbyt dosłowny i na pewno mniej romantyczny..) duński, ni to horror ni to fantasy, będzie miał swoją polską premierę 6 marca br. Jest to historia nastoletniej Marie, mieszkanki niewielkiej mieściny położonej na wyspie, gdzie wszyscy się znają i osądzają, która doświadcza dziwnych, niezrozumiałych symptomów.. Jest inna. Inna, co oznacza niebezpieczna. Można by uznać to za stygmatyzujące, gdyby nie była to prawda.

Film utrzymany jest w klaustrofobicznym klimacie. Mimo otwartych, pięknych przestrzeni, potęgowanych rzadką zabudową portowego miasta, atmosfera cały czas jest gęsta i ciężka. Bohaterka jest samotniczką, jedynaczką z niejasną (z początku) sytuacją rodzinną, rozpoczyna nową pracę, z jej brutalnymi zasadami i sąsiadami, jako współpracownikami. Nastrój budują świetne zdjęcia Nielsa Thastum (za „Wilkołacze sny” dostał nagrodę na Konkursie Debiutów Operatorskich Camerimage) oraz niezwykła, surowa uroda Marie.

„Wilkołacze sny” to film bardzo nierówny, kiczowaty (tytuł mówi sam za siebie), ale jednak z wieloma świetnymi ujęciami, okraszonymi duszną muzyką i niezłą grą aktorską (w roli ojca Marie – starszy z braci Mikkelsenów, Lars). Jak przystało na kino skandynawskie minimalistyczny, na początku można by pomyśleć, że szykuje się dramat obyczajowy o smutnej outsiderce bez przyszłości, która jak większość mieszkańców wioski będzie zarabiała krojeniem ryb. Ale nie. Okrucieństwo za okrucieństwo. Nie pasuje Wam coś?! No to zobaczycie.

Oglądając, szukałam jakiegoś zaskoczenia, jednak nie doczekałam się. Fabuła jest oparta na dawno utartym schemacie poszukiwaniu prawdy o sobie i przemiany w dziwadło. Dialogów nie ma wiele i mogłoby być jeszcze mniej, zwłaszcza w scenie na imprezie, tekst, którego Marie użyłaby poderwać chłopaka, zapisał mi się w świadomości tak głęboko, że już chyba stamtąd nie zniknie. Myślę, że „Wilkołacze sny” mogłyby zyskać na dodaniu jakiegoś pogłębiającego fabułę wątku.

Masz ochotę obejrzeć świetne technicznie, fantasmagoryczne kino? Sięgnij po „Når dyrene drømmer”.

 

Natalia Skoczylas – Studentka prawa na Uniwersytecie Warszawskim, pisze pracę magisterską z zakresu kryminologii. 

/wolontariat Feminoteki/

 

„The beauty myth” – „Mit urody” w roku 2015 | Recenzja

651973Mit urody

 

Autorka: Naomi Wolf

Czarna Owca, 2014

 

Interesuję się szeroko pojętym wizerunkiem kobiet, czyli głównie tym, jak kobiety są odbierane przez swój wygląd. Ciekawi mnie, jak społeczeństwo wpływa na to, że kobiety chcą wyglądać akurat tak, jak wyglądają. Właśnie zaczęłam czytać książkę Naomi Wolf „The beauty myth” – klasyczną pozycję literatury feministycznej z początku 90. Na dzień dzisiejszy jeszcze nie skończyłam czytać książki, ale zdążyłam już przeczytać wstęp napisany do niej przez Naomi Wolf po ponad dziesięciu latach od jej wydania. I do tego wstępu chciałabym się odnieść w tym wpisie.

Otóż, we wspomnianym wstępie do książki Wolf pisze, że przez 10 lat zdążyło się dużo zmienić. Na okładkach magazynów nie pojawiają się już tylko i wyłącznie białe kobiety przed 25. rokiem życia. Często są to również kobiety w mniej więcej średnim wieku (jak się dobrze zastanowić, to nawet ?kobiety po siedemdziesiątce znajdą teraz swój odpowiednik, np. w osobie Jane Fondy reklamującej L’Oreal)lub kobiety czarnoskóre. Większość nastolatek nie chce już powiększać sobie biustu. Co więcej, dziś kobiety, które ochoczo decydują się na takie zabiegi są traktowane trochę z góry i uważane za raczej mało inteligentne. A zaburzenia odżywiania są szeroko dyskutowane w przeróżnych kontekstach. Często szkodliwych, np. powstają strony internetowe, na których zrzeszają się kobiety będące „za anoreksją”. Następnie Wolf wspomina o tym, że obecnie jest wiele mitów urody. W związku z tym można powiedzieć, że prawie każda kobieta znajdzie coś dla siebie. Tylko czy to faktycznie coś zmienia?

Obecnie silne środki odchudzające nie są już powszechnie reklamowane (przynajmniej w USA). Teraz nastała moda na bycie ‘fit’. W Polsce jest obecnie mnóstwo znanych trenerek, propagujących zdrowy styl życia. Oczywiście dbanie o zdrowie jest ważne, każdy chce być zdrowy i żyć jak najdłużej. Popularność wielu programów trenerskich sprowadza się jednak w efekcie do tego samego, o czym pisze Wolf. Czyli do urynkowienia wyglądu kobiet. Wszystkie kobiety mają mieć podobne sylwetki, kupować te same programy trenerskie lub zwiększać liczbę kliknięć w banery reklamowe na blogach popularnych trenerek. Wolf wspomina również o tym, że wygląd kobiet ulega coraz większej seksualizacji. Pornografia tak bardzo przeniknęła do mody, że czasem aż trudno jest odróżnić zdjęcie pornograficzne od modowego. Coraz młodsze dziewczynki są stylizowane na seksowne kobiety.

Wniosek z tego jest taki, że kobiety wciąż nie mają kontroli nad swoimi ciałami. I to zarówno w kwestiach związanych z wyglądem, jak i tych związanych chociażby ze zdrowiem reprodukcyjnym. Wydaje mi się, że czasem niektóre dziewczyny zbyt bezrefleksyjnie podchodzą do chwilowych mód. Chcą być ‘fit’, katują się dietami lub inwestują mnóstwo czasu i pieniędzy w produkty, bez których, według nich nie będą piękne. Z drugiej strony ciężko je za to winić, skoro tak wielka machina te mody napędza. I czerpie z nich ogromne zyski finansowe.

Ewa Krzeszewska – studentka socjologii, wolontariuszka Feminoteki, autorka bloga printandblue.blogspot.com

/wolontariat Feminoteki/

Naginając reguły (Iran, 2013) | Recenzja

naginajac regułyNaginając reguły /Ghaedeye tasadof/

reż. Behnam Behzadi

Iran, 2013

 

Recenzuje: Natalia Skoczylas

 

„Naginając reguły” to drugi film w karierze irańskiego reżysera Behnama Behzadi (i trzeci, jako scenarzysty). Historia jest prosta – grupka przyjaciół aktorów-amatorów pragnie wyjechać na zagraniczny festiwal i wystawić ćwiczoną od 5 miesięcy sztukę. Szykują paszporty, omawiają kwestie, radość i ekscytacja. Pojawia się jednak problem. Ojciec jednej z dziewczyn z grupy nie zgadza się na wyjazd córki. Konsekwencje poniosą wszyscy..

Początek filmu przywodzi skojarzenie z wcześniejszym irańskim filmem o grupie młodych ludzi: „Nikt nie rozumie perskich kotów” Bahmana Ghobadi (obaj panowie współtworzyli inny film „Półksiężyc”). Potem jednak akcja zamyka się w jednym pomieszczeniu i sam film zaczyna przypominać sztukę teatralną. Skupioną wokół motywu jak decyzja jednej osoby, której zdanie jest wyżej cenione w społeczeństwie może wpłynąć na pracę i marzenia innych. I też uniwersalnie; o relacjach międzyludzkich, o tym jak pozornie dobrzy znajomi współpracują, gdy pojawiają się problemy.

„Naginając reguły” to film oszczędny w środkach wyrazu, siłą napędową wydaje się być gra aktorska. Nie wszyscy młodzi aktorzy jednak unieśli ten ciężar, wiele dialogów brzmi nienaturalnie, nieśmiało podnoszone są wątki, które nie doczekają się dalszego ciągu. Film ma jednak kilka dobrych scen, jak na przykład rozmowa córki z ojcem w podziemiach biurowca (i jeśli ktoś/ia się spodziewa patriarchalnego traktowania i gorszego położenia kobiety, to myślę, że tutaj tego nie odnajdzie).

Oglądając, miałam z tyłu głowy cały czas alert ‘zwracaj uwagę na różnice kulturowe!’ (pewnie trochę, dlatego, że fabuła nie była porywająca), ale naprawdę ciężko mi się ich doszukać, może poza noszonymi przez postaci kobiece burkami i wzmiankami z o oddzielnych pokojach dla mężczyzn i kobiet. To chyba dobrze. Mężczyźni, co prawda wydawali się bardziej wyluzowani, a jeden z nich był reżyserem, ale czy to w jakiś sposób odbiega od takich przedsięwzięć w Polsce? Nie wiem, na jednym przykładzie ciężko stwierdzić.

Podsumowując, myślę, że irańskie kino ma więcej do zaoferowania, ale koneserzy/koneserki kameralnego kina, wątków kruchości i delikatności młodzieńczych pragnień, mogą jak najbardziej wyjść z seansu nieco bardziej usatyskacjonowani/e.

Samba, reż. Olivier Nakache, Eric Toledano | recenzja

samba-e1411464242122Nowy film Nakache i Toledano rodzi przede wszystkim pytania o granice.

Granice pojmowane bardzo wieloaspektowo.

Czy ktokolwiek ma prawo powiedzieć mi gdzie jest moje miejsce?

Czy kolor skóry, pochodzenie, płeć może odciąć drogę od osobistej decyzji o tym gdzie i jak chcemy żyć?

To także pytania o granice wytrzymałości, sprawiedliwości, prawa, odwagi, przyjaźni i miłości.

Z tego filmu nie da się wyjść tak po prostu i bez refleksji.

Fantastyczna gra Omara Sy (Samba), znanego polskiej widowni z filmu „Nietykalni”, jeszcze raz łapie za serce i zatrzymuje w codziennym pędzie krzycząc: „Zatrzymaj się! Pomyśl i poczuj!”. Zderzeniem z żywiołowym Sambą jest Alice (Charlotte Gainsbourg) wypalona korporacyjnym stylem życia kobieta, która postanawia zaangażować się w wolontaryjne działania na rzecz uchodźców. Jej postać również mobilizuje do zadania sobie pytań typu: jak pomagamy i po co pomagamy? Czy nasza chęć pomocy to faktycznie czyste pragnienie niesienia rozwiązań i wsparcia dla innych? Czy to może sposób na samodowartościowanie, albo wołanie o pomoc dla siebie samego?

Film warto zobaczyć i wpuścić gdzieś głęboko do środka, do serca i głowy – przetrawić i porozmawiać o nim. Z kimś albo sam na sam ze sobą. Na pewno będzie to jeszcze jedna bardzo wartościowa cegiełka do poznania nowych przestrzeni swoich własnych poglądów, a także kawałka świata, w którym żyjemy.

 

Wszystkie te obrazy, pytania i refleksje cudownie osnute muzyką, której twórcą jest niezastąpiony Ludovico Einaudi.

 

Reżyser: Olivier Nakache, Eric Toledano
Występują: Omar Sy, Charlotte Gainsbourg, Tahar Rahim, Izïa Higelin
Kraj produkcji: Francja
Rok produkcji: 2014
Data premiery: 20 lutego 2015
Język oryginalny: francuski
Gatunek: komediodramat
Czas trwania: 120 min.

 

Recenzja: Magda Wielgołaska

/wolontariat Feminoteki/

„50 Twarzy Greya”, a raczej „50 Twarzy Propagowania Przemocy Na Tle Seksualnym W Najbardziej Oczekiwanej Premierze Roku” | Recenzja

greeyyy                Czternastego lutego, w (O, ironio!) święto zakochanych, wszedł do kin na całym świecie film „50 Twarzy Greya”, oparty na fabule książki z 2011 roku, o tym samym tytule, autorstwa E.L. James. Jak to bywa z literaturą- każdy ma co do niej inne upodobania. Jednak jest powód dla którego „50 Twarzy Greya” jest lekturą po prostu złą, obiektywnie nieodpowiednią, zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn.

Zaledwie rok po opublikowaniu „50 Twarzy Greya” każda kobieta w średnim wieku nosiła tę książkę pod pachą, wyciągała w metrze, w tramwaju, w autobusie. Tą charakterystyczną okładkę widziałam wszędzie. Teraz, gdy do kina wchodzi ekranizacja tego bestselleru, plakaty przedstawiające mężczyznę, czule pieszczącego dziewczynę ze związanymi rękami, są porozwieszane prawdopodobnie na całym świecie, biorąc pod uwagę (niezasłużony) sukces tej książki.

Oczywiste jest, że docelowym odbiorcą „50 Twarzy Greya” były i wciąż są osoby fantazjujące o przygodzie, jaka spotkała główną bohaterkę powieści, Anę. Cóż to za przygoda? Multikino pisze „Studentka literatury Anastasia Steele poznaje przystojnego, tajemniczego milionera Christiana Greya. Początkowe zauroczenie przemienia się w gorący, perwersyjny romans, który na zawsze zmieni życie Anastasii. Najbardziej oczekiwana premiera roku.”. Nie wątpię, że jest to „najbardziej oczekiwana premiera roku”, ale czy związek Any i Christiana można nazwać „gorącym, perwersyjnym romansem”?!

Oto cytat, który mówi wystarczająco o fabule książki:

 

„– Boli? – pyta, nachylając się nade mną.

– Trochę – przyznaję.

– Lubię, jak cię boli. – Oczy mu płoną. – To mi przypomina, gdzie byłem, ja i tylko ja.”

 

Problem tkwi w tym, że opowieść ta jest naprawdę niepozorna. Ana ciągle jęczy z bólu, opisuje swoje cierpienie, swój lęk przed Christianem, jednocześnie Grey podoba jej się do tego stopnia, że zostaje przy nim i przyjmuje swój ból, jakby była to nagroda. Z tego powodu czytelnik wręcz nie zauważa, że bohaterka jest, bądź co bądź, ofiarą przemocy.

Teraz zastanówmy się na chwilę, jak wyglądałaby taka sytuacja w prawdziwym życiu. Wyobraźmy sobie rzeczywistą partnerkę potencjalnego Christiana Greya. Nie taką, jaką wypromowała pornografia BDSM, tylko kobietę z krwi i kości. Nie jest ona szczęściarą, której udało się zdobyć seksualne zaspokojenie, poprzez wręcz wyjęty ze snu, „lekko perwersyjny” związek z przystojnym nieznajomym. Jest ona po prostu ofiarą przemocy seksualnej. Wielu ludzi o tym fantazjuje, jednak mało kto naprawdę rozumie, jaki wiąże się z tym ból. Ból, który nie jestem niczym wysublimowanym. Ból, który jest po prostu bólem.

„50 Twarzy Greya” nie tylko bagatelizuje problem agresji we współżyciu seksualnym, ta książka wręcz to gloryfikuje. Doprowadziła do tego, że teraz każda kobieta chce mieć swojego Christiana Greya, który będzie ją na zmianę bił i pieścił, upokarzał.  Jest to o tyle niebezpieczne, o ile agresja, jakiej dopuszczał się Grey jest koszmarem, z którym zmagają się kobiety na całym świecie. Koszmarem, a nie spełnieniem seksualnych fantazji.

Z tych względów apeluję do wszystkich, mających na uwadze problem, jakim jest przemoc na tle seksualnym, nie idźcie do kina na „50 Twarzy Greya”. Nie kupujcie książki „50 Twarzy Greya”. Nie wspomagajcie sukcesu taniej, źle napisanej powiastki, której fabuła tworzy fantazję wokół cierpienia innych. Nie ulegajmy ładnej ramce, w jaką oprawiona jest przemoc seksualna. Przemoc, która od wydania książki stała się ohydnym marzeniem milionów ludzi na całym świecie. Są o wiele lepsze książki niż ta i o wiele ciekawsze filmy, na które można wybrać się z partnerem, niekoniecznie promujące kulturę, której fundamentem jest znęcanie się nad kobietami.

 

Tekst: Marta Zysko

/wolontariat Feminoteki/