TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Nasza les*Warszawa. Rozmowa Sistrum

Projekt Co lesbijka* ma w słoiku? jest próbą przyjrzenia się lesbijkom* (gwiazdka oznacza szeroko rozumianą kobiecą nieheteronormatywność) mieszkającym w stolicy, a pochodzącym spoza Warszawy. Częścią projektu są wywiady opisujące ich jednostkowe doświadczenia, na których podstawie powstanie sztuka teatralna. Sztuka zostanie zaprezentowana w formule czytania performatywnego, w wersji online albo w obecności widzek_ów, które_rzy  po pokazie zostaną zaproszone_ni do rozmowy. Stowarzyszenie Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
                                                                                                        

************************

Agnieszka Małgowska: Tak się złożyło, że projekt Co lesbijka* ma w słoiku? przygotował kobiecy zespół, który tworzą warszawianki od dwóch-trzech pokoleń. Zaznaczamy to, bo ten przypadek stereotypowo podzielił uczestniczki projektu, na rdzenne i przyjezdne mieszkanki stolicy. Choć nie mamy potrzeby takiego dzielenia, to okazało się, że jest to okazja, by z obu perspektyw zobaczyć sytuację kobiet nieheteronormatywnych w Warszawie. Na nowo też spojrzeć na rodzinne miasto i swoją relację z nim.

Monika Rak: Zacznę od tego, że mam problem z warszawską rdzennością. Cóż to właściwie znaczy, zwłaszcza po Powstaniu Warszawskim, w którym zginęło tak wiele_u warszawianek_ków? Ilu jest tych wielopokoleniowych mieszkanek_ców stolicy? 

Maja Korzeniewska: To raczej pytanie retoryczne. Zastanówmy się, czym jest_może być warszawskość? 

AM: Nie mam pojęcia. Na pewno mnie to nie określa. Lubię Warszawę, ale nie czuję jej charakterystyczności. Widzę to miasto jako przestrzeń możliwości, co potwierdziły nasze rozmówczynie_nasz rozmówca. Szczególnie podkreśla to Agata Szerszeń. Zaletą stolicy jest wielościeżkowość. Można sobie jedną z nich wybrać. 

MK: Można eksperymentować, można poszukiwać, można także odnaleźć swoją płeć, jak to się przydarzyło Mirkowi Jakubowskiemu. W Warszawie wiele się może zdarzyć, zwłaszcza młodym ludziom, którzy przyjeżdżają tu na studia z tego powodu przyjechała większość naszych rozmówczyń_rozmówca.

MR: Ale muszę o tym wspomnieć sporo dziewczyn przyjechało tu też dlatego, że chciało z daleka od domu żyć po swojemu. Nieraz impulsem do przeprowadzki było uczucie, dziewczyny romantycznie jechały za miłością. To bez wątpienia lesbijska* motywacja.

AM: Duże miasto pozwala wreszcie normalnie żyć i oddychać, jak mówi Adrianna Kapała.

MR: W Warszawie można realizować pomysły, które w innych miejscach albo nie przychodzą do głowy, albo trudno je urzeczywistnić. Wokół nich organizują się mniejsze i większe społeczności. Nawet sytuacja prekariacka nie musi tu być degradująca.

AM: W Warszawie da się żyć i rozwijać nawet ze skromnym budżetem. Dużo jest uspołecznionych miejsc. Są też skłoty. Wiele koncertów, spektakli, spotkań, wykładów jest za darmo. Daje to pewną wolność i nie wypycha na margines niezależnie od zasobów.

MK: Tylko trzeba uwolnić się od poczucia wstydu i umieć czerpać z tej oferty. Ludzie w potrzebie często nie chcą po to sięgać z poczucia dumy czy braku informacji. Mam poczucie, że w herstorii Niny Durys zabrakło właśnie tego, by ona i jej partnerka mogły uczestniczyć w życiu Warszawy. Brak pieniędzy je niemal całkowicie zablokował.

AM: Jednak wciąż w Polsce mówi się pogardliwie o Warszawie warszawka, słyszałyśmy to nawet podczas ostatnich wyborów prezydenckich. 

MR: Odkąd pamiętam, ciągle ktoś mnie sztorcował, miał pretensje, że jestem z Warszawy, jakbym była naznaczona. Nie mam poczucia, że bycie warszawianką to jest coś specjalnego, choć oczywiście doceniam fakt, że to dziś rodzaj oddzielnego polis w Polsce, wyspa wolności i tolerancji. Pewnie to poczucie zwykłości wynika z tego, że Warszawę znam od dzieciństwa. Tymczasem warszawskość w żaden sposób mnie nie wyróżnia, a czasem mam wrażenie, że to jak stygmat dla reszty Polski.

MK: Ja pamiętam to z kolonii i obozów. Fakt, że byłaś z Warszawy automatycznie miał oznaczać zadzieranie nosa. Przypisywano mi cechy tylko z racji miejsca urodzenia, jakbym miała wpływ na to, gdzie się urodziłam. Gdy studiowałam w latach 90. w Łodzi, która była w tym czasie bodajże drugim, co do liczebności miastem w Polsce, z wieloma uczelniami, ze świetną filmówką i kulturoznawstwem, z rozwijającymi się klubami i ciekawymi miejscami, byłam niezmiernie zdziwiona, że wiele osób, z którymi miałam kontakt, ma kompleks prowincji. A ja byłam zachwycona Łodzią.

AM: Jedynie Kraków wyśmiewał się z Warszawy, z wyższością. Zastanawiam się, czy określenie słoik to nie jest rewanż za warszawkę?

MR: Ciekawe zestawienie, ale myślę, że słoik to efekt myślenia przede wszystkim ksenofobicznego. Mirek Jakubowski podkreśla też jego klasistowski charakter, nawet rasistowski. Wydaje się żartem, a ma bardzo poważne konotacje. 

AM: Całkowicie się z tym zgadzam. Słoik podtrzymuje wizerunek hermetycznej stolicy, podkreślającej nierówności i klasowość polskiego społeczeństwa. Można postrzegać to jako pozostałość myślenia feudalnego, utrwalającego podział na lepiej i gorzej urodzonych. To także wynik dramatycznej historii Polski, w której podział kraju na zabory zrodził podział na Polskę A i B. Dążenie do jednorodności, w szerszej perspektywie, skutkuje rosnącą ogólnopolską niechęcią do imigrantów.

MK: To prawda, że używa się tego pojęcia często z pogardą, a nie jako neutralny opis. Niestety dyskredytowanie osób przyjezdnych nie jest zjawiskiem ostatnich lat, choć pojęcie słoik jest najbardziej znanym określeniem. Wcześniej, w okresie międzywojennym, przyjezdnych nazywano hunami, a w latach 70. chamami. Pamiętam, że na początku uważałam je za dowcipne, sama latałam ze słoikami, które rodzicielka szykowała mi z pasją, kiedy wyprowadziłam się z domu rodzinnego. A że to było 500 metrów dalej… 

AM: Ja zaś jestem międzydzielnicową słoiczką. Gocławsko-ursuską. [śmiech] 

MR: Na szczęście nasze rozmówczynie_rozmówca nie za bardzo przejmują się tym określeniem. Trochę się wkurzają, trochę lekceważą, ale szczęśliwie to nie wpływa na ich życie. Wiedzą, że dają nową energię miastu. I to wydaje mi się bezdyskusyjne. Od kiedy Warszawa stała się stolicą w XVII wieku, ludność przyjezdna stanowi połowę jej mieszkanek_ńców i tworzy to miasto. Wydaje się, że to słoikowanie dotyczy każdej stolicy. Stolica to przecież miasto przyjezdnych…

AM: …które_rzy przywożą swoje herstorie_historie. W projekcie to one są najważniejsze, co podkreśla Mirek Jakubowski mówiąc, że te opowieści to dar dla Warszawy. W tych opowieściach niektóre wątki się powtarzają, ale to moim zdaniem tworzy charakterystyczność lesbijskiego*, a szerzej kobiecego doświadczenia. Dla mnie każda herstoria_historia jest ciekawa, przywodzi kawałek miejscowości, z której pochodzi rozmówczyni_rozmówca.

MK: Coś Cię zaskoczyło w tych opowieściach?

AM: Fakt, że bohaterki_bohater nie opowiadają jawnie homofobicznych zdarzeń. Okazuje się, że najwięcej szkody przynosi atmosfera tabu, strach przed ujawnieniem się, zinternalizowana homofobia i poczucie samotności, jakie odczuwają nieheteronormatywne młode dziewczyny. Stąd też przekonanie, że jest się jedyną taką osobą w swojej miejscowości. Dziewczyny przyjeżdżają, żeby znaleźć podobne sobie kobiety.

MR: Ale ja żyjąc w Warszawie 20 lat temu, też myślałam, że jestem jedyną lesbijką w stolicy. Poczucie samotności, to nie tylko odczucia osób z mniejszych miejscowości, jak mówiła Magda Cebulak. Ja również szukałam lesbijek*, ale kiedy poszłam do Stowarzyszenia Lambda po raz pierwszy, to nie było żadnej dziewczyny. Tak mi się wydawało. Potem okazało się, że jednak były. Mocno zmaskulinizowane. Pamiętajcie, że nie było wtedy myślenia queerowego. Taki był sznyt. Lesbijka miała koszulę w kratę, kamizelkę i trapery. [śmiech] 

MK: Podobnie wyglądały feministki. Chodzenie w sukience na spotkania feministyczne było podejrzane, jakby patriarchat w tej sukience szpiegował. [śmiech]

MR: Wspomniałam Lambdę takie stabilne tęczowe miejsce w którym zawsze można było i nadal można się spotkać. To tutaj była lesbijska grupa wsparcia Genemma. Nie mogło więc zabraknąć Lambdy w wywiadach.

AM: Sporo jest wśród naszych rozmówczyń tęczowych aktywistek. Warszawa okazuje się miejscem, gdzie można podziałać. W końcu tu jest najwięcej organizacji pozarządowych, w tym feministycznych i tęczowych.

MR: W NGO’sach można się wiele nauczyć, bywają trampoliną zawodową, są też wsparciem dla różnych grup. Mówi o tym Adriana Kapała.

AM: Ważne były i są grupy dla kobiet. Teraz jest ich wiele i bardzo różnych. W realu i w sieci.  To są zwykle grupy towarzyskie, impulsem do ich powstania jest orientacja, ale łączą zainteresowania   rowerami, literaturą, filmem. Paula Lewicka wspomina grupę na Filmwebie zgromadzoną wokół serialu L-Word. A czasem to po prostu picie piwa. Dzięki nim można czuć się swobodnie, nie tłumaczyć się ze swojej orientacji i nadal poza grupą można zachować anonimowość. To daje poczucie pewności. W tych grupach rodzą się przyjaźnie, miłości, nienawiści i projekty. Szuka się dziewczyny czy towarzystwa na imprezy. 

MR: Imprezy to szalenie ważny element warszawskiego życia kobiet nieheteronormatywnych. Nie da się tego ominąć. [śmiech] W rozmowach pojawiają się często, sporo tu sentymentu, Maja Witkowska i Paula Lewicka wspominają z rozrzewnieniem te w Rasco. To rzeczywiście było miejsce przyjazne dziewczynom. Pamiętam dziewczyńskie środy, czasem Paweł, właściciel klubu, organizował striptizy dla dziewczyn. Wielka rzadkość.

AM: Ty masz z nas najwięcej do opowiedzenia o imprezowaniu, masz długi staż. [śmiech] Ja należę do rzadkiego gatunku nieimprezującego. Ucieszyła mnie informacja, że Julia Maciocha też jest w tym klubie.

MR: Uwielbiałam imprezy. Pamiętam wszystkie warszawskie miejsca, gdzie mogłyśmy się spotykać. Od zawsze działało Między nami, prowadzone przez dwie dziewczyny. Organizowały niedziele dla kobiet, niestety to szybko się skończyło. Kiedyś dziewczyny się pobiły, przyjechała policja i nie było już niedziel dla kobiet. [śmiech] Oczywiście miejsce było i jest nadal otwarte dla kobiet nieheteronormatywnych.

AM: Ja pamiętam Paradise. Zwłaszcza okropne toalety, do których zawsze były kolejki…

MR: Ale tam można było się wytańczyć, po ciemku dało się wytrzymać. [śmiech] Tam też były dziewczyńskie, tłumne środy. Chodziłam również do Mykonosu, dopóki nie przeniósł się w inne miejsce tam już był zbyt męski wystrój, pełno erotycznych gejowskich rysunków na ścianach. Nie sprzyjało to kobiecej zabawie. Bywałam też w Rudawce. To było dopiero wyzwanie. [śmiech] Podłe miejsce w stylu lat 90. Nigdy nie zapomnę stripizera z żywym wężem. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć Kozły, przerobione z szaletu miejskiego dość symboliczne. Dla mnie Kozły mają sentymentalne znaczenie, poznałam tam moją pierwszą dziewczynę, pierwszą miłość.

AM: Kozły były na Koźlej, tuż obok późniejszego Le Madame. Co ciekawe, żadna rozmówczyni nie wspomina Le Madame. Ale większość naszych rozmówczyń to trzydziestolatki plus. Tylko Aggie może pamiętać to miejsce, ale mówi o Rudawce i Mykonosie.

MK: Grupy, o których mówiła Agnieszka, zastępują niekiedy rodzinę, której bohaterkom brakowało_brakuje. Czasami jeżdżą do domu rodzinnego i przywożą z nich osławione słoiki. Czasem, jak Alicja Hadam, sprowadzają do Warszawy całą rodzinę. Duże miasta drenują… Dlatego jest mi bliski postulat Julii Maciochy, by Warszawa nie tylko gromadziła, ale i dzieliła się swoimi zasobami.

AM: Może my jesteśmy tymi zasobami? [śmiech] Tylko ja nigdy nie miałam potrzeby wyjeżdżać z Warszawy. Jestem zrośnięta z tym miastem, także z Polską. W ogóle mam naturę osadniczą, bardzo niewspółczesną. 

MR: Też nie miałam potrzeby ani odwagi wyjechać. Nie wiem w sumie dlaczego? Choć bardzo podoba mi się Wrocław i pewnie pokochałabym go, jak Karolina Micuła, która choć pochodzi z Rzeszowa, to Wrocław traktuje jak miasto rodzinne.

MK: Ja chyba jestem niewdzięczną warszawianką… doceniam to miasto, jego siłę przetrwania i możliwości jakie daje, ale mimo że jest moim rodzinnym miastem, to uciekam z niego. Najpierw próbowałam do Łodzi, ale życie w dwóch miejscach nie było dobrym pomysłem… A ponad rok temu przeprowadziłam się do Bielska-Białej i stałam się oficjalną bielszczanką, pewnie to kwestia wieku i faktu, że cały czas mieszkałam w samym centrum, a teraz wolniejszy rytm mniejszego miasta i bliskość gór bardzo mnie cieszą. Z Warszawą jestem rodzinnie i emocjonalnie związana, ale po kilku dniach czuję się zmęczona, zwłaszcza jej głośnością i że tak trudno wydostać się z niej (wielkość i korki), by wyjść w naturę. Parki to jednak nie to samo, choć nie można narzekać na zieloność Warszawy.

AM: Masz podwójną miastowość. Taki pomysł podsunęła Julia Maciocha i Karolina Micuła. To świetna koncepcja.

MR: Maja mówiła o zieloności  Warszawy. Uświadomiłam ją sobie właśnie czytając wywiady. Dziewczyny pytane o ulubione miejsca w stolicy najczęściej mówiły o tych zielonych: Bulwary wiślane, dzika strona Wisły, parki Skaryszewski, Praski, Łazienki, Las Kabacki… Może dlatego, że kojarzą się z czasem wolnym? 

MK: Myślę, że to coś więcej. Zauważcie, że dziewczyny też sporo natury chcą przywieźć do Warszawy, mówią o jeziorach, spokoju, ciszy, gwiazdach… To chyba po prostu potrzeba umęczonych przez miasto ludzi.

AM: Ja też, jako moje ulubione warszawskie miejsce wybieram miejsce zielone Jazdów. Mały rustykalny cud w wielkim mieście. I to wspaniale, że w jednym z domów na Jazdowie nagrywałyśmy czytanie sztuki Moniki.

MR: Jazdów to na razie ocalona przestrzeń i uspołeczniona. Taką Warszawę chciałabym widzieć.

AM: Ale uwielbiam też Pragę, kiedyś się jej bałam, ulegałam złej opinii na jej temat. Oswoiłam ją dzięki mojej przyjaciółce, która mieszkała na Szmulkach. 

MK: Dla mnie to też była zakazana dzielnica. Może w dzieciństwie byłam tam ze dwa razy na bazarze Różyckiego, na słynnych pyzach podawanych a jakże w słoikach.

MR: …i jadłaś widelcem z ułamanym zębem, [śmiech] żeby ludzie nie kradli sztućców.

AM: Dziś na Brzeskiej, obok bazaru Różyckiego, jest też świetny bar z pyzami, też w słoikach, ale to już raczej hipsterskie miejsce. Zresztą spora część Pragi jest właśnie taka, ale ulica Brzeska jest jak skansen. Na razie nie jest zgentryfikowana do końca, ale to już nadciąga…

MR: Gentryfiacja raczej nie wychodzi mieszkankom_ńcom na dobre, wiąże się z reprywatyzacją. Mnie nie wyszła. Zostałam wyczyszczona z kamienicy, która teraz świeci bielą nowobogackiej fasady. Nikt już nie pamięta, ile to kosztowało nieszczęść ludzi.

AM: Cieszmy się póki możemy, że na Brzeskiej są jeszcze podwórka wyglądające jak przed laty, że na końcu jednego z nich jest gołębnik i kurnik. Niektórzy dalej boją się tej dzielnicy. Dla jednego z moich znajomych to Bronks. 

MR: Ja urodziłam się i żyłam ponad ćwierć wieku na Pradze. Moja Praga to Jagiellońska i park Praski. Dla mnie groźnie to było w Centrum, a nie na Pradze. Mieszkałam w trójkącie żydowsko-prawosławno-chrześcijańskim. Mój teren ciągnął się od cerkwi św. Magdaleny do Starego Miasta. Jagiellońską od Starego Miasta dzieli jedynie most Śląsko-Dąbrowski z trasą W-Z. Pamiętam moje długie spacery przez Starówkę, gdy wracałam ze szkoły do domu. Chciałam dotknąć murów szkoły teatralnej. Starówka za mojej młodości to było żywe miejsce, teraz, mam wrażenie, jest martwe, straciło urok… Zwróćcie uwagę, że z Traktu Królewskiego nasze rozmówczynie wspomniały tylko Łazienki Królewskie i okolice Uniwersytetu.

MK: A pamiętam, że spacer z ojcem Traktem Królewskim, raz w tygodniu, był obowiązkowy. W czasach liceum i studiów imprezowałam na Starówce. A teraz tylko przemykam… jest pięknie, ale zgadzam się z Moniką, że to od dawna martwe miejsca, za wyjątkiem Nowego Światu, ta ulica żyje i w dzień, i w nocy. A umarł plac Trzech Krzyży, stał się luksusowym miejscem, jak Witkac czy ul. Mokotowska. Bogactwo zabiło życie.

AM: W moim odczuciu Nowy Świat to warszawska ulica. Ma klimat. Tu, w przeciwieństwie do Starówki, przeszłość łączy się ze współczesnością.

MK: Mam problem z rozbudowywaniem zwłaszcza centum Warszawy. To, co się stało z ul. Prostą, Grzybowską, Siedmiogrodzką, Rondem Daszyńskiego… Budynki ze szkła i betonu o nieludzkich proporcjach. Nie czepiam się nowych osiedli, ludzie muszą gdzieś mieszkać, ale czepiam się miejsc, w których nie zauważa się skali człowieka, czepiam się grodzeń, które uniemożliwiają nawet ruch pieszy i wyłączają wielkie połacie miasta z użytkowania. A takie miejsce jak Park Fontann, które przez większą część roku straszy połaciami betonu, było kiedyś miłym zielonym zakątkiem z oczkami wodnymi… Plac Grzybowski z miejsca odpoczynku, jak proponowała w instalacji Dotleniacza Joanna Rajkowska, stał się miejscem, które świetnie wygląda na filmach i fotografiach, ale nie nadaje się do odetchnięcia. A jest to okolica, gdzie jest dużo bloków z bardzo małymi mieszkaniami, w dużej części zamieszkałymi przez mocno już starszych ludzi.

AM: Ja bym doceniła to, co stało się z Wisłą. Zmieniła się jej ranga. Kiedyś właściwie nie było Wisły. Wielka rzeka w centrum miasta, a w ogóle nie wykorzystana.

MK: Tak, architekci i urbaniści przyjeżdżający z zagranicy zawsze się temu dziwili.

MR: To było dzikie miejsce i krzaki. Samej się nad Wisłę nie chodziło. Teraz po obu stronach jest dostępna. Nawet te krzaki stały się atrakcyjne i przede wszystkim w miarę bezpieczne. [śmiech]

MK: Jednak Pałac Kultury i Nauki to wciąż dla mnie najważniejsze miejsce Warszawy.

AM: To jest warszawska axis mundi oś centralna. To PKIN sprawił, że rośnie wokół tyle wieżowców. Czekamy ponoć na polski Manhattan. [śmiech]

MK: Ja żałuję, że wokół PKiN powstają te wieżowce i nie jest już jedyny… Mieszkając w rodzinnym domu zasypiałam patrząc na niego przez okno, a gdy wracałam do Warszawy i widziałam już Pałac, wiedziałam, że jestem u siebie. I zawsze uważałam, że jest piękny zwłaszcza porównując z moskiewskimi a od kiedy jest podświetlany na tęczowo zachwycający. I bardzo się cieszę, że jest już zabytkiem i głosy, by go zburzyć, cichną. Pałac jest darem przyjaźni i wbrew żartom to rzeczywiście było i jest miejsce otwarte, gdzie dużo się dzieje, a ja mam szczególny sentyment do Pałacu Młodzieży, ze świetnymi pracowniami i zajęciami, gdzie młodzi ludzie mogą poznawać i rozwijać swoje pasje. Zaś błonie Pałacu to miejsce mocno związane z Paradami Równości i Manifami.

AM: Nasze dwie rozmówczynie, Julia Maciocha i Alicja Hadam, też Pałac Kultury przywołują to aktywistki Parady Równości. Pałac nadal kojarzy się z Warszawą, ale i z ruchem aktywistycznym, spod niego ruszają różne manifestacje.

MR: I nie zapominajmy, że Warszawa łączy się też z Syrenką, której niektóre warszawskie wcielenia przypomniała Joanna Kessler, na projektowych fotografiach. I teraz mamy okazję podziękować jej za wszystkie zdjęcia, które pozwoliły nam zobaczyć Warszawę na nowo.

MK: A Syrena w naszym projekcie to symboliczna postać, bo Syreny to z natury nienormatywne kobiety. Dla mnie ważne jest, że warszawskie Syreny to silne kobiety, to nie jest Mała Syrenka H.Ch. Andersena, która poświęca swoją podwójną tożsamość i swój głos dla mężczyzny. Syreny warszawskie mają tarczę i miecz, to kobiety, które mają siłę sprawczą.

AM: Nie mniejszą siłę mają trzy Kariatydy podtrzymujące gmach Sądu Najwyższego. Trzeba obejść budynek dookoła, żeby zobaczyć te rzeźby. Są ukryte, ale to one dźwigają cały gmach – dosłownie i symbolicznie. Uwielbiam to miejsce w Warszawie, przypomina mi o kobiecej mocy, stale obecnej, choć nie zawsze widocznej.

MR: Teraz, od 22 października 2020 roku, od wyroku Trybunału Konstytucyjnego, widać ją doskonale – nie tylko na warszawskich ulicach, choć w stolicy jest to najbardziej wyraźne. A wśród kobiet upominających się o swoje podstawowe prawa nie brakuje kobiet nieheteronormatywnych.

MK: Dla mnie lesbijka* w słoiku ma wolność samostanowienia. 

AM: I tej wolności życzę wszystkim kobietom. Z lesbijskim* Pozdrowieniem! [LP!]

*************

Fot. Joanna Kessler 
Projekt Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
Projekt finansowany ze środków m.st. Warszawy

WIĘCEJ
Co lesbijka* ma w słoiku?
Sistrum.Facebook

WYWIADY CYKLU
1. W Warszawie nie tylko przestałam śmiać się z aktywistek, ale zostałam jedną z nich. Rozmowa z Alicją Hadam
2. Do Warszawy przywiozłabym większy spokój. Rozmowa z Aggie

3. Normalnie żyć i oddychać. Adriana Kapała
4. Dopiero w Warszawie poczułam, że nie jestem jedyną lesbijką na świecie. Rozmowa z Magdą Cebulak
5. Moja historia migracyjna to historia emancypacji. Rozmowa z Mirkiem Jakubowskim

6. Fasola w puszce z długim terminem przydatności do spożycia. Rozmowa z Nina Durys
7. W Warszawie można żyć jak w bańce, ale czuję, że jestem tu na chwilę. Rozmowa z Mają Witkowską

8. W Warszawie otworzyłam wrocławski słoik i wpuściłam do niego powietrze. Rozmowa z Karoliną Micułą
9. Miałam nadzieję, że w Warszawie spotkam osoby takie jak ja. Rozmowa z Paulą Lewicką
10. W Warszawie czułam_czuję się jak puzzel, który dopasował się do obrazka. Rozmowa z Julią Maciochą
11. 
Warszawa kusiła mnie możliwościami. Rozmowa z Agatą Szerszeń

INNE CYKLE
1. Lesbijska Inspira. Manifest & wywiady
2. Sistrum rozmawia o L*Kulturze

 

 

 

 

Warszawa kusiła mnie możliwościami. Rozmowa z Agatą Szerszeń

Projekt Co lesbijka* ma w słoiku? jest próbą przyjrzenia się lesbijkom* (gwiazdka oznacza szeroko rozumianą kobiecą nieheteronormatywność) mieszkającym w stolicy, a pochodzącym spoza Warszawy. Częścią projektu są wywiady opisujące ich jednostkowe doświadczenia, na których podstawie powstanie sztuka teatralna. Sztuka zostanie zaprezentowana w formule czytania performatywnego, w wersji online albo w obecności widzek_ów, które_rzy  po pokazie zostaną zaproszone_ni do rozmowy.   Stowarzyszenie Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
                                                                                                        

************************

Agnieszka Małgowska: Kiedy przyjechałaś do Warszawy?

ASZ: W 2008 roku. Wcześniej w Warszawie byłam w podstawówce na wycieczce. [śmiech]

AM: Wiem, że trafiłaś do Warszawy przez Anglię. Jesteś podwójną emigrantką.

AW: Przyjechałam do Warszawy wprost z Anglii, bo dostałam tutaj propozycję pracy. Zaś do Anglii pojechałam, bo w moim rodzinnym mieście nie było pracy. Byłam młoda, nie znałam nawet angielskiego, w Wielkopolsce częściej uczyliśmy się niemieckiego. Byłam na emigracji jakieś 5 lat, w międzyczasie przyjeżdżałam do Polski, do rodziny i widziałam, że następują zmiany, że jest lepiej. Odwiedzałam moich przyjaciół, którzy założyli firmę w Poznaniu i Warszawie, i w tych miastach mogłam podjąć pracę. Poznań był za blisko mojego rodzinnego miasta. Warszawa kusiła mnie możliwościami. Wybrałam więc Warszawę.To było moje prawdziwe wejście w dorosłość, Anglia to był wyjazd na saksy, trochę jak przedłużenie kolonii. Wieczna impreza, czasem tylko trzeba było iść do roboty. [śmiech] Ale nie podobało mi się w Anglii, dlatego skorzystałam z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby wrócić. Na szczęście od razu do pracy w Warszawie.

AM: Miałaś szczęście…

ASZ: Miałam dobry start. Moi przyjaciele znaleźli osobę, która mnie przygarnęła na pewien czas i miałam gdzie mieszkać. Potem kupiłam mieszkanie, wystarczająco dobrze zarabiałam i mogłam wziąć kredyt. Nie było źle.

AM: Jak Ci się żyło przez pierwsze miesiące?

ASZ: Czułam się samotna. W Anglii żyłam w grupie przyjaciół. W Warszawie znałam tylko trochę biznesowych znajomych Konrada, u którego mieszkałam. Szwendałam się po Warszawie bez celu, nie znając miejsc, do których można wejść. Czułam się jak turystka. Pamiętam to okropne uczucie samotności. Patrzyłam na ludzi z aparatami fotograficznymi, którzy przyjechali do Warszawy turystycznie. Chodzili i zachwycali się naszą stolicą. A ja nie wiedziałam kompletnie co ze sobą zrobić. Czułam, że to nie jest ta Warszawa, której szukam, czułam, że gdzieś, w jakiejś uliczce są miejsca nie dla turystów a dla miejscowych. Gdzieś muszą się spotykać, ale ja nie znałam jeszcze odpowiednich ścieżek. To było bolesne.

AM: To już był czas internetu. Nie szukałaś tam znajomości?

ASZ: Szukałam. Oczywiście, że tak. Była Innastrona.pl i jakiś portal randkowy. Poznawałam dziewczyny, szukałam miejsc lesbijskich. Pamiętam jak poszłam do jakiejś lesbijskiej knajpy i po raz pierwszy widziałem tyle lesbijek na metr kwadratowy. [śmiech] To był wielki szok i szczęście.

AM: W Anglii nie chodziłaś do takich miejsc?

ASZ: Mieszkałam w niedużej miejscowości, nie znałam tam lesbijek. Do londyńskich klubów lesbijskich nie miałam odwagi chodzić. W Warszawie zaskoczyło mnie, że w knajpach i na imprezach lesbijki są i jest ich tyle, i że tak swobodnie się czują. To był czas mojego imprezowania, które było wołaniem o relacje i ciepło. 

AM: Udało Ci się kogoś poznać?

ASZ: W końcu poznałam dziewczynę na Gadu-Gadu. Zakochałam się w osobie, którą wyidealizowałam. Sytuacja szybko się zmieniła, zaczęłam poznawać dziewczyny z różnych środowisk, ale nie mogłam znaleźć naprawdę bliskiej osoby. Poczucie samotności nie zniknęło. I zaczęły się dla mnie też trudne doświadczenia.

AM: Dużo mówisz o samotności…

 

ASZ: To nie dotyczyło tylko relacji z dziewczynami. Ja po prostu nikogo nie znałam w stolicy, potrzebny był czas, żeby to się zmieniło. Wykluczona czułam się w towarzystwie Konrada, które  dawało mi odczuć, że nie jestem taka jak oni. Śmieszne, że po latach trafiłam do tego samego środowiska, które w końcu zobaczyło we mnie osobę godną zaufania, która zna się na sprawach prawno-finansowych. Robiło chyba wrażenie, że chodziłam w garniturach i białych koszulach.

AM: Twoja androgyniczność musiała być atrakcyjna. W końcu jednak zrezygnowałaś z relacji w tym środowisku?

ASZ: Tak. Nie było moim celem tylko zarabianie… Sama chciałam coś tworzyć, na własny rachunek i odpowiedzialność.

AM: W każdy swój biznes wpuszczałaś tęczę, nie ukrywałaś kim jesteś. Nie bałaś się, że to popsuje Ci działalność?

ASZ: Zawsze szukałam tęczy w biznesie. To mnie najbardziej interesowało. Od początku czułam, że trzeba walczyć, że nie będę się chować i korzystać tylko z tego, co wywalczyli dla mnie odważniejsi. Nie bałam się, w sumie nie wiem dlaczego. Teraz boję się bardziej niż wtedy. Teraz jak słyszę, że opluli dwie siostry, bo wydawało im się, że to lesbijki… Nawet giertychowe czasy nie były dla mnie straszne. Wówczas nie było tak dużej agresji, czasem coś się działo na Manifie, ale wtedy czułam siłę – oni do nas z pięściami, a my do nich z miłością. Teraz nasz komunikat się nie przebija. Ja nie bałam się nawet w mojej miejscowości, Ostrowie Wielkopolskim, tak jak boję się teraz. Kiedyś była jednak zupełnie inna atmosfera.

AM: Klimat zmienił się radykalnie.

ASZ: Przerażająco. Dziś rośnie mi wkurw na to, co dzieje się w Polsce. Płacę podatki, pracuję dla Polski, jestem obywatelką tego kraju, a traktuje się mnie jak śmiecia. Zabiera mi się prawa. Chętnie bym się wylogowała z systemu.

AM: Co to znaczy?

ASZ: Nie płacić podatków, zostawić biznes, odizolować się. Przenieść się na wieś. Myślę nawet, żeby kupić ziemię niedaleko Ostrowa.

AM: Też radykalnie. Zostańmy na chwilę w Ostrowie. Powiedziałaś, że byłaś w sytuacji, w której mogłaś się bać. O co chodziło?

ASZ: Byłam w pierwszym jawnym lesbijskim związku w mieście. Choć chyba nie traktowali nas poważnie, raczej mówili, że to koleżanki, że się wygłupiają.

AM: Lekceważyli wasz związek?

ASZ: Nie wprost. Nie nazywali go po imieniu. Moja matka w ogóle nie chciała o tym słyszeć, reagowała obrzydzeniem. Mówiła, że to wstyd. Natomiast moje bliskie towarzystwo przyjęło to dobrze. Nie wiem, jak widziała to reszta Ostrowa, to do mnie nie docierało.

AM: A relacje z matką jak teraz się układają?

ASZ: W mojej relacji z mamą wiele się zmieniło. Niedawno wreszcie zjawiłam się u niej z moją dziewczyną. Mama musiała przejść długą drogę. Od jakiegoś czasu pracujemy nad naszą relacją. Ona zrobiła wielki krok. Może to kwestia wieku mamy, bo jest już po siedemdziesiątce? Może fakt, że planuję dziecko?

AM: Jak Twoja mama przyjmuje nagonkę na LGBTQ+?

ASZ: Unika tematu jak ognia. Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym. Ja też nie zaczynam dyskusji, grozi to awanturą.

AM: Czy z Ostrowa wyjechałaś z powodu homofobii?

ASZ: Raczej nie. W Ostrowie miałam dobry związek, jak mówiłam, nikt się nas nie czepiał za bardzo. Musiałam wyjechać z powodów ekonomicznych.

AM: W Ostrowie kształtowała się Twoja psychoseksualna tożsamość. Jak to było?

ASZ: Poszukiwałam siebie, nie wiedziałam czy jestem chłopcem, czy dziewczyną. Długo też nie mieściło mi się w głowie, że dziecko może mieć dwie matki. A w końcu byłam w takim związku z dzieckiem. Wchodziłam w relacje z mężczyznami, miałam nawet chłopaków, żeby było po bożemu. Byłam więc z facetem, a kochałam moją przyjaciółkę. Choć jestem nieheteronormatywna, nigdy nie wykluczałam relacji z mężczyznami, choć ja nie wiem, jaki musiałby to być ten facet. [śmiech]

AM: Może taki jak Krzysztof? Tak się przedstawiałaś jeszcze kilka lat temu. Czy Krzysztof był już w Ostrowie?

ASZ: Tak, gdy byłam dzieckiem, choć nie używałam tego imienia. W Ostrowie nikt się nie dziwił, że gram w piłkę, bawię się tylko z chłopakami, że chodzę w spodniach. Miałam samochody, klocki i znaczki. Wszyscy mówili o mnie chłopak i to mi się podobało. Rodzice nie mieli problemu. Czasem ktoś krzyknął do mnie babochłop, ale to było rzadko. Czasem było krępująco, gdy ktoś pytał: chłopczyku, jak masz na imię?. Było dziwnie, ale też zajebiście. Ja tym chłopcem chciałam być. Tak było do końca podstawówki.

AM: A potem?

ASZ: Potem szukałam akceptacji. Zaczęłam się dostosowywać. Dziewczyny miały chłopaków, ja też postanowiłam mieć. Ale tak, żeby go nie mieć, żeby nie przyszedł, żeby nie chciał się całować. W liceum już wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wiedziałam, że podobają mi się dziewczyny.

AM: Przyjęłaś to bez problemu?

ASZ: Nie. Zmagałam się z Kościołem w sobie, z którym byłam związana. Byłam wyjątkowo bogobojna. Religia była istotnym elementem mojego życia. Dręczyła mnie myśl, że jeśli będę kochała kobiety, to spotka mnie kara boska. Po prostu się bałam. Ten lęk przerobiłam dopiero na studiach. Poszłam nawet do spowiedzi szukając rozwiązania, ale ksiądz nie umiał mi pomóc. Wtedy zrezygnowałam. Nie chciałam już brać udziału w rytuałach. Nie miało to już sensu, nie mogłam iść do komunii, bo nie żałowałam za grzechy.

AM: Wylogowałaś się z Kościoła?

ASZ: Nie, to Kościół mnie wylogował. Odrzucił mnie. Żeby żyć w zgodzie z nauką Kościoła, mogłam pójść do klasztoru lub żyć w celibacie. Taki miałam wybór. Ale to było i tak za mało, bo grzechem jest przecież też myśl. Jak mogłam pozbyć się myśli, że pociąga mnie ta czy inna kobieta i chcę z nią obcować? Nie mogłam zrezygnować z mojej seksualności. Nie uniosłam swojego krzyża. Przepraszam. Straciłam sakramenty, które dawały mi poczucie sensu. To sprawiało, że zaczęłam szukać innego miejsca, by skanalizować energię duchową, którą nosiłam w sobie. Ta energia była bezdomna. Czułam ogromną samotność. Czułam się opuszczona. Ten brak duchowości miał wpływ na moje życie, pogubiłam się i długi był powrót do siebie i duchowości.

AM: Pamiętasz jakiś przełomowy moment w tej drodze?

ASZ: Nie było takiego szczególnego momentu, to działo się powoli. Ale byłam z dziewczyną, która wprowadziła mnie w kręgi kobiet, w szamańskie klimaty.

AM: W końcu znalazłaś swoją ścieżkę duchową?

ASZ: Tak. Dziś mam ten obszar pięknie zaopiekowany. Mam swoją duchowość i czuję się z tym świetnie.

AM: To teraz pora na nasze projektowe pytanie. [śmiech] Przywozisz _łaś słoiki z Ostrowa?

AW: Przez wiele lat rzadko tam jeździłam. Składało się na to wiele spraw. Byłam pierwsza, która wróciła z Anglii. Jechało się, żeby zarobić, zrobić karierę. Powrót oznaczał przegraną. Trzeba było przełamać wstyd. Wielu ludzi nie wraca z tego powodu, że niczego nie osiągnęli. Co innego jak pojechałaś na staż, wtedy wracasz z nową wiedzą, podnosi się Twój status, a co innego jak pracowałaś na zmywaku. Słoików więc nie przywoziłam.

 

AM: A czy jest coś, co warto przywieźć do Warszawy z Ostrowa?

AW: Zwyczajną ludzką życzliwość, pomoc i wsparcie.

AM: Pod warunkiem, że jesteś heteronormatywna?

ASZ: Nie, ja nie czułam się tam wykluczona. W niedużym mieście niemal wszyscy się znają. A ja byłam raczej silną osobowością, nikt mi nic nie mówił. Gdyby jednak ktoś powiedział coś homofobicznego, to dostałby w dziób. To nie byłoby fajne, przemocowe, ale wtedy nie znałam innych rozwiązań.

AM: Ile Twoje rodzinne miasto liczy mieszkanek_ów?

ASZ: Gmina ma około 70 tysięcy. Tam jest inna jakość relacji. Ludzie potrafią się wesprzeć. Oczywiście, jeśli jesteś osobą odbiegającą od normy, mają cię na oku. Gdybym teraz wróciła do Ostrowca, nie przejmowałabym się opinią ludzi.

AM: To jest prostsze, gdy jest się osobą dojrzałą i niezależną. Jak jesteś silna, dasz radę. A co z tymi, które_rzy nie czują się silne_i?

ASZ: Zawsze mam przed oczami młodych ludzi w moim mieście, gdy cokolwiek robię pod znakiem tęczy. Chcę, żeby ludzie mogli poszukiwać, eksperymentować. Musi być przestrzeń na szukanie swojej tożsamości płciowej i orientacji. Każda osoba ma prawo, by się określić, chyba że tego nie chce.

AM: Ty się określiłaś?

ASZ: Gdy siebie poszukiwałam, ostatecznie znalazłam wielki wór z napisem queer, a potem przestało mi zależeć, by siebie nazywać. A dziś mówię o sobie lesbijka.

AM: To wiele miałaś coming outów zależnych od tożsamościowych etapów?

ASZ: Uważam, że coming outy są potrzebne. Ukrywanie się to nie życie. Mówię o tym przy wielu okazjach. Czasem to niespodziewanie pomaga moim znajomym. Zdarza się, że ktoś mi dziękuje, że pozbył_a się stereotypów, że umiał_a rozmawiać z dziećmi o ich orientacji. Tym działaniem zrobiłam więcej niż chodzeniem na Parady Równości. To jest praca u podstaw, niemal codzienna. Jeśli dzięki temu będzie 30 osób, które oswoją się z tęcza, uznam to za sukces. Gdy mówię o tym w rozmowach i na Facebooku, chcę pokazywać, że będąc osobą nieheteroseksualną można odnieść sukces, mieć przyjaciół, fajny seks, że można mieć rodzinę. Mam nadzieję, że dzieciaki to zobaczą, że zobaczą to ich rodzice i zrozumieją, że ich dzieci mogą mieć szczęśliwe życie. Często największą obawą rodziców LGBTQ+ jest to, że ich dzieci nie będą szczęśliwe. Żyją w przekonaniu, że jedyny ideał związku to kobieta i mężczyzna. Wszystkie inne opcje to problem. Kłopotem jest bycie singielką, samodzielną matką, czy parą lesbijską…

AM: No tak, pomysły wielkomiejskie… To wróćmy jeszcze do Warszawy. Masz tu swoje ulubione miejsca?

ASZ: Pamiętam fajne miejsce imprezowe, gdzieś na Chłodnej, zapomniałam, jak się nazywało.Tam się wchodziło na domofon. Ukradkiem i to było fajne. Takie lesbijskie. Teraz na imprezie wzrusza mnie, gdy prosi mnie do tańca siedemnastolatka. Naprawdę zazdroszczę, że mają regularnie imprezy dziewczyńskie. Bardzo też kiedyś lubiłam knajpkę 2na3, chyba tak się nazywała.

AM: A inne miejsca, nie imprezowe? [śmiech]

ASZ: Lubię Park Saski. Był czas, gdy dużo czasu spędzałam na ulicy Chmielnej siedząc w ogródkach kawiarnianych. Pracowałam wtedy z książką Droga artysty Julii Cameron i robiłam randki ze sobą. Obserwowałam ludzi i to podglądanie, i podsłuchiwanie było niesamowite. Wtedy powstał scenariusz filmu.

AM: Gdzie go masz?

ASZ: Nie wiem, gdzieś w szufladzie. [śmiech] Dobrze wspominam miejsca po prawej stronie Wisły, ale tamtej starej. Teraz to imprezownia. A po lewej stronie Wisły, po bulwarach, to tylko można z mamą pójść na lody.[śmiech]

AM: Bulwary to śliczna neoliberalna Warszawa.

ASZ: Teraz lubię mój rozległy widok z okna mieszkania. Dla mnie Warszawa w pewnym sensie się wyczerpała. To, co mnie kiedyś w stolicy pociągało – możliwości, zabawa – teraz mnie nie interesuje. Minęło ponad 12 lat. Zmieniłam się. Teraz jestem w poważnym związku. Jestem skupiona na biznesie. Czasem tylko gdzieś wyjdę. W ogóle wolałabym oddychać czystszym powietrzem i żyć wolniej. Dziesięć razy wolniej… Teraz wolę siedzieć na moim balkonie.

AM: Szokujące wyzwanie imprezowiczki. [śmiech]

ASZ: A i jeszcze pomyślałam, że jest coś, co chciałabym przywieźć z Ostrowa. Ogórki kiszone mojej mamy. Takiego smaku nie znasz.

AM: W słoikach?

ASZ: Tak, dopiero teraz przywożę słoiki. Dostaję od mamy ogórki i bigos.

AM: A jednak. [śmiech]

Korekta Maja Korzeniewska

********************

Agata Szerszeń (1979) – urodzona  w Ostrowie Wielkopolskim, studia w Poznaniu, potem wyjazd do Anglii i w końcu stolica – Warszawa. Dziś działalność na własny rachunek. Aktywistka zaangażowana w ruchy LGBTQ+ i kobiece. Prywatnie w szczęśliwym związku.

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat i audycji radiowych, 2014- 2016) / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną (cykl spotkań, 2012-2015) / A kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny, od 2017) / O teatrze lesbijskim w Polsce (cykl teatrologiczny, od 2012) / Lesbijska Inspira (cykl wywiadów od 2017) / Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, RetroSeksualni. Drag King Show (spektakle) / Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopery) / L.Poetki (film dokumentalny) / Teatr Dialogu (warsztat i akcja miejska) / Wywrotowa komórka lesbijska, Epizody, wątki, sugestie lesbijskie w kinie polskim (wykłady) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie, 2017).

********************

Fot. Joanna Kessler (Park Saski)
Projekt Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
Projekt finansowany ze środków m.st. Warszawy

WIĘCEJ
Co lesbijka* ma w słoiku? Facebook
Sistrum.Facebook

WYWIADY CYKLU
1. W Warszawie nie tylko przestałam śmiać się z aktywistek, ale zostałam jedną z nich. Rozmowa z Alicją Hadam
2. Do Warszawy przywiozłabym większy spokój. Rozmowa z Aggie
3. Normalnie żyć i oddychać. Adriana Kapała

4. Dopiero w Warszawie poczułam, że nie jestem jedyną lesbijką na świecie. Rozmowa z Magdą Cebulak
5. Moja historia migracyjna to historia emancypacji. Rozmowa z Mirkiem Jakubowskim

6. Fasola w puszce z długim terminem przydatności do spożycia. Rozmowa z Niną Durys 
7. W Warszawie można żyć jak w bańce, ale czuję, że jestem tu na chwilę. Rozmowa z Mają Witkowską
8. W Warszawie otworzyłam wrocławski słoik i wpuściłam do niego powietrze. Rozmowa z Karoliną Micułą
9. Miałam nadzieję, że w Warszawie spotkam osoby takie jak ja. Rozmowa z Paulą Lewicką
10. W Warszawie czułam_czuję się jak puzzel, który dopasował się do obrazka. Rozmowa z Julią Maciochą
11. Warszawa kusiła mnie możliwościami. Rozmowa z Agatą Szerszeń

INNE CYKLE
Lesbijska Inspira. Manifest & wywiady
Sistrum rozmawia o L*Kulturze

 

 

 

W Warszawie można żyć jak w bańce, ale czuję, że jestem tu na chwilę. Rozmowa z Mają Witkowską

Projekt Co lesbijka* ma w słoiku? jest próbą przyjrzenia się lesbijkom* (gwiazdka oznacza szeroko rozumianą kobiecą nieheteronormatywność) mieszkającym w stolicy, a pochodzącym spoza Warszawy. Częścią projektu są wywiady opisujące ich jednostkowe doświadczenia, na których podstawie powstanie sztuka teatralna. Sztuka zostanie zaprezentowana w formule czytania performatywnego, w wersji online albo w obecności widzek_ów, które_rzy  po pokazie zostaną zaproszone_ni do rozmowyStowarzyszenie Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* 

*********************

Agnieszka Małgowska: Od kiedy jesteś w Warszawie?

Maja Witkowska: Od 2008 roku i to był też rok mojej pierwszej Parady Równości w Warszawie.

AM: Dlaczego tu przyjechałaś?

MW: Na studia, choć tak naprawdę nigdy nie chciałam studiować w Warszawie. Bardziej podobał mi się Kraków. Ale miałam wtedy o rok młodszą dziewczynę pochodzącą z mojego rodzinnego miasta – Ostrowca Świętokrzyskiego i doszłyśmy razem do wniosku, że za rok ona znajdzie sobie studia w Warszawie, więc lepiej żebym i ja tu przyjechała. Chciałam też pójść na arabistykę, a wydział w Krakowie nie był polecany. Myślałyśmy przyszłościowo, byłyśmy ze sobą już dwa i pół roku, chciałyśmy zamieszkać razem.

AM: I udało się?

MW: Tak, ale pół roku później nasz związek się rozpadł. Mimo to mieszkałyśmy razem i spędziłyśmy razem jeszcze wakacje. To miało być takie przyjazne zakończenie prawie czterech lat wspólnego życia.

AM: A jak to się stało, że spotkałyście się w Ostrowcu Świętokrzyskim? To chyba nie było proste?

MW: Było całkiem proste. [śmiech] Wtedy byłam w gimnazjum. Wszystkie dziewczyny rozmawiały o chłopakach, były z kimś lub się spotykały, ja nie. Pewnego razu szłam z przyjaciółką ulicą i spodobał mi się idący z naprzeciwka chłopak. Okazało się, że się znają.  Wydał mi się przystojny i głos w środku powiedział mi, że powinnam się nim zainteresować. Chłopak miał już jednak dziewczynę, postanowiłam więc ją poznać, zobaczyć jaka jest i czy jest do mnie podobna, czy mam u niego szansę! [śmiech] Gdy ją poznałam, pomyślałam sobie, że jeśli ona mu się podoba, to ja na pewno nie jestem w jego guście. Kaśka była chłopaczarą, grała w piłkę nożną. Ja jestem zupełnie inna. Zaczęłam się kręcić koło nich, a ostatecznie zaprzyjaźniłam się z Kasią, zaś zauroczenie jej chłopakiem znikło. Po jakimś czasie ona z nim zerwała i zaczęła spotykać się z dziewczyną z Warszawy.

AM: Uznałaś tę zmianę za oczywistą?

MW: Pierwszy raz spotkałam się z takim związkiem osobiście, ale nie przeszkadzało mi to. Może dlatego, że temat nie był mi zupełnie nieznany. Jakiś czas wcześniej byłam na Paradzie Równości w Paryżu z moimi kuzynkami, które mieszkają we Francji. Skoro dziewczynie podoba się dziewczyna, to nie widziałam w tym nic złego, krzywdy nikomu tym nie robiła, byłam wręcz zaciekawiona.

AM: W tej paryskiej Paradzie brałaś udział świadomie? 

MW: Nie, to była fajna impreza, ale nie miałam pojęcia, o co w tym chodzi. Kuzynka mi powiedziała, że trzeba się kolorowo i dziwnie ubrać. Dziś trochę zawstydza mnie fakt, że na tę Paradę poszłam bez świadomości, ale miałam 15 lat. W tamte wakacje po raz pierwszy też się całowałam. Z dziewczyną. Bardzo mi się podobało, ale ważniejszy był sam pocałunek niż to, że z dziewczyną. W końcu przeżyłam swój pierwszy pocałunek! Większość moich koleżanek miała to już za sobą. Jak wróciłam do domu, pochwaliłam się więc mamie.

AM: Co mama na to?

MW: Dała mi do zrozumienia, że może bym tego nie powtarzała akurat z dziewczyną. Nie przejęłam się tym za bardzo, byłam zadowolona i chyba dumna z siebie. 

AM: A jak dalej ułożyła się relacja z Kaśką?

MW: W tamtym czasie targały mną różne uczucia. Uważałam, że jestem hetero, miałam kolejny męski obiekt zainteresowań, a przynajmniej tak mi się wydawało i na tym się skupiłam. Jednocześnie miałam przyjaciółkę, w której byłam zakochana. Uświadomiłam sobie to jednak dopiero po wielu latach. Wtedy nie rozumiałam, dlaczego tak bardzo przeżywam każdą rozmowę czy odwołane spotkanie. Kasia wtedy nadal spotykała się ze swoją dziewczyną, która raz przyjechała do Ostrowca i wszystkie spędziłyśmy fajnie czas. Po jakimś czasie przyznała, że to była przełomowa chwila, uświadomiła sobie wtedy, że kocha mnie, nie ją.

AM: Melodramatycznie…

MW: Trochę. Kiedy się dowiedziałam, oznajmiłam, że jestem hetero i nic z tego nie będzie. Pocałowałyśmy się wprawdzie, ale to miał być jednorazowy pocałunek. Przyjaźniłyśmy się nadal, a ja udawałam, że nie ma tematu, że pojawiające się od czasu do czasu kolejne pocałunki to nic istotnego. Do momentu, gdy ona stwierdziła: albo – albo. Zaryzykowałam związek. Nie chciałam jej stracić. 

AM: Nie czułaś, że to było wymuszone?

MW: Nie wiem. Myślę, że bardzo chciałam w swojej głowie być hetero, dlatego tak długo się broniłam. Jednocześnie podobało mi się, że mam taki sekretny kawałek życia.

AM: Czy tę relację zachowałyście w tajemnicy?

MW: Tak, ale nie trwało to długo. Miałyśmy dość otwarte towarzystwo. Dużo znajomych dziewczyn w mojej licealnej klasie całowało się ze sobą. Ja oczywiście nie mogłam, bo miałam dziewczynę, która takie zachowanie potraktowałaby jako zdradę. Chłopaki tych dziewczyn nie mieli nic przeciwko. Ja uważałam, że to fajne i dziewczynom trochę zazdrościłam. 

AM: Skąd to powszechne całowanie?

MW: Nie wiem, czy to było powszechne na większą skalę, czy moja klasa była jakaś wybitnie queerowa. Po prostu się lubiłyśmy, wszystkie uważałyśmy, że dziewczyny są ładne i gdy któraś z nas chce się całować, to dlaczego nie. Szłyśmy na piwo i całowałyśmy się. One się całowały. Może to były braki w edukacji seksualnej, może potrzeba przeżycia czegoś? Moje całowanie z chłopakami przed tym pierwszym związkiem, to pewnie były próby udowadniania sobie normalności. Nie traktowałam jednak tych aktów zbyt serio, tak, jak zabaw moich koleżanek z klasy. Zabawa i tyle.

AM: Dziś jak o tym myślisz?

MW: Myślę, że to taki wiek, kiedy chcemy udowodnić sobie i innym, że się komuś podobamy, że możemy kogoś zdobyć. Chcemy przeżywać nowe doświadczenia. Brak edukacji seksualnej w szkołach lub jej niski poziom, jeśli już jest, nie pomaga. Cieszę się, że w moim przypadku skończyło się tylko na całowaniu i nie zmuszałam się do niczego więcej.

AM: Kiedy Wasza relacja – Kasi i Twoja – stała się jawna?

MW: Moja najbliższa przyjaciółka wiedziała od początku, reszta dowiedziała się trochę później, gdy Kaśka pocałowała się z naszą wspólną znajomą, już w trakcie naszego związku. Nie miałam nic przeciwko temu, bo jak mówiłam, jakoś nadal nie traktowałam tego całego całowania między dziewczynami bardzo poważnie, ale chciałam, żeby ta dziewczyna wiedziała, że my jesteśmy w związku, że Kaśka nie jest już wolna. Potem stopniowo wtajemniczałyśmy nasze przyjaciółki. W końcu coraz więcej osób w klasie dowiadywało się, bo było jasne, że kogoś mam. Zaczęły krążyć różne plotki, niestworzone historie z kim mogłabym być i dlaczego to ukrywam. Na studniówce powiedziałam całej klasie. 

AM: Zaczęłaś od znajomych, nie rodziny?

MR: Tak wyszło właściwie samo, poza tym po rozmowie z mamą o moim pierwszym pocałunku czułam, że to się rodzicom za bardzo nie spodoba. Nie byłam jednak jedyną osobą LGBTQ+ w klasie. Rozniosła się plotka, że jest wśród nas lesbijka. Większość mówiła lesba i to była obelga. Osoba ta zwracała na siebie uwagę po prostu tym, że odstawała od wyobrażenia o tym, czym jest stereotypowo kobiecość. Gdy krzyczeli do niej lesba, mówiłam, że ma imię, dołączały do mnie moje przyjaciółki. Pytałyśmy, czy nam powiedzieliby to samo w twarz?. Ludzie się wycofywali. Po latach okazało się, że wspomniana przeze mnie druga osoba LGBTQ+ w klasie to transmężczyzna. Dzięki niemu i jego późniejszej otwartości w opisywaniu swoich zmagań wiem, jak trudno w Polsce mierzyć się z całym systemem, będąc w takiej sytuacji. Bycie lesbijką to przy tym bułka z masłem. 

AM: Ryzykowne stwierdzenie. A kiedy wieść dotarła do Twoich rodziców?

MW: Stało się to, gdy już miałam poczucie, że wiele osób mnie akceptuje. Przypadkowo. Moja mama zobaczyła malinkę na mojej szyi, kiedy wyszłam z pokoju, w którym byłam z Kaśką. Spytała, co to jest? Już czułam, co się święci, z początku kręciłam, ale wszystko stało się już jasne. Kasia wyszła i wtedy zaczęła się rozmowa, której chyba nigdy nie zapomnę. Wcześniej jakoś przygotowywałem się do niej psychicznie, to musiało kiedyś nastąpić. Wiedziałam, że nie robię nic złego, a rodzice wedle prawa muszą mnie utrzymywać póki się uczę. Postanowiłam, że cokolwiek się stanie, nie dam sobie wmówić bzdur. Nie spodziewałam się co prawda homofobii, ale wolałam być przygotowana i na to. Słyszałam różne historie coming outów. Rozmowa odbyła się w kuchni. Tata zapytał: Co się dzieje w tym domu, kim jest dla ciebie Kasia? Był spokojny. Mama płakała, mówiła, że podejrzewała to od jakiegoś czasu. To był dla niej jednak większy problem, niż myślałam. Ostatecznie sama zaproponowała, żebyśmy spotykały się u nas.

AM: Jednak?

MW: To był taki sposób, żeby nikt się nie dowiedział, żeby nas nie zobaczył. Wiem, że długo myślała, że może mi to przejdzie. Twierdziła, że zawsze chciałam być inna niż wszyscy, że to wymysł. Teraz jest już dobrze. Włożyłyśmy obie wiele pracy w zmianę jej perspektywy. Tata od początku był lepiej nastawiony, przyznał za to, że raczej spodziewał się, że to mój brat jest gejem niż ja lesbijką. Podobno na lesbijkę nie wyglądałam, a brat nie miał kolegów, otaczał się prawie samymi koleżankami.

AM: Dlatego był podejrzany. [śmiech]

MW: Ciekawe, że potem moją orientację nadal przed nim z rodzicami ukrywaliśmy. Któregoś dnia wypełniałam ankietę dotyczącą sytuacji osób LGBTQ+ w Polsce. Brat wszedł do pokoju i zanim zdążyłam zakryć ekran komputera, a może po prostu uznałam, że nie muszę, bo i tak nie będzie wiedział o co chodzi, wskazał na pytanie: czy rodzeństwo wie? I spytał, co odpowiedziałam. Okazało się, że wiedział od dawna, stwierdził, że głupi nie jest.

AM: Niekończące się coming outy…

MW: Było ich wiele, ale dla mnie najtrudniejszy był przed babcią. Była w przeszłości raczej religijną osobą, w przeciwieństwie do reszty rodziny. Kiedyś zasugerowałam coś na temat swojej orientacji i usłyszałam, że gdyby tak było, to nie byłabym jej wnuczką. To mnie na wiele lat zablokowało. Rodzice też mówili, żeby babci nie mówić. Tylko, że jestem bardzo z babcią związana i nie mogłam uwierzyć, że tak mogłaby się rzeczywiście wobec mnie zachować. W końcu pomyślałam, że przywiązanie działa w obie strony i jeśli mnie kocha, to niemożliwe, że mój coming out skończy się odrzuceniem. No i powiedziałam. Dowiedziała się jako ostatnia i najbardziej tym właśnie była oburzona. Uznała, że przecież najważniejsze, żebym była szczęśliwa i kompletnie nie pamiętała tamtych słów sprzed lat, była nimi tak zdziwiona, że aż sama zaczęłam się zastanawiać, czy nie zwariowałam.

AM: Od tej zabawy w chowanego czasem można oszaleć.

MW:  Babcia powiedziała mi jeszcze, że kiedy była młoda, miała koleżankę, która ubierała się jak mężczyzna i kiedyś na zachętę mojej babci, żeby usiadł z nimi kolega, powiedziała: po co, kiedy ja najbardziej lubię ciebie. W momencie, gdy powiedziałam jej o sobie, skojarzyła, że może o to tej koleżance chodziło. Teraz babcia ma ponad 80 lat i demencję. Coming out muszę robić co jakiś czas od nowa, to znaczy przypominać, kim jest moja dziewczyna – Karolina. Ostatnio spytała mnie, czy nadal jestem z tą koleżanką. Kiedy potwierdziłam dodała, że to dobrze, bo najważniejsze, żeby kogoś mieć. Historia z babcią udowadnia, że czasami ludzie coś mówią trochę nieświadomie. Ale jeśli powie im się coś w twarz, to trudno im nas potępić. Dlatego uważam, że zawsze warto wychodzić z szafy. Zresztą jak można żyć wśród ludzi, którzy są niby naszymi bliskimi, a tak naprawdę nic o nas nie wiedzą?

AM: Wróćmy jeszcze do Twoich studiów w Warszawie.

MW: Na arabistykę niestety się nie dostałam. Papiery – trochę dla żartu – złożyłam jeszcze na hungarystykę. Nazywam to zdarzenie losu tragikomedią, nie sądziłam, że właśnie tam wyląduję, a konsekwencją tego wyboru będzie depresja i zmarnowany czas. Na studiach zostałam pod presją rodziny, mama upierała się, że nie można się wycofywać, marnować czasu na zmianę studiów. Węgierskiego nie czułam, męczyłam się, nie byłam tam sobą. Jednak zostałam i w bólach uzyskałam tytuł licencjata, a potem i magistra. 

AM: W sprawach swojej orientacji byłaś bardziej stanowcza.

MW: Sama się temu dziwię. Nie umiałam się przeciwstawić. Próbowałam, ale nigdy nie przeforsowałam swojej decyzji. Z każdym rokiem coraz trudniej było mi ją podjąć. Dziś wiem, że nikt mnie już do niczego nie zmusi. Czasem myślę, że chciałabym jeszcze pójść na studia – tym razem takie, które by mnie naprawdę interesowały – ale to doświadczenie jeszcze mnie blokuje. Myśl o tym, że miałabym wykonywać jakąś poważną pracę, gdzie musiałabym robić coś na siłę, w określonych godzinach, w ustalone dni, wydaje mi się nie do przejścia. Nie boję się wyrażania własnych poglądów, życia w zgodzie ze sobą, ale bycie ocenianą w kontekście pracy czy studiów to już nie na moje nerwy, pewnie dlatego pracuję jako kelnerka.

AM: Zostaniesz przy tym zajęciu?

MW: Wydaje mi się, że tak. Lubię robić kawę. Mogę ją robić jako właścicielka kawiarni. [śmiech] Moim marzeniem jest stworzenie zaangażowanego miejsca, z wykładami antydyskryminacyjnymi, we współpracy z organizacjami LGBTQ+, gdzie podpisywałoby się petycje, ustawy obywatelskie dotyczące świeckości państwa, równości obywateli, ochrony zwierząt – te sprawy są dla mnie ważne.

AM: Gdy przyjechałaś do Warszawy, na pewno chodziłaś do tęczowych kawiarni i klubów?

MW: Od początku chodziłam na różne tęczowe wydarzenia. Szukałam znajomych w społeczności LGBTQ+, bo na studiach nie poznałam ludzi, z którymi czułabym jakąś większą więź – pewnie dlatego, że trudno powiedzieć, bym na tym kierunku była w jakimkolwiek stopniu sobą, poza moją orientacją, która była raczej jawna. Między innymi trafiłam na spotkanie dla kobiet nieheteronormatywnych, podczas którego poznałam Paulę – tak naprawdę pierwszą osobę w Warszawie, z którą dobrze mi się rozmawiało. W pierwszym roku przyjeżdżała jeszcze Kaśka i we trzy świetnie się bawiłyśmy, w nieistniejącym już niestety klubie Rasko. Z Paulą byłyśmy tam stałymi gościniami, zresztą mam wrażenie, że chodziły tam zawsze te same osoby. Było karaoke, rodzinna atmosfera, oldskulowa taneczna muzyka, która mi odpowiadała, występy drag queens, Druga Maryla. Bardzo mi brakuje tego miejsca. Gdyby jeszcze istniało, powiedziałabym, że to moje ulubione miejsce w Warszawie. Nadal z Paulą wspominamy je na każdej imprezie, bo nie ma już takich miejsc i takich imprez, jak tam. Paula nadal obecna jest w moim życiu, udało się nam – mimo różnych trudnych momentów i lesbodram – podtrzymać tę przyjaźń już tyle lat i nic jej już chyba nie zagrozi. [śmiech].

AM: Warszawska przyjaźń.

MW: Tak.

AM: Gdzie jeszcze się bawiłyście?

MW: Trochę w Glamie, ale to nie jest moje miejsce. Nie pasuje mi muzyka. Moje przyjaciółki hetero uwielbiają Glam! Pewnie dlatego, że mogą się tam bawić bez podrywu i obmacywania. Ale dla mnie to miejsce niewiele ma  wspólnego z queerową kulturą. I te papierosy, i wiecznie wylewające toalety. To po prostu otwarty na wszystkich klub, dyskoteka. Chodziłyśmy też trochę do Galerii, niestety miejsca dla osób LGBTQ+ w Warszawie obniżają poziom, ich właściciele uważają chyba, że wystarczy, że są.

AM: Czy po latach Warszawa przekonała Cię do siebie?

MW: Nadal uważam, że to nie jest moje miasto. Nie przepadam za nowoczesną architekturą. Wolę miasta z klimatem jak Paryż czy Budapeszt. Korzystam jednak i doceniam to, co dzieje się tutaj tęczowo. Mam tu mieszkanie, od 8 lat tę samą pracę. Poznałam tu także moją obecną partnerkę. Chciałam otworzyć kawiarnię, jednak plany pokrzyżowały się, a teraz myślimy raczej o emigracji.

AM: Dokąd chcecie pojechać?

MW: Bardzo byśmy chciały do Włoch, ale będzie to prawdopodobnie Francja, z powodu polityki pracy i znajomości języka. Odkąd rządzi PiS, coraz częściej o tym mówimy. Wcześniej też o tym rozmawiałyśmy, ale nie byłam pewna, że podejmiemy rzeczywiście taką decyzję. Ale ona dojrzewa. Nawet moja mama mi to doradza. Choć wiem, że trzeba będzie poznać nową rzeczywistość, poddać się ocenie. Myślę, a może mam nadzieję, że ostatecznie takiego kroku nie będziemy żałować.

AM: Rozumiem, że tak, jak nie żałowałaś wyjazdu z Ostrowca. Jak często go odwiedzasz?

MW: Przyjeżdżam rzadko, do rodziców i babci. Parę razy taki powrót wywołał u mnie szok. Raz spotkałam się ze znajomymi, dołączyli do nas jakieś chłopaki i wyszedł temat homoseksualności. Usłyszałam takie rzeczy, których chyba nigdy nikt mi nie powiedział prosto w twarz, na przykład, że homoseksualnością można się zarazić. Nie mogłam uwierzyć, że prowadzę taką rozmowę. Byłam wściekła. W Warszawie żyję w swojej bańce, nie myślę o istnieniu takich ludzi, takich poglądów, choć nawet tu coraz częściej mnie one doganiają. Nie jest jednak dla nikogo tajemnicą, na kogo głosują ludzie w Polsce południowo-wschodniej.

AM: Pewnie nie wszyscy.

MW: No właśnie. Moja historia dowodzi, że nawet w niewielkim mieście w województwie świętokrzyskim można znaleźć swoich ludzi. Nikt się ode mnie nie odwrócił. Moi rodzice są coraz bardziej otwarci i odważni w mówieniu prawdy o swojej córce-lesbijce. Może ludzie coś mówią za plecami, nie wiem, nie interesuje mnie to. Mam nadzieję, że ich też coraz mniej. Wiele zależy od tego, jakie ma się podejście. Na co się ludziom pozwoli. Na weselu mojego brata, odbywającym się w naszych rodzinnych stronach, byłyśmy całkowicie jawnie jako para. Brat i jego żona założyli przypinki Miłość Nie Wyklucza. Jestem dumna z tego symbolicznego gestu. Większość gości reagowała bardzo entuzjastycznie. Może gdybym była niepewna swojej orientacji lub bardzo się bała, to otaczałaby mnie homofobia, ja na to nie pozwalam. Wiem, że mam naprawdę wiele szczęścia w tym wszystkim. Typową katolicką polską rodzinę znam tylko z opowieści. Otaczały mnie zawsze silne, mądre kobiety i wrażliwi, dobrzy mężczyźni, osoby racjonalnie myślące, empatyczne, otwarte. Moja droga była na pewno dużo mniej wyboista, niż większości osób LGBTQ+ w tym kraju.

AM: Coś byś przywiozła symbolicznie z Ostrowca?

MW: To jak tam płynie czas. Wszystko dzieje się wolniej, mniejsze są odległości. Można zadzwonić do kogoś i powiedzieć: wpadnę na herbatę czy wino, bez jakiegoś większego umawiania. 

AM: A słoiki z jedzeniem też przywozisz?

MW: Tak, ale coraz mniej. Jak mieszkałam sama, to przywoziłam dużo. Teraz nie, bo moja dziewczyna lubi gotować.

AM: Czy zetknęłaś się z określeniem warszawski słoik?

MW: Nikt tak do mnie nie mówił, ale trafiałam czasem na jakieś dyskusje w internecie. Czytałam, że słoiki przyjeżdżają i psują Warszawę. Pamiętam pewną historię ze sklepu. Przyszedł podchmielony facet, jakaś kobieta nie chciała go przepuścić w kolejce. Usłyszała, że jest słoikiem, a on prawdziwym Warszawiakiem, mieszka tu od pokoleń. Potem spojrzał na mnie i stwierdził, że ja wyglądam inteligentnie, widać, że z Warszawy. Nie wiem, na jakiej podstawie wysnuł wnioski, nawet się nie odezwałam.[śmiech]

AM: Idealna historia ilustrująca słoikowy absurd.

MW: To jest absurdalne pojęcie. Przyjezdne_i są w każdym dużym mieście, zwłaszcza w stolicy, to normalne. Jest tutaj praca, uczelnie, możliwości. Nie wiem, czy takie dyskusje mają miejsce w innych krajach.

AM: Też nie wiem.

MW: Niektórzy rdzenni Warszawiacy uważają, że przyjezdni nie mają prawa do najmniejszej krytyki miasta. Mamy się dostosować, a jak nam się nie podoba, to mamy wracać do siebie.

AM: Brzmi to naprawdę źle. Dziś to prawicowa narracja wobec emigrantów, tęczowych osób, każdej_ego innej_ego…

M.W. Przerażające, do czego to zmierza. Szczególnie dziwi w Polsce, która szczyci się od zawsze gościnnością i w Warszawie, która tyle przeszła w tak niedawnej historii. 

AM: Masz swoje ulubione warszawskie miejsca?

MW: Lubię Powiśle, Żoliborz, Saską Kępę. To stare dzielnice z domkami, w zieleni. Uwielbiam pawilony na Nowym Świecie. To było pierwsze miejsce, które mi się spodobało w Warszawie. Tu spotkałam się na pierwszą randkę z moją obecną partnerką. No i mural Kory, która jest jedną z moich ulubionych kobiet – artystek.

AM: Dlaczego lubisz Korę?

MW: Kora, Frida Kahlo, Marina Abramović czy Agnieszka Osiecka, to dla mnie kobiety inspirujące. Żyły jak chciały, nie poddawały się schematom, mimo trudności. Zawsze miały coś do powiedzenia na ważne tematy i potrafiły wyrażać swoje poglądy poprzez sztukę w wyjątkowy, trafiający do mnie sposób, czy to poprzez dobór odpowiednich słów – w przypadku Kory i Osieckiej  – czy poprzez malarstwo, czy performans. One wszystkie na swój sposób były lub są wolne, niezależne i piękne.

AM: Właśnie słucham herstorii niezależnej kobiety. Od początku mówisz o manifestowaniu swojej tożsamości. Czy jesteś zaangażowana tęczowo-aktywistycznie?

MW: Nie należę do żadnej organizacji. Chciałabym, ale zazwyczaj nie udaje mi się dotrzeć na spotkania, pracuję w niestandardowych godzinach. Robię tyle, ile mogę. Chodzę na Parady i noszę tęczowe przypinki, na balkonie mam tęczową flagę. Kiedyś umieściłam tęczową naklejkę Grupy Stonewall przy dzwonku do drzwi. Naklejka była zrywana wiele razy, w końcu ktoś zniszczył przycisk. Nie chciałam kłopotów z administracją, dzwonek jest na klatce, należy do nich i nie wiem, czy będą skłonni ciągle go wymieniać, więc naklejkę przykleję raczej na drzwiach. 

AM: Gdzie jeszcze wprowadzasz tęczowe porządki? [śmiech]

MW: W herbaciarni na Starówce. Kiedy zaczęłam pracować w tym miejscu, szybko okazało się, że jest tam dużo osób nieheteronormatywnych, a wszyscy pracownicy mają właściwe poglądy. [śmiech] Czasem na zmianie bywało więcej tęczowych osób niż hetero. [śmiech] Szef się dziwi, jak się to dzieje, że miejsce tak przyciąga osoby LGBTQ+. Raz, z okazji Parady Równości, powiesiliśmy tęczową flagę. Komuś to się nie spodobało. Wszedł do środka, nawymyślał kelnerowi, próbował zerwać flagę. Napisały o tym Sztuczne Fiołki i zrobiła się większa afera z naszej drobnej akcji. Inaczej pewnie nikt by się o tym nie dowiedział. Potem też wieszaliśmy flagę.

AM: Nie odpuszczasz.

MW: Nie można. Nie lubię przegrywać. [śmiech] Chodzę na manify, na marsze antyfaszystowskie, manifestowałam w obronie sądów, brałam udział w Czarnym Proteście, zbierałam podpisy na rzecz inicjatyw obywatelskich Świeckie Państwo i Świecka Szkoła, angażuję się w akcje Strajku Kobiet, pomagałam w kampanii wyborczej kandydatki z listy Lewicy – Bożeny Przyłuskiej. Moja dziewczyna ma czasem już dość tych wszystkich aktywności. Wolałaby posiedzieć w spokoju w domu. [śmiech] Ale takie czasy.

AM: Oby jak najszybciej się skończyły. Dziękuję za rozmowę.

Korekta: Maja Korzeniewska

***********************

Maja Witkowska, ur. w 1989 r. w Ostrowcu Świętokrzyskim. Od 2008 r. w Warszawie. Kobieta, lesbijka, feministka, ateistka. 

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat i audycji radiowych, 2014- 2016) / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną (cykl spotkań, 2012-2015) / A kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny, od 2017) / O teatrze lesbijskim w Polsce (cykl teatrologiczny, od 2012) / Lesbijska Inspira (cykl wywiadów od 2017) / Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, RetroSeksualni. Drag King Show (spektakle) / Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopery) / L.Poetki (film dokumentalny) / Teatr Dialogu (warsztat i akcja miejska) / Wywrotowa komórka lesbijska, Epizody, wątki, sugestie lesbijskie w kinie polskim (wykłady) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie, 2017).

***********************

Fot. Joanna Kessler (Pawilony, Nowy Świat)
Projekt Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
Projekt finansowany ze środków m.st. Warszawy

WIĘCEJ
Co lesbijka* ma w słoiku? Facebook
Sistrum.Facebook

WYWIADY CYKLU
1. W Warszawie nie tylko przestałam śmiać się z aktywistek, ale zostałam jedną z nich. Rozmowa z Alicją Hadam
2. Do Warszawy przywiozłabym większy spokój. Rozmowa z Aggie
3. Normalnie żyć i oddychać. Adriana Kapała
4. Dopiero w Warszawie poczułam, że nie jestem jedyną lesbijką na świecie. Rozmowa z Magdą Cebulak
5. Moja historia migracyjna to historia emancypacji. Rozmowa z Mirkiem Jakubowskim
6. Fasola w puszce z długim terminem przydatności do spożycia. Rozmowa z Niną Durys 
7. W Warszawie można żyć jak w bańce, ale czuję, że jestem tu na chwilę. Rozmowa z Mają Witkowską
8. W Warszawie otworzyłam wrocławski słoik i wpuściłam do niego powietrze. Rozmowa z Karoliną Micułą
9. Miałam nadzieję, że w Warszawie spotkam osoby takie jak ja. Rozmowa z Paulą Lewicką
10. W Warszawie czułam_czuję się jak puzzel, który dopasował się do obrazka. Rozmowa z Julią Maciochą
11. Warszawa kusiła mnie możliwościami. Rozmowa z Agatą Szerszeń

INNE CYKLE
1. Lesbijska Inspira. Manifest & wywiady
2. Sistrum rozmawia o L*Kulturze

Fasola w puszce z długim terminem przydatności do spożycia. Rozmowa z Niną Durys

Projekt Co lesbijka* ma w słoiku? jest próbą przyjrzenia się lesbijkom* (gwiazdka oznacza szeroko rozumianą kobiecą nieheteronormatywność) mieszkającym w stolicy, a pochodzącym spoza Warszawy. Częścią projektu są wywiady opisujące ich jednostkowe doświadczenia, na których podstawie powstanie sztuka teatralna. Sztuka zostanie zaprezentowana w formule czytania performatywnego, w wersji online albo w obecności widzek_ów, które_rzy  po pokazie zostaną zaproszone_ni do rozmowy. Stowarzyszenie Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* 

*********************

Przyjechałam do Warszawy z Łodzi na początku 2018 roku. Przeprowadzałam się właściwie w sylwestra. W Warszawie dostałam propozycję pisania doktoratu. W tym czasie myślałam o wyjeździe za granicę, ale w Polsce miałam dziewczynę. Poprzedni rok spędziłam w rozjazdach, na Erasmusie i na stażach zagranicznych, i chciałam być z nią, a ona chciała być ze mną.

Z moją dziewczyną byłam trochę ponad dwa lata, pochodziła z Brazylii. Miała w Polsce tymczasowe zezwolenie na pobyt i pozwolenie na pracę. Postanowiła rzucić tę pracę w Łodzi i wyjechać ze mną do Warszawy.

Mój ojciec pożyczył nam przyczepę i zawiózł kilka naszych mebli do nowego mieszkania na Woli, które wynajęłyśmy, jak się za chwilę okazało, ponad stan. Ze względu na narodowość moja dziewczyna nie mogła zacząć pracy od razu. Poprzednim razem w Łodzi, w 2015 roku, procedura nadania jej pozwolenia na pracę trwała dwa tygodnie. Przypuszczałyśmy, że tym razem będzie podobnie. Ostatecznie trwała cztery miesiące i moja dziewczyna zaczęła pracę dopiero w maju. Mnie od razu po przyjeździe wypłacono pierwsze stypendium doktoranckie, ale o 500 pln mniejsze niż w było w ofercie. Dlaczego? Ot tak.

Dlaczego? Ot tak. Przez te pierwsze pięć miesięcy, aż do czerwcowej wypłaty, żyłyśmy za 3000 pln miesięcznie, plus resztki z nędznych oszczędności i kilka stówek, które przelewał dziewczynie jej ojciec, co jakiś czas. Za wynajem mieszkania płaciłyśmy 2850 pln.

Miało dwa pokoje, sypialnię i salon z aneksem, jak to bywa w nowych blokach, bez przedpokoju, 38 metrów kwadratowych. Moja dziewczyna nie chciała się przeprowadzać, nie chciała mieszkać ze współlokatorami, chciała być na swoim.  

Na uczelnię jeździłam na rowerze miejskim, tak, żeby nie przekroczyć czasu jazdy 20 minut – wtedy było za darmo. Konto zresztą należało do mojego ojca. Ja żyłam marzeniami o byciu wreszcie całkiem niezależną… dopiero co skończyłam studia, miałam robić poważną karierę, sama się utrzymywać i nie polegać na nikim. Moja mama zaproponowała kiedyś, że zrobi nam zakupy. Pojechałam do Łodzi pociągiem i poszłyśmy do marketu.

Wracałam potem do Warszawy z plecakiem i dwiema ekotorbami ryżu, makaronu, pomidorów w puszce. Moi rodzice nie lubią gotować, nie woziłam więc nigdy słoików z obiadem – klopsy, mielone, schabowe czy ziemniaczki są im całkowicie obce. Za to jeszcze kilka razy zrobili mi zakupy w supermarkecie i przywoziłam je do mieszkania na Woli z Łodzi, i chowałam fasolę w puszce z długim terminem przydatności do spożycia albo makaron w malutkiej szufladzie w malutkim aneksie kuchennym.

Moja dziewczyna miała depresję. Miała ją wcześniej plus duży zapas leków. Na terapię nie było nas stać. Nie miała pracy, więc nie miała ubezpieczenia, nie mówiła po polsku, nie mogła się umówić na NFZ. Siedziałam na uczelni, tyle ile starczało mi siły, a potem wracałam do domu, w którym dziewczyna siedziała całymi dniami, oglądając telewizję albo leżąc w łóżku.

W mieszkaniu był duży telewizor. Nie było za to odkurzacza. Całe mieszkanie było pełne kocich włosów, bo miałyśmy dwie kotki. Raz moja koleżanka, która mieszkała po sąsiedzku, pożyczyła nam odkurzacz, ale było mi głupio i wstyd prosić ją częściej, czy w ogóle ją do nas zapraszać. W końcu na Wielkanoc moi rodzice kupili nam odkurzacz, wreszcie można było sprzątać co dwa dni.

Kiedy moja dziewczyna poszła do pracy w maju, a w czerwcu dostała pierwszą wypłatę, kupiłyśmy sobie dużo jedzenia w markecie, w tym maliny. A potem kupiłam jej w lumpeksie czerwoną sukienkę, haftowaną w czarne kwiaty, w stylu lat 20., ręcznie uszytą.

Zapisałam ją na terapię, bo sama nie chciała iść. Po trzech miesiącach dziewczynę wyrzucono z pracy, po okresie próbnym. Wtedy też dowiedziała się, że jej ojciec umiera na raka. Postanowiła wracać do Brazylii. Pożyczyłam jej pieniądze na bilet, w niedzielę dostała wiadomość od mamy, a we wtorek już leciała. Cieszyła się wtedy, że straciła pracę, że mogła od razu wracać do domu. W środę doleciała i zobaczyła się z ojcem. Wtedy wiedziałam już, że nie wróci od razu, chociaż wstępnie przypuszczałyśmy, że wyjedzie we wrześniu i wróci w kolejnym roku, kiedy znajdzie znowu pracę.

Tak czy siak, nie mogłam zostać w mieszkaniu na Woli, bo znowu zostawałoby mi 150 pln miesięcznie, przeprowadziłam się więc do pokoju w domu mojej cioci, a potem do pokoju w akademiku, kiedy dostałam przydział.

W marcu 2019 roku, kiedy przeniosłam się do pokoju o powierzchni 6 metrów kwadratowych w akademiku na placu Narutowicza, dziewczyna napisała mi, że miała rozmowę o pracę w Polsce i że zapowiada się dobrze.

Nie dzwoniłyśmy do siebie, ona nie lubiła rozmawiać przez telefon, pisałyśmy tylko wiadomości. Nie byłam w stanie skupić się na pracy. Chodziłam do instytutu, siadałam za biurkiem, robiłam coś, po czym dostawałam wiadomość od niej. Wieczorem wychodziłam z instytutu i szłam do akademika na pieszo. Mój szef był niezadowolony ze mnie, a ja byłam smutna i rozkojarzona. Straciłam pewność siebie. Wcześniej miałam koleżanki i lubiłam rozmawiać z ludźmi, czy to z uczelni, czy w sklepie, czy na imprezach. Teraz nie chodziłam na imprezy, nawet po wyprowadzce, gdy nagle zaczęło mnie być stać na butelkę piwa, bo za pokój płaciłam kilka stów, a nie prawie trzy tysiące, ale bałam się o te pieniądze i starałam się je oszczędzać, chociaż i tak przelatywały mi przez palce, nawet nie wiem, na co je wydawałam.

Pewnie na jedzenie ze stołówki, w akademiku nie mogłam gotować, nie miałam nawet naczyń, miałam tylko czajnik, kubek na herbatę, i miskę na zupki instant. Na śniadanie jadłam owsiankę w kubeczku, taką, którą zalewa się gorącą wodą albo suchary i jakiś owoc, jabłko albo banana. Na kolację jadłam jogurt grecki i suchary albo chipsy. Kupowałam sobie te chipsy w nagrodę. To była jedna z niewielu przyjemności w moim życiu.

Chodziłam na comiesięczne pokazy filmowe, które organizowało Queer UW. Wtedy też zapisałam się do nich. Pomogłam zorganizować jedną prelekcję i zapowiadałam kilka z tych pokazów filmowych. Pokój w budynku samorządu studenckiego, w którym były spotkania Queer UW, stał się moim ulubionym warszawskim miejscem. Tylko tam i jeszcze w bibliotece, czułam, że jeszcze żyję, że nie tylko wegetuję, wiecznie czekając na dziewczynę, którą przecież nadal kochałam i której przyrzekłam, że na nią poczekam, choćby do końca świata. Chodziłam do biblioteki osiedlowej i wypożyczałam książki.

W roku 2018 wypożyczyłam i przeczytałam ich 40. Właściwie czas po powrocie do domu spędzałam tylko z książkami, wszystko inne wydawało się za trudne albo było płatne. Czytałam literaturę piękną i powieści. Przeczytałam wszystkie książki Ursuli le Guin, które były w bibliotece i zakochałam się w nich. W pewnym momencie wiedziałam już, że kiedy dziewczyna wróci do Polski z Brazylii, to się rozstaniemy. Byłam smutna i nieszczęśliwa. Wcale nie chciałam spotykać się z innymi, czekałam, aż wróci, żebyśmy mogły o tym porozmawiać. Dziewczyna zaczęła pisać mi wiadomości, że chce sobie zrobić od nas przerwę, że nie ma głowy by myśleć jeszcze o związku. Byłyśmy razem, ale nie byłyśmy, nie widziałyśmy się od świąt, w grudniu pojechałam ją odwiedzić. 

Po powrocie postanowiłam wszystko rzucić. Zanim zrezygnowałam z doktoratu, poszłam na kurs prawa jazdy. Nie chciałam się więcej przeprowadzać korzystając z komunikacji miejskiej, w Warszawie robiłam tak już dwa razy. Znalazłam pracę w mojej branży w Łodzi. Wypłata była taka sama jak moje stypendium. Kiedy powiedziałam mojemu profesorowi, że rzucam doktorat, był zdenerwowany. Powiedział, że to nie w porządku, że mówię to z tylko miesięcznym wyprzedzeniem, ale ja nie miałam siły już po prostu żyć. W pracy myślałam tylko o śmierci. Byłam samotna i nieszczęśliwa. Zastanawiałam się, czym w pracy mogłabym się zatruć. Nikomu o tym nie mówiłam. Ostatni tydzień mojego pobytu w Warszawie spędziłam wożąc rzeczy pociągiem do Łodzi. Koty i meble zabrał wcześniej ojciec, jeszcze z mieszkania mojej cioci, ja z akademika wiozłam kilka ubrań, lampkę, czajnik, pościel, które tam jeszcze miałam. Oddałam połowę moich wszystkich książek do biblioteki osiedlowej, z której korzystałam. To były dość nowe książki, które kupiłam jeszcze w Łodzi, przed doktoratem, powieści, literatura piękna, część była po angielsku, a biblioteka miała dział książek w językach obcych.

W mój ostatni czwartek pojechałam wieczorem pociągiem do Łodzi z resztą ubrań, czajnikiem, i naczyniami. W piątek rano wróciłam do Warszawy na egzamin z prawa jazdy, teorię, a potem od razu praktykę. Zdałam. Wróciłam do akademika, wymeldowałam się. Posprzątałam pokój. Kiedy odsunęłam regał, znalazłam na ścianie plamę grzyba, wysoką na metr. Pomyślałam, że to przez to miałam przez ostatnie dwa miesiące kaszel. Zabrałam pościel w dużej torbie i lampkę w plecaku.

Pojechałam pociągiem do Łodzi, do domu rodziców.
Dziewczyna wróciła pięć miesięcy później, w listopadzie.
Rozstałyśmy się.

  ***********************

W odpowiedzi na ogłoszenie projektu Co lesbijka* ma w słoiku? Nina Durys przysłała wspomnienie swojego warszawskiego doświadczenia. Jest w nim kilka wątków, które warto rozwinąć, rzadko bowiem pojawiają się w polskich les*storiach. Przede wszystkim ta historia uświadamia, że przeprowadzka do Warszawy nie zawsze oznacza lepsze życie i większe możliwości. Czasem to prekariackie doświadczenie bez happy endu. Do tej opowieści jest więc aneks: krótka rozmowa.

Agnieszka Małgowska: Cofnijmy się do czasów przedwarszawskich. Jak Ci się żyło w Twojej rodzinnej Łodzi jako lesbijce?

Nina Durys: Nic złego z powodu mojej orientacji nie zdarzyło się w Łodzi. Dla mnie życie było nawet łatwe, wiedziałam, że jestem lesbijką od 14 roku życia. Wtedy już na pewno, a wcześniej to przeczuwałam. Zaczęłam autować się przed koleżankami, wtedy one były dla mnie najważniejsze. Miałam pierwszą dziewczynę, taki nastoletni związek, kiedy chodzi się za rękę. Moja dziewczyna bała się tego, a ja denerwowałam się, dlaczego nie mogę tego robić. Zresztą można było postrzegać dwie dziewczynki trzymające się za ręce jako coś niewinnego.

AM: A przed rodziną kiedy się odkryłaś?

ND: Jako nastolatka bałam się powiedzieć rodzicom, dopiero gdy miałam 19 lat zdecydowałam się na ten krok. Zrobiłam wtedy sama ze sobą taki zakład, że jeśli uda mi się z jedną dziewczyną, to powiem rodzinie. [śmiech] W domu na temat osób nieheteroseksualnych była podwójna narracja. Tata był otwarty, mama miała wątpliwości. Ale w sumie było lajtowo. Tata przyjął to normalnie, moja mama potrzebowała więcej czasu, ale postanowiła przejść swoją drogę na psychoterapii, uporać się z homofobią, której nabawiła się przez wychowanie. I teraz moje dwie siostry, które też są nieheteronormatywne, mają z górki.

AM: Naprawdę?

ND: Tak. Jedna identyfikuje się jako lesbijka, druga jako queer.

AM: Twoja rodzina łamie wszelkie polskie standardy. [śmiech] Ty jeszcze znalazłaś sobie dziewczynę-cudzoziemkę. Gdzie ją poznałaś?

ND: W Łodzi w 2015 roku. Zrobiłam sobie przerwę w studiach inżynierskich i poszłam do pracy w biurze w korporacji. To było call center i ona tam pracowała. Po ukończeniu studiów w Brazylii nie mogła znaleźć pracy i jej współlokatorka, Polka, podrzuciła jej myśl, żeby przyjechała do Polski i czegoś poszukała. Była u niej kilka razy w Polsce i w końcu postanowiła zostać. Od razu znalazła pracę w Łodzi. To była jej pierwsza praca – na rok umowa o pracę i nawet ktoś z firmy zajmował się wszelkimi formalnościami obowiązującymi cudzoziemców w Polsce. Załatwili jej kartę pobytu. Nie musiała nic robić. Niestety później korporacja zrezygnowała z tego i sama musiała już składać papiery. Czternaście stron dokumentów, w których rubryki były tylko po polsku i rosyjsku, nie było wersji angielskiej. W Łodzi nie zatrudniono nawet urzędnika, który mówiłby po angielsku. Udało jej się wypełnić te dokumenty tylko dlatego, że jej pomagałam.

AM: A jak było w Warszawie?

ND: Przyjechałyśmy do Warszawy z poczuciem, że tu będzie jak w Łodzi. Korporacja, która ją zatrudniła obiecała, że wszystkim się zajmie, ale się nie zajęła. Załatwienie karty zezwalającej na pracę miało trwać miesiąc, co jakiś czas informowano ją, że już niedługo, aż minęło pół roku. Usprawiedliwiano to kolejkami w urzędach, bo dużo ludzi do Polski przyjeżdża. Szczególnie do Warszawy.

AM: Jak cudzoziemki_cy mają przeżyć taki czas, gdy nie mają rodziny, wsparcia?

ND: Dobre pytanie. Moja dziewczyna mogła przetrwać tylko dlatego, że byłyśmy razem.

AM: Pisałaś, że Twoja partnerka nie mówiła po polsku. Jak sobie więc radziła?

ND: Znała podstawy, żeby móc się porozumieć w sklepie. Pracowała w firmach, w których używano języka angielskiego. Generalnie ja załatwiałam wszystko, ogarniałam codzienność, dzwoniłam w jej imieniu. Gdy pracowała w korporacji, korzystała z firm medycznych, w których lekarze mówili po angielsku, ale poza korpo było gorzej. Nawet zdarzyło nam się, że lekarka nie chciała jej przyjąć. Znowu innym razem lekarka przyjęła nas bez problemu, jako parę.

AM: Brak znajomości języka izoluje. Dużo we wspomnieniu pisałaś o izolacji.

ND: Byłyśmy całkowicie odizolowane, co wynikało przede wszystkim z braku pieniędzy. Nie było nas stać na bilety autobusowe. Nie było mowy o żadnych tęczowych imprezach. Nie miałyśmy za co kupić sobie piwa, nawet ze sklepu.

AM: Naprawdę nigdzie nie chodziłyście?

ND: Tak. Może raz poszłyśmy do Muzeum Narodowego, gdy był wstęp wolny. Raz pojechałyśmy na bulwary wiślane.

AM: Nie miałyście znajomych?

ND: Miałam w Warszawie przyjaciółkę, która mieszkała w bloku obok nas. Byłyśmy u niej może dwa razy, choć zapraszała nas często, ale nie mogłyśmy nic przynieść, ani wina, ani nic do jedzenia, więc się wymigiwałyśmy lub siadywałyśmy na ławce przed blokiem. Moja dziewczyna zupełnie się odcięła, zamknęła się w sobie, nie chciała niczego robić sama, nie chciała wychodzić, brać udziału w życiu towarzyskim. Taka izolacja się nakręca. Potem, gdy wyjechała, zmieniłam miejsce zamieszkania na akademik. Chodziłam na bulwary z moją przyjaciółką, na tańce swingowe za darmo.

AM: Zaszyłyście się z dziewczyną w mieszkaniu.

ND: Tak, zazwyczaj siedziałyśmy w mieszkaniu, którego okna wychodziły na nieużytki, na hałdę ziemi, wokół której jeździły ciężarówki. Taki kosmiczny, depresyjny krajobraz. Czasem chodziłyśmy na skwerek niedaleko bloku, na Kasprzaka, na Woli.

AM: Dom – klasyczny lesbijski azyl, w Waszym przypadku zamienił się w więzienie.

ND: To mieszkanie było zupełnie nieracjonalne. Pochłaniało prawie cały mój dochód. Trzeba było wtedy wynająć pokój, ale były jeszcze dwa koty. Gdy moja dziewczyna wyjechała do Brazylii, musiałam je zawieźć do Łodzi i w końcu zajął się nimi mój dziadek. Ona bardzo nie chciała się wyprowadzać. Wynikało to z choroby, później się okazało, że miała depresję, a niedawno rozpoznano u niej chorobę dwubiegunową. Ale głównym powodem były finanse. Miałyśmy z nimi problem, gdy już jakieś pieniądze były, łatwo je wydawałyśmy. Nie umiałyśmy oszczędzać.

AM: W końcu Twoja dziewczyna, z powodów rodzinnych jak pisałaś, wyjechała do Brazylii, później wróciła.

ND: Wróciła do Łodzi i tam pracuje. Na samo wspomnienie o Warszawie się denerwuje.

AM: Niesamowite. Warszawa była dla Waszej relacji jak miejsce próby, a może wygnanie… Co czujesz wspominając warszawski okres?

ND: To było naprawdę bardzo dziwne. Przyjechałam robić doktorat. Wtedy byłam pewna siebie, myślałam, że dam radę bez problemu, ale nie wpasowałam się w środowisko akademickie. To była próba udowodnienia wszystkim, że mogę zrobić to, co zaplanuję, choć mnie to nie interesuje. Jestem inżynierem biotechnologiem, wybrałam te studia z rozsądku. Miałam się przemęczyć, żeby potem mi było lepiej. Jednak okazało się, że nie ma żadnego potem. Teraz wiem, że lepiej robić to, co się chce.

AM: Tak samo myślałaś o związku?

ND: Chyba tak. Obie myślałyśmy: jest źle, ale wszystko przetrzymamy. A później będzie pięknie. Okazało się, że nie było pięknych dni na końcu tęczy.

AM: Ale nie masz awersji do Warszawy?

ND: Mam pozytywne skojarzenia z Warszawą. Miałam nawet pomysł, żeby zostać, ale wróciłam do Łodzi. Mam poczucie, że wiele się tu o życiu nauczyłam. Uświadomiłam sobie, że nie byłyśmy przygotowane do wspólnego życie, choć w Łodzi też mieszkałyśmy w wynajmowanym mieszkaniu, ogarniałyśmy codzienność, ale tam była rodzina i przyjaciele. W Warszawie musiałyśmy liczyć tylko na siebie. Wierzyłyśmy, że wszystko się ułoży. Nie wzięłyśmy pod uwagę, że coś może pójść źle, że trzeba mieć jakiś plan B. To było naiwne.

AM: Dziękuję za rozmowę.

Korekta: Maja Korzeniewska

*********************

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat i audycji radiowych, 2014- 2016) / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną (cykl spotkań, 2012-2015) / A kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny, od 2017) / O teatrze lesbijskim w Polsce (cykl teatrologiczny, od 2012) / Lesbijska Inspira (cykl wywiadów od 2017) / Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, RetroSeksualni. Drag King Show (spektakle) / Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopery) / L.Poetki (film dokumentalny) / Teatr Dialogu (warsztat i akcja miejska) / Wywrotowa komórka lesbijska, Epizody, wątki, sugestie lesbijskie w kinie polskim (wykłady) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie, 2017).

***********************

Fot. Joanna Kessler (Wola, ul. Kasprzaka)
Projekt Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*
Projekt finansowany ze środków m.st. Warszawy

WIĘCEJ
Co lesbijka* ma w słoiku? Facebook
Sistrum.Facebook

WYWIADY CYKLU
1. W Warszawie nie tylko przestałam śmiać się z aktywistek, ale zostałam jedną z nich. Rozmowa z Alicją Hadam
2. Do Warszawy przywiozłabym większy spokój. Rozmowa z Aggie
3. Normalnie żyć i oddychać. Adriana Kapała

4. Dopiero w Warszawie poczułam, że nie jestem jedyną lesbijką na świecie. Rozmowa z Magdą Cebulak
5. Moja historia migracyjna to historia emancypacji. Rozmowa z Mirkiem Jakubowskim
6. Fasola w puszce z długim terminem przydatności do spożycia. Rozmowa z Niną Durys
7. W Warszawie można żyć jak w bańce, ale czuję, że jestem tu na chwilę. Rozmowa z Mają Witkowską
8. W Warszawie otworzyłam wrocławski słoik i wpuściłam do niego powietrze. Rozmowa z Karoliną Micułą
9. Miałam nadzieję, że w Warszawie spotkam osoby takie jak ja. Rozmowa z Paulą Lewicką
10. W Warszawie czułam_czuję się jak puzzel, który dopasował się do obrazka. Rozmowa z Julią Maciochą
11. Warszawa kusiła mnie możliwościami. Rozmowa z Agatą Szerszeń

INNE CYKLE
1. Lesbijska Inspira. Manifest & wywiady
2. Sistrum rozmawia o L*Kulturze