TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

Jesteśmy SILNE, nie ma w nas zgody! Rozmowa z Dominiką Słowik

Anna Bukowska: Pamiętasz jaka była Twoja pierwsza reakcja, kiedy Wydawnictwo Zielona Sowa zaproponowało Ci napisanie powiadania  do zbioru o silnych dziewczynach, kobietach?

Dominika Słowik: Bardzo się ucieszyłam i… zestresowałam. Ucieszyłam, bo pomysł na zbiór brzmiał świetnie, a zestresowałam, bo pomyślałam, że to projekt tak mi bliski, że chciałabym napisać opowiadanie najlepsze z możliwych. A wiadomo, jak to jest, gdy pracuje się pod taką presją.

AB: Czy długo rodził się pomysł na opowiadanie i skąd, jeśli to nie tajemnica, czerpiesz inspiracje?

DS: Strasznie długo! Redaktorka tomu, Anna Kubalska, odezwała się w tej sprawie z wielomiesięcznym wyprzedzeniem, więc pomyślałam, super, mam mnóstwo czasu, zacznę pisać wcześniej. Ale im dłużej myślałam nad tym tekstem, tym trudniej było mi się do niego zabrać. Wszystkie pomysły wydawały się nie takie, za słabe, zbyt nieciekawe, za miałkie… Pierwszy raz pisałam też tekst z założenia przeznaczony dla nastoletnich czytelniczek i czytelników, a bardzo chciałam uniknąć upupiania i usilnego profilowania tekstu pod wiek, bo wierzę, że dobrą literaturę popularną mogą czytać odbiorcy w bardzo różnym wieku. W pewnym momencie miałam wreszcie chwilę autorefleksji. No bo co ja właściwie czytałam z największą przyjemnością, kiedy miałam 15 lat? Wyszło mi, że szeroko pojętą fantastykę i fantastyczne Bildungsroman. Od tego momentu wreszcie wiedziałam, co chcę napisać.

AB: Powiesz, z czym zmaga się bohaterka Twojego opowiadania i w czym tkwi jej siła?

DS: Moja bohaterka zmaga się oczywiście z wieloma potworami, nie tylko metaforycznymi, bo umieściłam ją w trudnym i nieprzyjaznym świecie, ale myślę, że najważniejszą walkę toczy ze swoim własnym lękiem. Uważam, że w naszej kulturze nastąpiło jakieś dziwne przesunięcie znaczeń i odwaga stała się tożsama z brakiem lęku, co samo w sobie jest wewnętrznie sprzeczne. Moja bohaterka uczy się rozumieć, że przymus ciągłego przełamywania własnego strachu, który narzuca jej otoczenie, jest fałszywy. Uczy się wyznaczać własne granice i pilnować, by inni ich nie przekraczali. Ale myślę, że jej największa siła tkwi w rodzącym się w niej poczuciu solidarności.

AB: Solidarności z kim?

DS: W samym tekście przede wszystkim z jej towarzyszką podróży, co zresztą przeradza się potem w coś jeszcze zupełnie innego, ale… bez spoilerów 🙂 Noszę w sobie przekonanie, że w obliczu tego, co się wokół nas dzieje – i nie mówię tylko o łamaniu praw kobiet w Polsce i skandalicznym „wyroku” TK, ale także o rosnących w siłę tendencjach nacjonalistycznych w Europie i o pogłębiającym się kryzysie klimatycznym – najlepszą bronią jednostki jest solidarność.

AB: Czytając Twoje opowiadanie, odnalazłam sporo analogii do “Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. Równocześnie, patrząc na sytuację Polek w Polsce, trudno oprzeć się wrażeniu, że ta postapokaliptyczna wizja jest bliżej nas, niż mogłoby się niektórym wydawać. Nie ma we mnie zgody, by moja córka dorastała w kraju, w którym kobieta nie ma prawa decydować o sobie. O swoim losie. O swoim życiu. Tej zgody nie ma również w mojej córce. Na szczęście.

W opowiadaniu “Dziewczyny nie boją się ciemności” stworzyłaś bardzo realny, namacalny świat. Towarzyszyłam głównej bohaterce z przejęciem. Byłam z nią, przy niej – do samego końca. Czy właśnie takie było Twoje założenie? Czy ta solidarność, o której mówisz, powinna objawiać się również w tym towarzyszeniu, wspólnym odczuwaniu? Co takie dziewczyny jak Ty, moja córka czy ja mogą zrobić? 

DS: To bardzo dobre pytanie, bo i mnie ono męczy. Co ja sama jedna mogę zrobić? Co może zdziałać jednostka? Chyba wiele z nas czuje się przytłoczona tym, co się teraz dzieje… I dochodzę do wniosku, że po pierwsze, mogę zmieniać moje najbliższe otoczenie: pomagać, wspierać rożne grupy wykluczonych, uświadamiać – ale też przyjmować naukę od innych i być gotowa na to, by przyjąć czyjąś pomoc, a to czasem bywa najtrudniejsze – pozwolić pomóc samej sobie. Po drugie, bardzo, bardzo ważne – być aktywną, aktywnym politycznie. Głosować! Protestować. Rozliczać polityków. Śledzić bieżące sprawy. Informować. Być poinformowaną. Jeśli mamy czas i siły – angażować się w aktywizm. Jeśli mamy środki – wspierać finansowo aktywistów. I odpoczywać wtedy, kiedy zaczyna nam brakować siły, bo zrywy są istotne, ale bardzo ważne są efektywne działania długofalowe. Teraz zaczęła się zbiórka podpisów pod projektem liberalizacji prawa aborcyjnego – możemy więc samodzielnie zbierać podpisy albo po prostu wysłać tylko swój podpis do sztabu odpowiedzialnego za zbiórkę.

A co do porównania do „Podręcznej”, to oczywiście bardzo miły komplement, bo Atwood stanowi wzór, jak w mądry sposób angażować literaturę w polityczna rozmowę, co jest przecież bardzo trudne i łatwo popaść w publicystykę, na czym cierpi literatura.

Fundacja Feminoteka objęła tom opowiadań “Silna” swoim matronatem.

Jolanta Gawęda: Jestem świeżo po lekturze opowiadania i również nie uniknęłam skojarzenia z Atwood, choć bardziej z postapokaliptyczną trylogią „MaddAddam”.

Czy ta historia ma wydźwięk ekofeministyczny? Czy feminizm pomoże uniknąć katastrofy ekologicznej?

DS: Ha, trylogia „MaddAddam” to moje ulubione książki Atwood. Nie wiem, czy zasługuję na takie porównania, ale tak, klimat i jego antropocentryczne zmiany to temat, na którym ostatnio mocno skupiam się w swojej twórczości i rzeczywiście moje opowiadanie to zupełnie nowe dla mnie obszary literackie – klimatycznego postapo… Jeśli pytasz, czy dzięki feminizmowi unikniemy katastrofy ekologicznej, to z przykrością muszę odpowiedzieć, że nie, ponieważ pewne zmiany po prostu już się zaczęły. Ale tak, wierzę, że dzięki feminizmowi i innym inkluzywnym ruchom społecznym możemy złagodzić te zmiany, które już zachodzą, i powstrzymać inne, które dopiero się wydarzą.

JG: W opowiadaniu to nastolatki mają wyjątkową umiejętność, która pozwala na przetrwanie. Czy mogłabyś powiedzieć, co to za szczególny moment w życiu, bycie nastolatką? Z czym ci się kojarzy, co się wtedy dzieje?

DS: Tak, w opowiadaniu dzieje się coś niezwykłego, co w pewnym sensie wywraca patriarchalny porządek świata i powoduje, że nastoletnie dziewczyny są nagle postrzegane jako najsilniejsze członkinie społeczności, jedyne, które są w stanie skutecznie bronić innych. Pomysł na taką bardzo dosłowną, w gruncie rzeczy, metaforę wziął się z bardzo konkretnego impulsu – czytając latem 2020 relacje z protestów na Białorusi, trafiłam na zdanie wygłoszone przez znanego dziennikarza, które brzmiało: „reżimowi nie udało się zastraszyć nawet 14- i 15-letnich dziewczynek”. Jak mnie wkurzyło to słówko „nawet” (nie wspominając o upupiającym zdrobnieniu)! Gwarantuję, że żeby być 14-letnią czy 15-letnią dziewczyną w tym świecie, trzeba nieraz niemałej odwagi…

JG: No właśnie, widzę to również teraz, na protestach. Dziewczyny odważnie, śmiało i z humorem przeciwstawiają się patriarchalnym porządkom.

Na koniec chciałabym (z nadzieją) zapytać, czy widzisz w tej historii potencjał na powieść?

DS: Jestem bardzo ciekawa, jak zareagują na to opowiadanie nastoletnie czytelniczki i czytelnicy. Nie myślałam w tej chwili o dalszej historii tego tekstu, chociaż rzeczywiście, świat w nim opisany bardzo „się rozpychał” przy pisaniu. Zobaczymy, co będzie 😉

Z Dominiką Słowik rozmawiały: Anna Bukowska z Wydawnictwa Zielona Sowa oraz Jolanta Gawęda z Fundacji Feminoteka.

Wywiad | Daliborka Kiš Juzbaša: Obrazy i książki – stop, muszę się bić!

Wstęp: Agnieszka Żuchowska-Arendt, tłumaczka

Trafiłam na Daliborkę Kiš-Juzbašę tak, jak zazwyczaj trafia tłumaczka na pisarkę – najpierw poznaje się dzieło, dopiero później (ewentualnie) dostrzega się za tekstem człowieka. Szybko zdałam sobie sprawę, że mam do czynienia z osobą nietuzinkową, która może być inspiracją dla wielu z nas jako przykład kobiety wszechstronnie uzdolnionej i spełnionej: artystka i wojowniczka, żona i matka; oddana rodzinie, kreatywna artystycznie, śmiało wyrażająca swoje zdanie i realizująca pasje. I to wszystko pomimo urodzenia na Bałkanach, przesiąknięcia patriarchalną kulturą, która tłamsi w kobietach wszelkie przejawy siły i kreatywności.

Żyjąc w Polsce, walcząc na co dzień o to, aby rząd i społeczeństwo zaczęło widzieć w nas ludzi i obywatelki, odczuwamy nasz bunt jako coś naturalnego i oczywistego. Nie zdajemy sobie sprawy, że nie wszędzie kobiety są takie jak my, ale też nie doceniamy się wzajemnie. Chorwacka feministka Vedrana Rudan zwróciła uwagę na „duchową samodzielność” Polek, mówiąc, że ceni je za niezależność od mężczyzn[1]. Natomiast dopiero od samej Daliborki dowiedziałam się, że mamy w Polsce mistrzynię Wing-Tsun Kung-Fu (5. stopień mistrzowski), Aleksandrę Karp, najbardziej znaną instruktorkę sztuk walki w Europę, a także że odsetek kobiet mistrzyń kung-fu, jest u nas zdecydowanie wyższy niż w Hiszpanii, gdzie Daliborka mieszka obecnie.

I o tym musimy pamiętać patrząc na „bałkański feminizm”, że to, co dla nas oczywiste, na Bałkanach uważane jest za akt szczególnej odwagi, a nieraz szczyt wyzwolenia, o jakim większości nawet się nie śniło.

Tym bardziej niezwykła jest bohaterka poniższego artykułu, która wyrosła nie tylko ponad swoje rodzime środowisko, ale wyróżnia się siłą i odwagą nawet na tle zachodnich standardów. A przy tym nie traci nic ze swej kobiecości.

Daliborka miała „szczęście” bo wychowała się wśród braci, którzy nauczyli ją jak się bić i jak przetrwać w męskim środowisku. To bardzo cenna umiejęstność zważywszy, że cała nasza cywilizacja jest mniej lub bardziej zakamuflowanym „męskim środowiskiem”, a w każdym razie „męską strefą wpływów”.

Pierwszy krok w dorosłość dziewiętnastoletnia Daliborka wykonała w wojskowych kamaszach i z bronią na ramieniu. Gdy w 1992 r. na jej miasto zaczęły spadać bomby, rozpoczęła walkę ramię w ramię z mężczyznami, w oddziałach specjalnych. Szantażem została zmuszona do współpracy z wywiadem wojskowym, a pod koniec wojny, gdy groziła jej śmierć ze strony służb specjalnych, podjęła brawurową ucieczkę przez granicę, zostawiając pod opieką rodziny pięciomiesięczne dziecko. Swoje przeżycia opisała w książce na motywach autobiograficznych („Čuvaj guzu i ne misli na smrt”), w której tytule zawierają się dwie najważniejsze zasady wojenne: dbać o własny tyłek i nie myśleć o śmierci. To powieść nie tylko o walce zbrojnej, ale przede wszystkim o walce z własnymi, ludzkimi ograniczeniami. I o wielkiej samotności; młoda bohaterka-narratorka wciąż musi być silna, ale tęskni za kimś, przy kim mogłaby czasem pokazać inną twarz, człowieka o ludzkich słabościach. Uderzające jest też spojrzenie na inne kobiety: bohaterka nie utożsamia się z nimi, a niektórymi nawet gardzi, uważa je za „głupie”, „słabe” i niemoralne. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że w męskim towarzystwie też nie do końca może być sobą, musi trzymać fason, aby koledzy traktowali ją jak równorzędnego towarzysza broni, a nie jak… kobietę. Dlatego sama odnosi się do kobiet zgodnie z „męskim modelem zachowania”.

A jednak ten schemat zachowania brzmi dla nas znajomo – pomimo różnic kulturowych kobiety na całym świecie starają się zyskać szacunek w męskim świecie poprzez solidarne z mężczyznami deprecjonowanie własnej płci, które ma być sygnałem, że ta konkretna osoba odcina się od ogółu kobiet, jest od nich lepsza, wyjątkowa.

Dlatego aby zbudować więź z innymi kobietami bohaterka najpierw musiała odkryć kobiecość w sobie.

Historia Daliborki to opowieść o kobiecości odnalezionej, o szczęściu i spełnieniu, które trzeba było wywalczyć i o przebudzonej świadomości, że nie wszystkie kobiety mają dość siły by o siebie walczyć, ale każdej należy podać rękę, a jeśli trzeba – również kij lub miecz do walki.

Dlatego właśnie zdecydowałam się przetłumaczyć dla polskich czytelniczek artykuł Gorana Dakicia o tym, jak Daliborka Kiš-Juzbaša postanowiła zostać instruktorką sztuk walki. Niech będzie inspiracją i niech wyzwoli wewnętrzną siłę.

 

Daliborka Kiš-Juzbaša (1973.) – pisarka, poetka, malarka, projektantka mody, matka i żona. Urodziła się w miejscowości Kneževo (wówczas: Jugosławia, obecnie Chorwacja). Podczas wojny na Bałkanach (1992-95), służyła jako żołnierz w oddziałach specjalnych, a po jej zakończeniu osiedliła się w Banialuce (Republika Serbska).
Autorka powieści: „Mrtvom žena” (2003.) i „Čuvaj guzu i ne misli na smrt” (2006.) oraz zbiorów wierszy: „Lični stav”, (2004.) i „Azilant u crvenim papučama” (2010). Odmówiła przyjęcia nagrody Ministerstwa Kultury i Oświaty Republiki Serbskiej za drugi tomik poezji na znak protestu przeciwko złemu traktowaniu literatów przez państwo.

[1]https://dzieje.pl/kultura-i-sztuka/vedrana-rudan-cenie-polki-za-duchowa-samodzielnosc


Obrazy i książki – stop, muszę się bić

Nie chciałam opuszczać Bałkanów. Chciałam żyć w pięknym i dobrze zarządzanym kraju. Wykorzystywałam każdą okazję żeby publicznie skrytykować rząd i sytuację, w jakiej się znajdowaliśmy. Pisałam o korupcji. A wtedy pewien policjant zmaltretował mojego syna i jego kolegów. Czternastolatków. Tak po prostu, dla zabawy.

Tak rozpoczyna swoją opowieść Daliborka Kiš-Juzbaša z Banialuki, która kilka lat temu opuściła to miasto nad Vrbasem i wyjechała do Hiszpanii. W Walencji rozpoczęła nowe życie, a niedawno została jedyną instruktorką kung-fu w tym kraju. Wspomina dzień, w którym policja pobiła jej syna i jego przyjaciół.

„Oczywiście urządziłam burzę w mediach, a ludzie z całej Bośni i Hercegowiny mnie wspierali. Wówczas jeden z inspektorów z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wyjaśnił mi, że jest “za mnie odpowiedzialny”, cytował moje komentarze do cudzych tekstów, znał każdą moją wypowiedź i zupełnie po ludzku powiedział mi, żebym się uspokoiła bo inaczej zapłaci za to moja rodzina” – opowiada Kiš-Juzbaša.

Kroplą, która jak mówi, przelała czarę, była choroba jej nowo narodzonego, czwartego syna, który trafił do Belgradu na operację. Szpital w Banialuce nie miał nawet odpowiedniego inkubatora dla noworodków.

„Elity polityczne kupują limuzyny i helikoptery, a ludzie mają patrzeć jak ich dzieci umierają? Mój syn został zoperowany na czas i jest zdrowym dzieckiem. Sprzedaliśmy dopiero co zbudowany dom w Banialuce za bezcen, kupiliśmy bilety lotnicze i na zawsze opuściliśmy Bałkany.”

W Walencji Daliborka wróciła do pracy artystycznej i we współpracy z agencją “ABC Models” z Sarajewa przygotowała kolekcję unikatowych strojów, którą zaprezentowała na “Nivea Fashion Week”.

„Bardzo szybko trafiłam do kręgów artystycznych w Walencji, zaczęłam się intensywnie zajmować malarstwem. Z Bośni i Hercegowiny przywiozłam jednak wrzód żołądka, który spowodował pęknięcie dwunastnicy i wtedy zaczęła się moja Golgota” – kontynuuje Daliborka.

Operacja, infekcje, walka o życie. Potrzeba było kilku miesięcy zanim doszła do siebie. Potem ruszyła w świat walki z zamiarem odzyskania tego, co stracone i nadrobienia zaległości.

„Zadzwoniłam do właściciela szkoły sztuk walki “TAOWS University” w Walencji i powiedziałam, że mam 45 lat i jestem wrakiem człowieka, a on mi odpowiedział, żebym przyszła nazajutrz. Przyszłam i już wiedziałam, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam i że tak już ma zostać. Nadeszły miesiące prawdziwej męki, bólu, treningów i nie poddawania się” – mówi Kiš Juzbaša.

Jej instruktor, Sergio Verdeguer, postawił przed nią wyzwanie – sieć szkół “TAOWS University” ma w Hiszpanii i na świecie 76 oddziałów, lecz nie zatrudnia ani jednej kobiety-instruktora, więc Daliborka powinna zostać tam pierwszą instruktorką. Propozycję przyjęła natychmiast, gdy tylko ją usłyszała.

„Chociaż zaczęłam trenować kung-fu, równocześnie ćwiczyłam też walkę na noże i kije oraz walkę na leżąco. Potem zainteresowałam się także brazylijskim jiu-jitsu. Okazało się, że to również szło mi dobrze. Wszystko, co wartościowe wymaga ofiary, więc złamałam żebro w sparingu z dużo cięższym przeciwnikiem i trenowałam z urazem przez cały miesiąc zanim lekarze zdiagnozowali pęknięcie”

Podjęła decyzję że poświęci się na poważnie karierze instruktorki samoobrony i sztuk walki. Trenowała różne dyscypliny po sześć-siedem godzin dziennie, aby na początku tego roku uzyskać certyfikat instruktorki.

Chociaż przez pełne dwa miesiące wystawiałam swoje obrazy w galerii w centrum Walencji i mam jeszcze kilka powieści przygotowanych do druku, wszystkie kolejne wystawy odłożyłam na później, a rękopisy schowałam do szafy. Muszą poczekać jeszcze kilka lat bo muszę trenować i bić się – powiedziała Daliborka Kiš-Juzbaša.

 

Autor: Goran Dakić

tłumaczenie: Agnieszka Żuchowska-Arendt

tekst opublikowany w krakowskiej gazetce manifowej 2020

oryginał: http://mojabanjaluka.info/novost/daliborka-kis-juzbasa-slike-i-knjige-stop-moram-da-se-bijem/112011

Autorką zdjęć Daliborki z synami jest niemiecka artystka i feministka Ana Hell https://www.anahell.com/?fbclid=IwAR1ljskjdYYSf7OYT3Rf2_sZcin3dvUgZIpQ_whFdVZXP6C_85aefpHgBzk zdjęcia Daliborki wykonała specjalnie na wystawę w Nowym Jorku.

Zdjęcia z treningów są autorstwa Alaina Dacheux, francuskiego artysty i feministy: https://www.facebook.com/alain.dacheux i na tych zdjęciach razem z Daliborką jest jej trener, Sergio Verdeguer, (również zaangażowany w walkę o prawa kobiet), który namówił ją do podjęcia kursu instruktorskiego.

LESBIJSKA INSPIRA | Perspektywa lesbian studies. Rozmowa z dr Martą Olasik

 

Magda Wielgołaska: Do tej pory rozmawiałyśmy z naszymi rozmówczyniami głównie o doświadczeniach prywatnych, intymnych. Dzisiaj spojrzymy na kobiecą nieheteronormatywność z naukowego punktu widzenia. Zajmujesz się lesbian studies. Mam poczucie, że niewiele wiemy o tej przestrzeni nauki w Polsce. Ile osób się tym zajmuje w naszym kraju? Czy możesz opowiedzieć, jaki jest zakres badań lesbian studies i jakie są szanse na to, żeby ten kierunek się rozwijał i był dostępny dla osób, które chciałyby go studiować również na naszych uczelniach?

Marta Olasik: Zaczęłaś od złożonego pytania, więc ja zacznę od dłuższego wyjaśnienia, że studia lesbijskie czy też, w mojej wersji, studia nad podmiotowością lesbijską, to pole naukowe – zarówno teoretyczne, jak i dydaktyczno-badawcze – którego centralnym przedmiotem i celem jest szeroko pojęta refleksja nad kobiecą seksualnością, a szczególnie oczywiście nad lesbijskością. To może przybierać różne oblicza, ale studia lesbijskie w naszym kraju dotąd nie miały szansy zaistnieć i jestem w tej przestrzeni osamotniona. Muszę jednak ostudzić Twoje nadzieje. Lesbian studies to nie kierunek w sensie systemu studiów I czy II stopnia. To jest nieuchronnie interdyscyplinarna dziedzina, rozległy przedmiot rozważań, czy też bardziej pole, które ma swoje miejsce w ramach wielu szerszych dyscyplin oraz pomiędzy nimi. Studia lesbijskie nie będą więc przynależeć do jednej z jasno określonych dyscyplin naukowych w sensie instytucjonalnym, ani też nie będą same stanowić takiej dyscypliny, ponieważ w ich ramach rozpatruje się całą gamę tematów, wykorzystując przy tym różnorodne nurty i perspektywy z pogranicza nauk. Pytasz więc o zakres takich badań i już nadmieniłam, że to może wyglądać różnie; nie ma i nie może być jednej odgórnej, linearnej i zamkniętej zawartości lesbian studies, ponieważ płeć i seksualność dotyczą niemal wszystkich sfer życia i refleksja nad nimi będzie wielowymiarowa, a dodatkowo doświadczanie lesbijskości będzie dla każdego_ej unikalne, nie mówiąc już o zmiennych społecznych i kulturowych. Choć więc szeroko pojęta kobieca (niehetero)seksualność stanowi centrum rozważań, to w tym nurcie mieści się wiele tematów. W swojej rozprawie doktorskiej m.in. zaprojektowałam dydaktyczną stronę lesbian studies, dostosowaną do polskiej przestrzeni akademicko-społecznej, która składałyby się z prawie czterdziestu takich zagadnień. Prócz rozpoczynających całość socjologicznych rozważań nad produkcją wiedzy o kobiecej seksualności, będą to interdyscyplinarne refleksje dotyczące roli, pozycji, relacji, herstorii, a także przyszłości lesbijskości np. w odniesieniu do języka, sztuki, literatury, nauk ścisłych, filozofii czy geografii. Minie jeszcze trochę czasu, nim będę mogła formalnie zainicjować i poprowadzić taki przedmiot uniwersytecki, ale chodzi o to, by pokazać, że musi zostać uwzględniona wieloaspektowość seksualności i lesbijskości jako uspołecznionego świata przeżywanego. Widzisz więc, dlaczego nie jest to pole przynależące do jednej określonej dyscypliny; płeć i seksualność przenikają wszystko i muszą być przedmiotem tak samo antropologii, jak i językoznawstwa. Kiedy więc mówię, że staram się doprowadzić do zaistnienia studiów lesbijskich w Polsce, to myślę o pewnym oddzielnym, ale szerszym programie dydaktyczno-badawczym, który realizowany byłby w jednej z jednostek naukowych na poziomie uczelni wyższej, być może jako dłuższy czy bardziej otwarty fakultet z towarzyszącymi projektami badawczymi. Zaczęłam też projektować właściwe badania empiryczne i tu także ciężko jest obrać jedną perspektywę. Ponieważ moja działalność to przede wszystkim pogranicze socjologii wiedzy oraz geografii seksualności, to będą to badania jakościowe z elementami zarówno jednej, jak i drugiej subdyscypliny. Przykładowo interesują mnie sposoby rozumienia i kreowania własnej lesbijskości i intymności, a także możliwości tzw. „lesbijskiego obywatelstwa” (ang. lesbian citizenship) w Polsce. Element stricte geograficzny należałoby z kolei realizować choćby poprzez eksplorację strategii, za pomocą których nieheteroseksualne podmioty kobiece manewrują po różnych aspektach przestrzeni heteronormatywnych w danej lokalności. Widzisz więc, że lesbian studies muszą być przedsięwzięciem złożonym, bo taka jest cena za inkluzywność.

MW: Jak wygląda sytuacja lesbian studies poza granicami naszego kraju? W jakich krajach ta dziedzina jest najbardziej rozwinięta?

MO: Oczywiście nurt ten powstał głównie w realiach szeroko pojętych krajów anglojęzycznych, bo trzeba pamiętać, że sama kategoria „lesbijka”, jak i w ogóle płeć i seksualność w naszym dzisiejszym rozumieniu, to wytwór tzw. kultury zachodniej, podchwycony przede wszystkim przez historię społeczną Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji oraz Australii. Więc niestety ‘tradycyjne’ źródła są w języku angielskim (lub francuskim) i z reguły nie były tłumaczone na język polski; tworzą one kanon, który zbyt często powoduje, że doświadczenia i źródła ‘zachodnie’ traktuje się jak wytyczną. Stąd tak ważne jest pojęcie lokalności oraz ciągłe przeciwstawianie się anglo-amerykańskiej hegemonii w kwestii produkcji wiedzy dotyczącej płci i seksualności. Tu właśnie pomaga mi szersza perspektywa geografii człowieka (ang. human geography), która także formalnie w Polsce nie istnieje.

MW: Czy możesz podać nazwiska jakichś kluczowych osób lub tytuły, do których można sięgnąć?

MO: Myślę, że mogłabym rozróżnić trzy rodzaje źródeł, choć one się przenikają, więc niech to będzie podział umowny i opisowy jedynie na potrzeby tej rozmowy. Po pierwsze są takie prace, które bezpośrednio odnoszą się do samych studiów lesbijskich w sensie akademickim. Nie ma ich dużo, w zasadzie mogę polecić dwie pozycje, tj. Lesbian Studies: Setting an Agenda (1995) autorstwa Tamsin Wilton, a także Twenty-First Century Lesbian Studies (2007) pod redakcją Noreen Giffney i Katherine O’Donnell. Moja publikacja dołączy do tej kolekcji jak tylko przejdzie prace wydawnicze. Tę pierwszą pozycję faktycznie bardzo lubię, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że ma 23 lata. Ten drugi tom jest bardziej literaturoznawczy i zapewne zainteresuje węższe, bardziej wyspecjalizowane grono czytelników. Po drugie, pamiętajmy o źródłach nie bezpośrednio dotyczących studiów lesbijskich, lecz będących ich składową, a w jakimś sensie nawet ich przyczynkiem czy pierwotną wersją na poziomie społecznym. Myślę tu o materiałach wywodzących się z tradycji lesbijskiego feminizmu (ang. lesbian feminism), która rozwinęła się w latach 70-tych i 80-tych głównie w USA i we Francji. Zawsze powtarzam, że tamta zlokalizowana era lesbijskiego feminizmu była najświetniejszym okresem widzialności lesbijek na świecie; można to łatwo sprawdzić po ilości materiałów o różnym charakterze, które masowo były wtedy wydawane (książki i artykuły naukowe, analizy badawcze, manifesty, raporty, poezja, powieść, biografie, poradniki, itd.). Tutaj zachęcam do przejrzenia prac takich autorek, jak Sarah Lucia Hoagland, Celia Kitzinger, Shere Hite, Claudia Card, Audre Lorde, JoAnn Loulan, Terry Woodrow, Gina Covina wraz z Laurel Galana, czy Rosemary Silva. Współcześnie nie znajdziesz na amazon.com tak śmiałych i tak bardzo skoncentrowanych źródeł; nie powstają ani na „Zachodzie”, ani w innych kręgach kulturowych. I wreszcie, po trzecie, trzeba wziąć pod uwagę badaczki z różnych dyscyplin i z różnych miejsc na świecie, które mogą nie występować pod szyldem ‘lesbian studies, ale których działalność przez dłuższy czas stawiała czy stawia w centrum eksplorowanie kobiecej nieheteroseksualności. Myślę tu przede wszystkim o niszy geografii lesbijskich (ang. lesbian geographies) wewnątrz brytyjskiej geografii seksualności. Tutaj Diane Richardson, choć jest socjolożką, jest kluczową postacią dla geografii seksualności i przez lata budowała i badała koncepcję lesbijskiego obywatelstwa i społeczności. Warto też zajrzeć do Gill Valentine, a już najbardziej współcześnie polecam artykuły moich obecnych współpracownic, np. Kath Browne, Julie Podmore, czy Eduardy Ferreiry. Ja staram się zbudować w Polsce studia nad podmiotowością lesbijską w taki sposób, by z definicji uwzględniały tę wieloperspektywiczność.

MW: To teraz trochę o samym słowie „lesbijka”. Mamy różne doświadczenia związane z niechęcią i lękiem przed tym określeniem. Spotkałaś się z tym? Czy bez gromadzenia się wokół tego terminu – opatrzonego gwiazdką – w ogóle możemy zbudować środowisko kobiet nieheteronormatywnych w Polsce?

MO: Słowa nieuchronnie znaczą i trzeba się nimi posługiwać odpowiedzialnie. Nie jest dobrze, gdy zaczynają wyznaczać. Moja praca w zasadzie w dużej mierze polega na odznaczaniu utartych schematów, by w ich miejsce mogła zaistnieć nowa, lepsza, bardziej inkluzywna i emancypacyjna opcja, w tym przypadku dotycząca kwestii lesbijskości. Już samo słowo „lesbijka” jest tego przykładem. Mówiłam wcześniej o tym, jak dążę do tego, by studia nad podmiotowością lesbijską były inkluzywne. Historycznie akceptacja różnorodności nie była mocną stroną ruchów i inicjatyw lesbijskich w społeczeństwach, w których one zaistniały; dumnie trzymano się wąskiego, niemal słownikowego rozumienia tego terminu. Rezultatem była powszechna bi-fobia i trans-fobia w tzw. środowisku lesbijskim, gdzie nie było miejsca na negocjacje dotyczące znaczenia kobiecości i pożądania seksualnego. Jednak korzyścią znajdowania się na peryferiach „Zachodu” w sensie historycznym oraz psychologicznym jest to, że można tworzyć lokalne znaczenia i nowe rozwiązania, a także uczyć się na cudzych błędach zamiast bezrefleksyjnie powielać nieswoją historię. To właśnie staram się robić od strony naukowej. Po pierwsze więc, piętnuję stosowanie terminu „lesbianizm” i również na arenie międzynarodowej promuję odejście od tego terminu. Historycznie „-izmy” tego typu powstały na gruncie wczesnej psychiatrii i seksuologii, i miały za zadanie nadawać procesom tożsamościowym pejoratywne znaczenie, wskazując na zaburzenie, przypadłość, czy jakiś problem. Zauważ, że na skutek wzrastającej świadomości od pewnego momentu zaczęto mówić o homoseksualności i transseksualności w miejsce -izmów. Podobna refleksja nigdy nie miała miejsca na gruncie feministycznym i w środowiskach lesbijskich, więc w sposób mechaniczny powielamy ten stygmat. Ja więc od początku swojej drogi naukowej zmieniłam te końcówki na językowo neutralne i nalegam na termin „lesbijskość” oraz jego angielski odpowiednik, tj. lesbianity. Te słowa w zasadzie nie istniały, a na pewno nie to angielskie. Chciałabym, by zaczęły funkcjonować na szerszą skalę, ponieważ tylko tak można się przeciwstawiać przemocy symbolicznej w języku i kulturze. To było po pierwsze.

MW: W języku oficjalnym termin „lesbijskość” może nie istnieje, ale ja często takie określenie słyszę, tylko uznaje się je za niepoprawne językowo. To dygresja.

MO: To ciekawe doświadczenie, zwrócę na to uwagę; ja spotkałam się z nim dosłownie raz. I teraz po drugie, mój nacisk na podmiotowość zamiast tożsamości ma być przesunięciem w stronę autonomii i indywidualności w tworzeniu Siebie. „Tożsamość” poniekąd przychodzi do nas z zewnątrz; są pewne wzory, zależnie od miejsca i czasu, do których w sposób nieuświadomiony porównujemy nasze własne działania i zachowania. Tożsamość nie daje zbyt dużo przestrzeni na autorefleksję i własną radosną twórczość; ma jasno określone linie. Podmiotowość natomiast, najprościej mówiąc, kładzie nacisk na bycie podmiotem, dając większą dowolność. W przypadku kobiet nieheteroseksualnych jest to niezwykle ważne, bo kulturowo są one z definicji obiektem, a także, za Julią Kristevą i Judith Butler, abiektem. Więc to poniekąd filozoficzne przesunięcie jest ważne i będzie oznaczać, mam nadzieję, większą refleksyjność i twórczość w myśleniu o sobie i różnych wymiarach swoich pragnień, ambicji, intymności i możliwości. Będę ten wątek dalej drążyć poprzez badania empiryczne. I po trzecie wreszcie, choć to wszystko jest ze sobą ściśle połączone, nalegam na niedefinicyjność lesbijki. To jest kontrowersyjny wymiar mojej działalności i zapewne wielu osobom się nie spodoba, jednak moja rola polega też na takiej dyskursywnej prowokacji i, krótko mówiąc, wsadzaniu kija w lesbijskie i feministyczne mrowiska, by wykazać ich anty-emancypacyjne elementy. „Lesbijka” zbyt często staje się rolą, która ma swoje atrybuty, które albo się spełnia albo nie. Prowadzi to do homonormatywności, która jest równie opresyjna, jak heteronormatywność; walcząc z tą drugą, tzw. środowiska gejowskie i lesbijskie popadają w skrajność, tworząc nową normę. Dlatego ja operuję lesbijskością jako pewnego rodzaju opcją kulturową, dostępną dla kobiet niezależnie od ich rzeczywistych doświadczeń seksualnych—opcją opartą na autorefleksji dotyczącej własnej podmiotowości i wyborów. Wszelkie próby zafiksowania się wokół definicji lesbijki będą prowadziły do wykluczenia, sporów, norm oraz presji, nie mówiąc już o tym, że taka auto-stygmatyzacja i zafiksowanie na stereotypach jest szkodliwe społecznie. Lesbijka ma ogromną moc subwersywną w stosunku do patriarchalnej heteronormatywnej kultury, ale dopóki wewnątrz niej nie uwzględnia się różnorodności ekspresji, to trudno liczyć na poważne traktowanie i szacunek z zewnątrz. Sugeruję więc, by w miejsce tego całego napięcia potraktować lesbijskość jako słowo-klucz, symbolizujące społeczny i jednostkowy sprzeciw dotyczący pojmowania i budowania kobiecej seksualności i płciowości. To samo z kobietami biseksualnymi; mam nadzieję, że ktoś od strony naukowej zajmie się otwieraniem także tej kategorii w Polsce przy jednoczesnym uwzględnianiu podmiotowości kobiet, które się z nią identyfikują. Ten podział został wykreowany sztucznie i kategorie te przenikają sięi załamują. Na ten moment obie grupy muszą uwzględnić przede wszystkim wielowymiarowość kobiecości w ogóle; np. osoby transpłciowe mają wszelkie prawo być częścią społeczności lesbijskich czy biseksualnych. Kobiety, które uważają się za jedyne „prawdziwe lesbijki” nie przestaną być widzialne i nie będą znaczyć mniej, gdy zacznie się szanować podmiotowość trans-kobiet bądź osób w ogóle nie mieszczących się w dostępnych nam językowo płciowo-seksualnych kategoriach. Widzisz więc, jaki jest problem ze słowami i jak staram się wyłamywać te drzwi przy jednoczesnym dążeniu do rozpoznania lesbijskiej podmiotowości i sposobów przeżywania świata. Zawsze ktoś czuje się obrażony i znieważony, a przecież to wszystko naprawdę się nie wyklucza. Nie można liczyć wyłącznie na edukację seksualną i emancypacyjne kampanie społeczne, skoro problem często leży także „w środku”. Odpowiadając więc ostatecznie na Twoje pytanie, ja akurat jestem krytyczna wobec idei „lesbijskiego środowiska”, bo to już z definicji będzie przesiąknięte jakąś normą bądź niefortunnymi wzorcami wziętymi z historii „Zachodu”. Tu nie będzie miejsca na podmiotowość; jest pewna wizja tożsamości i mechanizmy sprawdzające jej prawidłową realizację. Trzeba więc budować społeczności kobiet nieheteronormatywnych w Polsce i otworzyć kategorię lesbijskości; dopiero taki szacunek wobec siebie da jakąś szansę emancypacji na szerszą skalę oraz rozmowę o solidarności lesbijskiej. Ta gwiazdka więc, o której mówisz i którą promujecie, jest bardzo ważna i chciałabym, by zaczęła być umowna, domyślna, i by przekładała się na praktykę.

MW: Dialog i refleksja wśród samych kobiet nieheteronormatywnych to jedna rzecz. W naszych tekstach i rozmowach poruszamy również temat sojuszniczek i sojuszników kobiet nieheteronormatywnych. Teoretycznie jesteśmy częścią grupy, jaką tworzy tęczowe środowisko, jednak ciągle mam poczucie, że kiedy chcemy rzucać światło na same lesbijki* i dokonywać pewnego rodzaju separatyzmu, to osoby sojusznicze znikają. Kiedy szukam analogii na naszym polskim podwórku, to od razu do głowy przychodzi mi organizacja, która dokonała wyodrębnienia i skupiła się na osobach transseksualnych. Takie oddzielenie okazało się korzystne i skuteczne. Organizacja bardzo dobrze się przyjęła i dostała wsparcie od środowiska. Kiedy lesbijki próbują działać podobnie, reakcje są inne. Jeśli nasze własne środowisko dystansuje się do działań stricte lesbijskich, to gdzie jeszcze możemy szukać sojuszów?

MO: To faktycznie smutne, ale – paradoksalnie – poszukiwanie sojuszników i sojuszniczek wśród pozostałych literek tęczowego alfabetu niewiele daje, a wręcz rodzi same napięcia. Ja zadałabym pytanie o to, czy faktycznie ci akurat sojusznicy są niezbędni i czy może jest inna, skuteczniejsza droga do uznania podmiotowości lesbijskiej. Przy czym ‘separatyzm’ to dość silne słowo i tendencja, w dodatku ma konotacje historyczne. Biorąc pod uwagę, że kluczem jest wiedza i edukacja, to być może skuteczniejsze okazałyby się sojusze i kampanie z organizacjami pozarządowymi, które na co dzień nie koncentrują się na społecznościach nieheteronormatywnych, ale są na tyle zaangażowane społecznie i mają taką widzialność, że w interesie obopólnym byłaby np. cykliczna wspólna akcja. To tylko ogólna myśl, ale chodzi o to, że być może wyjście poza tęczowe literki zaowocowałoby lepszą platformą i pozycją społeczną. I jeszcze myśl, nawiązująca do moich wcześniejszych słów: rola sojuszników i sojuszniczek będzie ograniczona, jeśli podziały będą utrzymywać się wewnątrz samej literki L i dotyczyć jej definicji. Organizacja, o której mówisz, faktycznie odniosła pewien społeczny sukces, ale też żywe są wewnątrz niej spory i napięcia wokół interpretacji tego, czym jest transpłciowość i w jaki sposób „poprawnie” ją przeżywać.

MW: Z większą nadzieją na wsparcie patrzę na środowiska feministyczne, lecz praktyka pokazuje, że również tutaj zrozumienie i współpraca nie jest kwestią oczywistą. Jak widzisz relację pomiędzy lesbijskością i feminizmem?

MO: Ta właśnie relacja jest z mojego punktu widzenia najbardziej problematyczna, choć przecież sojusz pomiędzy feministkami a lesbijkami faktycznie nie wydaje się pomysłem rewolucyjnym czy nienaturalnym. A jednak wyraźny jest niemal całkowity brak kwestii seksualności w ramach obecnych dyskursów feministycznych. W krajach bardziej zachodnich jest to już tendencja znikoma, w Polsce natomiast ta rozdzielność płci i seksualności jest mylnie przyjmowana za pewnik. Stale tłumaczę, że rozłączenie płci i seksualności nie ma racji bytu ani ze względów historycznych, ani z punktu widzenia logiki, ani też w ramach szeroko pojętej emancypacji. Utarł się jakiś mit, że feminizm jest od płci, a seksualnością i seksem zajmują się psycholodzy, seksuolodzy, czasem socjologowie czy ewentualnie antropolodzy, a także tzw. organizacje LGBTQ+. Co gorsza, mit ten jest aktywnie podtrzymywany i realizowany przez same zainteresowane. Tymczasem płeć i seksualność nie mają racji bytu jako oddzielone od siebie kategorie, ponieważ zostały zaprojektowane w celu wzajemnego uzasadniania swoich znaczeń; seksualność nałożona została na interpretacje płciowości, co widać np. po wczesnych definicjach homoseksualności (wtedy: homoseksualizmu), która opisywana była jako inwersja płciowa. Jakakolwiek więc współczesna analiza naukowa czy aktywizm, które nakierowane są wyłącznie na gender, nie będą w stanie rozwiązać problemu wykluczenia kobiet w społeczeństwach (pamiętajmy też o ważnej roli men’s studies w podobnym zakresie). A polski feminizm tak właśnie postępuje zarówno społecznie, jak i w świecie akademickim. Chociaż coraz więcej badaczek przeprowadza świetne analizy dotyczące cielesności, intymności czy edukacji seksualnej w jakimś określonym kontekście, to na samą istotę i konstrukcję seksualności (tym bardziej w zestawieniu z kobiecością) nie ma miejsca w oficjalnej teorii i praktyce feministycznej. „Odczarowanie” tego pola anty-dyskursu pochłania więc ostatnio najwięcej mojej uwagi i myślę, że spora część mojej działalności naukowej w najbliższej przyszłości nadal będzie się wokół tego obracać, ponieważ zmuszają do tego warunki społeczno-polityczne. Tak więc trudno tu o sojusz, gdy polski feminizm jest feminizmem niemal całkowicie nieseksualnym. Celowo nie używam tu pojęcia aseksualności, by nie nadawać mu pejoratywnego znaczenia. A szkoda, bo wydawałoby się, że od kilku lat mamy bardzo sprzyjające okoliczności, by tematykę tę poruszać – najpierw był szum wokół związków partnerskich, potem widmo wymyślonej „ideologii gender”, wreszcie kwestia aborcji i praw reprodukcyjnych. Żaden z tych elementów politycznego krajobrazu nie spowodował jednak jak dotąd debaty wokół istoty kobiecości i seksualności.

MW: Zastanawiam się cały czas nad tym, jak zmienić obecną sytuację nieheteronoramtywnych kobiet, jak nakierować reflektory na ich obecność, twórczość, działania. Przyłapuję się na tym, że kiedy mówię o działaniach stricte lesbijskich, to myślę konkretnie o działaniach pozamainstreamowych i niedążących do dostania się do głównego nurtu kultury popularnej. Czy mainstream to jedyna droga do tego, żeby nas uznano za istniejące?

MO: Myślę, że nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi i jakiegoś absolutyzmu w myśleniu o strategiach, bo to nigdy nie jest tak, że jakaś droga jest bezcelowa, a inna przyniesie same korzyści. Natomiast ja również nie oglądałabym się na mainstream i być może “reflektory” to nie jest to, o co chodzi. Dlaczego dostanie się do głównego nurtu miałoby przynieść korzyści? Przypomina mi to retorykę niektórych odłamów późnej pierwszej fali i wczesnej drugiej fali feminizmu na ‘Zachodzie’, które zakładały, że kobieta musi wyrzec się kobiecości i poniekąd stać się mężczyzną, by mogła osiągać to samo i być osobą pełnoprawną – oczywiście w ogromnym uproszczeniu. Widzimy przecież, jakie to absurdalne i zdecydowanie anty-emancypacyjne, a jednak czy dążenia lesbijek, by zaistnieć poprzez główny nurt, nie oznaczałyby tego samego? Rozumiem, że chodzi o szeroko pojętą widzialność, jednak takie proszenie się o swoje miejsce i kulturę może być drogo opłacone. Są zresztą świetne analizy naukowe, które problematyzują gloryfikację społecznej widzialności. Także ja też myślę o lesbijskości głównie w kategoriach poza-mainstreamowych i zachęcających do różnorodności, co nie oznacza, że należy odrzucać możliwości pokazania się w ‘centrum’, gdy takowe zaistnieją. Jak widzisz, nie jest to wszystko takie oczywiste.

MW: Masz jakąś wizję tego, jak sprawa lesbijska* może rozwijać się dalej?

MO: Osobiście wierzę w rolę nauki w przezwyciężaniu kulturowych uprzedzeń i początkowaniu zmiany społecznej, ale konieczne jest połączenie działań akademickich i aktywistycznych, tym bardziej, że ten podział jest sztuczny i niewymierny. Jak już wspomniałam, drogą do wszystkiego jest edukacja i wiedza. Ja z pewnością będę poszerzać dostępność tematyki lesbian studies w przestrzeni akademickiej i społecznej, ale ważna jest tzw. “polityka koalicyjna”, taki termin zaproponowala Butler, która uwzględni znaczenie jednoczesnego budowania lesbijskości poprzez kulturę, sztukę, literaturę, czy życie publiczne. Już mówiłam, że nie chciałabym w Polsce środowiska lesbijskiego, ale za to mam nadzieję na kolektywny wymiar współpracy i inicjatyw oraz na uwspółcześniony lesbijski feminizm, który zresztą w Polsce nigdy nie miał szansy zaistnieć. A to zupełnie nie to samo, co środowisko.

MW: Jak odebrałaś treść manifestu “Lesbijskiej Inspiry”? Czy uważasz, że takie manifesty, jak nasz, mają sens? Mogą coś zmienić?

MO: Podoba mi się Wasz manifest. Jest mocny i bezkompromisowy, a przy tym konkretny, inkluzywny i podkreśla wartość szacunku i różnorodności. Nie operuje frazesami, jest dostosowany do sytuacji kobiet nieheteronormatywnych w Polsce, nie nalega na definicję lesbijki, jest przemyślany i świadomy. To prawdopodobnie pierwszy taki lesbijski manifest w Polsce i być może zaczątek lesbijskiego feminizmu, a to duża sprawa. I owszem, manifesty mają sens i są potrzebne. To, co mnie martwi, to ograniczona dostępność czy raczej widzialność tego rodzaju inicjatyw i materiałów. Domyślam się, że nie wydrukowali Was na okładce “Repliki” ani nie było głośno w żadnym alternatywnym medium poza-internetowym; jesteście poniekąd same sobie i jest rzeczywiście irytujące, że samemu trzeba sobie tę przestrzeń widzialności stwarzać, choć raz jeszcze podkreślę, że nie jest miarą sukcesu to, czy będą Was cytowali w jednym z najbardziej mainstreamowych programów telewizyjnych. Nie można też oczekiwać, że manifest zachęci kogoś do diametralnej zmiany poglądów. Zwróciłabym więc uwagę przede wszystkim na to, do kogo właściwie skierowany jest taki manifest, jaka jest jego rola, co ma osiągnąć. Z mojego punktu widzenia ważniejsze jest, by spełnił rolę wewnątrz społeczności. To świetny materiał do tego, by zwrócić uwagę na problem auto-stygmatyzacji i stereotypizacji wśród samych kobiet nieheteronormatywnych; by promować różnorodność ekspresji płciowo-seksualnych; by uświadomić, że dla wszystkich jest miejsce i że podziały „wewnątrz” nie są drogą do akceptacji „na zewnątrz”; by pokazać, że u nas się nie da tak, jak pół wieku temu w USA, i że wcale nie jest to pożądane. Z mojego punktu widzenia to właśnie macie szansę zrobić i już zaczęłyście, a inny symboliczny początek takiej „nowej ery” uznaję świetną i mądrą reakcję Damskiego Tandemu Twórczego na zeszłoroczny niefortunny wywiad w “Replice”, który teoretycznie miał dotyczyć kwestii niewidoczności lesbijek w przestrzeni publicznej, ale nie wyszedł dobrze.

MW: To faktycznie był moment przełomowy, w którym przekroczone zostały pewne granice. Lesbijka* znowu została potraktowana jako obiekt. Ważną kwestią stało się dla nas właśnie upodmiotowienie i odzyskanie władzy nad naszym własnym, lesbijskim* życiem i to w wielu aspektach. Na przykład w kwestii coming out’u. Może na koniec powiedz mi jeszcze, jak Ty podchodzisz do tematu outowania się?

MO: Zagadnienie to nigdy nie leżało w centrum moich rozważań, ale obserwuję to, co dzieje się wokół kategorii coming out’u. Z socjologicznego punktu widzenia coming out to ciekawe zjawisko, bo w szeregach tzw. organizacji LGBTQ+ zwykło się zestawiać go z poczuciem dumy (ang. pride). A trzeba pamiętać, że choć duma może być tego częścią, to jednak najpierw coming out będzie osobistym procesem trajektoryjnym, czyli momentem w autobiografii, które nieuchronnie będzie się wiązało z jakimś cierpieniem, osobistym lub publicznym. Stres mniejszościowy i presja społeczna powodują, że coming out jest często kulminacją negatywnych przeżyć jednostki, ale nie kończy ich, lecz zmienia ich charakter; wystawia jednostkę na dodatkowe przeżycia i doświadczenia dyskryminacji. Czasem jest też sytuacyjnie wymuszony i daleko tu do komfortu emocjonalnego. W dodatku jest to proces powtarzalny, bo przecież nigdy nie dokonuje się coming out’u raz na zawsze; wymaga go wiele nowych relacji i sytuacji społecznych. Powiedziałabym więc, że w życiu społeczno-publicznym coming out pomaga doraźnie i może poprawić niektóre relacje, ale nie jest tak emancypacyjny, jak niektórzy by chcieli i jak zwykle się to przedstawia. Idealizacja go jest niebezpieczna, a już nakłanianie do niego jako do strategii wolnościowej jest wręcz szkodliwe i nieetyczne, bo zafałszowuje rzeczywisty obraz życia społecznego i osobistego osoby wyoutowanej. Oczywiście nie namawiam do tzw. „pozostawania w szafie” przez całe życie; zwracam tylko uwagę, że nic nie jest czarno-białe i coming out jest paradoksalnie bardziej etapem i przeżyciem wewnętrznym, na które trzeba być gotowym. Może odjąć sporo stresów, ale może też dodać nowych; to praca emocjonalna i nie powinno się kreować wokół niej napięcia. Stąd ogólny wizerunek coming out’u jako zbawiennej polityki jest po prostu mocno przesadzony; warto byłoby przekierować tę całą energię np. na społeczne kampanie edukacyjne, które zdjęłyby odpowiedzialność i presję z napiętnowanej jednostki, która koniecznie musi jak najszybciej ‘osiągnąć’ coming out, by zacząć prawdziwie żyć.

MW: Bardzo dziękuję Ci za rozmowę. Myślę, że pokazałaś mi wiele ciekawych tropów, którymi możemy podążać i już teraz czekam na publikację Twojej książki z zakresu lesbian studies.

MO: Również bardzo Ci dziękuję i powodzenia w dalszych działaniach!

Korekta: Maja Korzeniewska

————————————-

Marta Olasik – doktor nauk społecznych w zakresie socjologii; jej rozprawa doktorska to pierwsza w Polsce konceptualizacja podmiotowości lesbijskiej; książka zostanie wydana w dwóch wersjach językowych i ma za zadanie wypromować interdyscyplinarne studia nad podmiotowością lesbijską (ang. lesbian studies) w polskiej przestrzeni akademickiej. Główną perspektywą dr Olasik jest perspektywa socjologii wiedzy oraz jeszcze w Polsce nieobecnej geografii seksualności. Kolejnym etapem prac w ramach lokalnych lesbian studies będą kilkuetapowe badania empiryczne dotyczące pojmowania wymiarów „obywatelstwa lesbijskiego” oraz kreowania własnych projektów płciowo-seksualnych. Dr Olasik jest też częścią międzynarodowego zespołu, którego celem jest eksplorowanie współczesnych możliwości odnowy idei i praktyki lesbijskiego feminizmu w różnych lokalnościach „zachodnich” i poza-zachodnich.

Magdalena Wielgołaska– aktywistka / lesbijka / feministka / współzałożycielka Stowarzyszenia Sistrum – Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* / działaczka na rzecz poszerzania wiedzy na temat leczniczego działania konopi / zaangażowana w Kręgi Kobiece i odzyskiwanie wewnętrznej, kobiecej Mocy / członkini Partii Zieloni/ administratorka strony Strefa Les*/ współpracowniczka projektu A kultura LGBTQ+ nie poczeka!/ wspólzałożycielka Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.

———————————–

LESBIJSKA INSPIRA
To niezależna inicjatywa, której e-przestrzeni udziela siostrzana Feminoteka
,
I.   Manifest
1.   ManifestInstant. 
2.   Rozmowa I. Od lesbijskiej konspiry do lesbijskiej inspiry.
3.   Rozmowa II. Minął rok. To, o czym mówiłyśmy w prywatnych rozmowach, stało się częścią debaty publicznej

II. Rozmowy wokół manifestu.
1.  Mamy wewnętrzną potrzebę wolności. Rozmowa z Małgorzatą Myślak i Magdaleną Sota.
2.  Coming out – nie chcę i nie muszę. Rozmowa z Anonimową Lesbijką
3.  Z miłości i gniewu rodzi się odwaga. Rozmowa z Angeliną Caligo
4.  Moja droga do siebie samej. Rozmowa z Marią Kowalską
5.  Potrzebne są niehetero bohaterki. Rozmowa z Anną Bartosiewicz
6.  Chcemy więcej! Rozmowa z Anną i Zandrą Ra Ninus.
7.  
Lesbijki, pora na prokreację! Rozmowa z Anną Adamczyk.
8.  Kto ma prawo do słowa “lesbijka”? Rozmowa z Magdaleną Próchnik
9.  Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną lesbijką w Lublinie. Rozmowa z Małgorzatą Szatkowską
10. Trzeba stawiać opór. Rozmowa z Magdaleną Tchórz
11.  Dziewczyna i dziewczyna – normalna rodzina. Rozmowa z Zuch Dziewuchami
12.  Niepytana nie mówiłam, że jestem lesbijką. Rozmowa ocenzurowana
11.  Dziewczyna i dziewczyna – normalna rodzina. Rozmowa z Zuch Dziewuchami
12.  Niepytana nie mówiłam, że jestem lesbijką. Rozmowa ocenzurowana
13. Co ty tutaj robisz? O poczuciu wyobcowania i przynależenia. Rozmowa z Nicole G.
14.  Mam na imię Kasia i to jest moja tożsamość. Rozmowa z Katarzyną Gauzą
15. Tęczowe aktywistki na Ukrainie są wyłącznie feministkami. Rozmowa z Katją Semchuk
16.  Oryginalnie nieheteroseksualna. Rozmowa z Agnieszką Marcinkiewicz
17.  Sama zrobię dla siebie miejsce. Rozmawa z Klaudią Lewandowską
18.  Dziś określam siebie jako osobę panseksualną. Rozmowa z Alex Knapik
19.  Perspektywa lesbian studies. Rozmowa z dr Martą Olasik
20. Mogę tylko powiedzieć: przykro mi bardzo, jestem wyjątkowa. Rozmowa z Voyk
21.  Tożsamość jest zawsze polityczna. Rozmowa z Elżbietą Korolczuk
22. Jesteśmy nie do ruszenia. Rozmowa z matką i córką. MB & Shailla
23. Wchodzę w krótkie erotyczne relacje poliamoryczne. Rozmowa z Retni
24. Aktywizm jest moim uzależnieniem. O niepełnosprawnościach, nieheteronormatywności i feminizmie. Rozmowa z Anetą Bilnicką
25. Wolę nie zostawiać niedomówień. Rozmowa z Adą Smętek
26. Do tej pory myślałam, że LGBTQ to nie ja. Rozmowa z Anonimową Lesbijką
27. Ciągle zajmujemy się sobą i żądamy od innych akceptacji. Rozmowa z Anną Marią Szymkowiak
.
III. Głos z zagranicy
1Węgry. Brakowało nam środowiska kobiet niehetero – stworzyłyśmy je. Rozmowa z Anną Szlávi
2. Czechy. Lesba* na wychodźstwie. Rozmowa z Frídką Belinfantová
.
IV. Męskoosobowo
1. To co polityczne jest wspólne. Rozmowa z Tomaszem Gromadką
2. Przyszło nowe pokolenie kobiet nieheteronormatywnych. Rozmowa z Marcinem Szczepkowskim
,
V.  EL*C. Wieden 2017.
1.  Magdalena WielgołaskaOdzyskiwanie lesbijskiej tożsamości – wreszcie pomyślmy o sobie, Siostry.
2. Monika Rak. Siła filmu dokumentalnego, czyli lesbijki do kamer!
3. Magdalena Świder. Wokół tożsamości.
4. Agnieszka MałgowskaPeformansy, czyli witamy w Lesbolandii.
5. Joanna Semeniuk. Jeśli nie zrozumiemy naszej przeszłości, nie zrozumiemy siebie.
6.  Agnieszka Frankowska. PL, czyli Polskie Lesbijki w Wiedniu.....

BONUS
Komiks. Superprocenta. Graficzny komentarz Beaty Sosnowskiej

—————————————–

Aktualne wiadomości na temat projektu znajdziesz na:

Feminoteka
Kobiety kobietom
Strefa Les*
Kobieta Nieheteronormatywna
A kultura LGBTQ+ nie poczeka!|

Kontakt: [email protected]

LESBIJSKA INSPIRA I Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną lesbijką w Lublinie. Rozmowa z Małgorzatą Szatkowską.

unnamed

Monika Rak: Jesteś z Lublina. Nie znam zbyt wielu dziewczyn nieheteroseksualnych, które żyją poza wielkimi miastami. Te, które znam, porzuciły swoje rodzinne strony i przyjechały do Warszawy. Stolica osobom daje homoseksualnym większą wolność.  Interesuje mnie, jak żyje się lesbijce w Lublinie, kiedyś i dzisiaj.

Małgorzata Szatkowska: Od liceum wiem, że jestem lesbijką, czyli od lat 80. żyję ze świadomością kim jestem. I powiem Ci, że czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną lesbijką w Lublinie. Większość moich znajomych to osoby hetero. Dopiero jakieś osiem lat temu poznałam parę lesbijek, młodszych ode mnie. To wszystko. W Lublinie lesbijki gdzieś się pochowały.

MR: Jak się z tym czujesz?

MSz: Czuję samotność. Mam przyjaciół, mam rodzinę, jestem ukochaną ciocią, ale brakuje mi lesbijskiego środowiska. Chciałabym czasem wyjść gdzieś i pogadać o naszych lesbijskich, zwykłych sprawach, a nie mam z kim.

MR: A co dla Ciebie znaczy lesbijskie środowisko? W ogłoszeniach, przykładowo na Kobiety Kobietom, czytam: poznam panią spoza środowiska. Ta niechęć może być wynikiem skojarzenia środowiska z aktywistkami z NGOsów lub z ciasnym kręgiem towarzyskim, w którym wszyscy się znają, rodzą się zależności, miłości, konflikty…  Powiedz, jak Ty rozumiesz samo pojęcie?

MSz: Nigdy się specjalnie nie zastanawiałam nad znaczeniem tego słowa. Dla mnie środowisko to po prostu grupa lesbijek, które się znają, spotykają, spędzają ze sobą czas. Taka bezpieczna grupa kobiet. Dlatego nigdy nie myślałam o tym negatywnie. Choć jak się cofnę pamięcią, to kiedyś usłyszałam, jak dziewczyny mówiły źle o środowisku. Kilka lat temu, podczas otwarcia jakiegoś klubu w Lublinie, usłyszałam, że chodzą tam potaranione dziewczyny ze środowiska.

MR: Potaranione? Co to znaczy?

MSz: Szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem dlaczego, ale u nas tak mówi się o ludziach odstających od normy – cokolwiek nazywamy normą, wystarczy, że modny jest kolor czarny a ja nałożę żółty i już jest potaranione. Nie lubię nastawiać się negatywnie do ludzi. Z automatu stałam się obserwatorem opisanej sytuacji. Wtedy chyba odczułam też różnicę lat między mną a resztą towarzystwa. Średnia wieku 16-20. Faktycznie wyglądało to jak jedna wielka speluna, a młode dziewczyny patrzyły na nas jak na natrętów. Poza tym wszyscy ściśnięci na jakimś niewielkim kawałku przestrzeni. Chmura dymu, muzyka taka, że oddechu nie słychać. Wytrzymałam chyba z dziesięć minut i zaraz z moją partnerką uciekłyśmy. Ale przy okazji poznałyśmy parę dziewczyn, o której wspomniałam wcześniej.

MR: Właśnie, knajpa. To raczej pytanie retoryczne, ale zapytam: czy są jakieś knajpy branżowe w Lublinie?

MSz: Kiedyś była knajpa dla gejów, dawno temu. Teraz nie wiem, nie jestem imprezowiczką, więc może dlatego nic do mnie nie dociera. Ale chyba nie ma. To się nie zmienia.

MR: A  w ogóle widzisz jakieś zmiany? Jaka jest różnica między tym, co działo się w Lublinie w latach 90. i co dzieje się teraz?

MSz: Widzę zmiany, ale niewielkie. Na przykład na tegorocznej Manifie dostrzegam, że zaczynają się ujawniać młode lesbijki, w nich widzę odwagę. Ale znowu jestem oddzielnie, czuje się jedyną starszą lesbijką. To moje odizolowanie się powtarza. Może gdybym zaczęła szukać intensywniej, może coś by się zmieniło, ale nie wiem nawet, jak się do tego zabrać. Trudno żebym chodziła z banerem: Szukam lesbijek 50+.

MR: A może byłby to fajny prowakacyjny performens?  I skuteczny. [śmiech]

MSz: To nie dla mnie. Myślę, że tym młodym lesbijkom zaangażowanym społecznie jest łatwiej, działają w grupie. Mogą razem się pokazać, wyjść na ulice. Ale w sumie mam wrażenie, że w Lublinie czas się zatrzymał. To zatrzymanie dotyczy – tak samo – aktywności  lesbijek, jak i stosunku do osób homoseksualnych. Ludzie nie chcą słyszeć, że jestem lesbijką, choć się domyślają, wolą, żeby to zostało tajemnicą. Przykład z moją koleżanką z pracy. Znamy się 26 lat, a dopiero w zeszłym roku – jakoś bezwiednie – jasno powiedziałam, że jestem lesbijką. Właściwie żadnej reakcji. Domyślała się, nie spodziewała się tylko, że usłyszy to ode mnie. Ale nie wiem, jak byłoby z innymi, którzy wolą wiedzieć „po cichu”.

MR: Większą łatwość w przyjmowaniu tej informacji ma młode pokolenie. Ale brakuje łączności między pokoleniem oswojonym z innością a pokoleniem 50+. Byłoby fajnie wzajemnie się wspierać. To chyba jednak utopia. Od zawsze dzielimy się na grupy…

MSz: Ale to raczej zwyczajnie ludzka tendencja gromadzenia się wokół jakiś podobieństw, chociażby klucza wiekowego. Robimy to odruchowo. W sumie rzadko umiemy wyjść poza ten schemat. Ja, jako zwierzę towarzyskie, umiem to pokonać, w relacjach z osobami hetero to robię, ale nie z lesbijkami, bo ich –  jak mówiłam – nie spotykam. Z małym wyjątkiem. Moja pierwsza partnerka była o 15 lat starsza, na początku naszej relacji dobiegała pięćdziesiątki.

MR: W lesbijskim ekosystemie, w którym żyję, te różnice wieku nie mają znaczenia. Naprawdę jest różnorodnie. Spotykam dziewczyny od nastolatek po kobiety 60+, choć tych ostatnich jest niewiele. Te wiekowe różnice w owianym złą sławą środowisku nie stanowią problemu. Ale z tego co obserwuję, to rzeczywiście lesbijki gromadzą się według różnych kluczy: wiek, dzieci, status ekonomiczny i zamykają w wąskich grupach. Wciąż najchętniej ukrywamy się dwójkami w domach. Różnice na chwilę znikają na imprezach kobiecych.

MSz: Też tak to widzę. Z moją ostatnią partnerką wolałyśmy spędzać czas razem, bywało, że wychodziłyśmy do naszych hetero znajomych, akceptujących nas jako parę, a poza tym gdzie miałyśmy chodzić? Nie było miejsca, nie było znajomych lesbijek. Nic dziwnego, że w domu było najlepiej. W sumie to chyba same się odcinałyśmy. Nie wiem, czy to odcięcie nie wynika z lęku przed rozpadem związku, bo każda może spotkać inną osobę.

MR: Uważasz, że w mniejszych miejscowościach, w których tak trudno jest kogoś spotkać, lepiej nie narażać związku na pokusy?

MSz: Tak właśnie podejrzewam. Ale to ukrywanie się po domach jest wykorzystywane przeciwko nam: utrwala przekonanie o izolacji lesbijek, a z czasem jest to nam narzucane. Mam nawet wrażenie, że to pretekst, by ukryć fakt, że jesteśmy nudne.[śmiech]. To trzeba zasłonić. Nasze zamiłowanie do zwykłego życia i zwykłej kultury skazuje nas na niewidzialność.

MR: Kwadratura koła. Co powinno się zdarzyć, żeby to zmienić? Jeśli to w ogóle da się zmienić. Myślisz, że musimy wchodzić w układy z innymi literami akronimu LGBTQ+, by szukać sojuszników?

MSZ: Zawsze mówiono, że w „kupie siła”. Dlatego bądźmy częścią LGBTQ+, ale niech to L będzie faktycznie na pierwszym miejscu. Powinnyśmy zostać razem, tylko nie pozwólmy się spychać na najdalszy plan. Trzeba też komunikować się ze światem hetero. Chciałabym mieć łatwy dostęp do lesbijskiego świata, ale tak nasiąkłam hetero światem, że nie umiałabym żyć poza nim. Faceci to moi świetni kumple, na których mogę liczyć. A lesbijski świat potrzebny jest mi towarzysko, kiedy czuję się samotna.

MR: A myślisz, że takie manifesty, jak manifest Lesbijskiej Inspiry, mogą coś zmienić  w widoczności lesbijek?

MSz: Szczerze mówiąc, wszystkie manifesty, które dotyczą kobiet, wywołują nienawiść. Polska jest bardzo nietolerancyjnym krajem, w sprawie kobiet jest wiele do zrobienia, nie mówiąc już o lesbijkach. Dlatego uważam, że najpierw trzeba zacząć od kultury, od wewnętrznych przekazów, delikatnie.

MR: A jednak dzięki manifestowi Lesbijskiej Inspiry przeprowadzamy teraz tę rozmowę. Odezwałaś się do nas. Dlaczego?

MSz: Pomyślałam, że skoro ktoś tak jawnie mówi o sprawach lesbijskich, to ja też mogę to zrobić. Niektóre z nas potrzebują zachęty, inspiracji właśnie, by walczyć o swoje prawa. Ja na pewno tego potrzebuję. Za sprawą manifestu każda z nas może wykrzyczeć, co ją boli. A gdy jesteś w grupie – jak już mówiłam – masz większą moc. Nie możemy żyć, jako lesbijki, ciągle na marginesie. Nie możemy się chować, udawać, że jest inaczej niż jest. Tak zwanych „normalnych” to drażni, nie lubią odmienności. Często spotykam się z reakcją: po co o tym mówić?, po co podkreślać inność? Wiedzą, że gdzieś tam jesteśmy, ale nasze problemy to nasza sprawa i lepiej tego nie pokazywać.

MR: Bardzo dobrze to się sprawdza. Zostało uwewnętrznione przez lesbijki, nawet nie widzą tego, co jest. Gdy jakiś czas temu rozmawiałyśmy, sama stwierdziłaś, że w kulturze lesbijskiej kompletnie nic się nie dzieje. A czy wiesz na przykład, że to właśnie w Lublinie miało miejsce bezprecedensowe lesbijskie wydarzenie w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Konfrontacje 2015?  W cyklu Klauzula przyzwoitości  wystąpiła po raz pierwszy w Polsce m.in. słynna amerykańska grupa Split Britches. To naprawdę było coś. Pisałyśmy o tym jako Tandem w Teatraliach.

MSz: Nie wiem o tym. A po tej rozmowie, w której ze mną polemizowałaś, podkreślając, że kultura jest, tylko informacje są mało rozpowszechnione, zaczęłam uważniej przeszukiwać internet i znalazłam sporo lesbijskich propozycji. Uświadomiłam sobie, że to ja utknęłam w przekonaniu, że nic się nie dzieje. Cieszy mnie, że jest inaczej. Oczywiście to co widzę, to wciąż za mało.

MR: A czego Ci najbardziej brakuje?

MSz: Dla mnie za mało jest lesbijskiej literatury. Ale ostatnio została wydana pierwsza część Trylogii różanej „Na jej rozkazy”. Tu pozdrawiam autorki Angi i An [przyp. A.M. Chaudière, Angelina Caligo] – cudowne dziewczyny. Myślę, że powoli mamy szansę przebicia się i wejścia na rynek, i może to uświadomi ludziom, że jesteśmy i będziemy, czy tego chcą czy nie. Chciałabym też, by nieheteroseksualne kobiety 40+ i 50+ bardziej się ujawniały. Szukam rówieśniczek. Realnych koleżanek. Relacje za pośrednictwem ogłoszeń w internecie u mnie się nie sprawdziły. Ale kiedy to się stanie? Kiedy Lublin do tego dojrzeje?

MR: Wracamy do punktu wyjścia naszej rozmowy.

MSz: Niestety. Trudno tu się żyje. Ale to jest moje miasto, moja rodzina, żyje tu od trzech pokoleń. Nie chcę wyjeżdżać, ale denerwuje mnie, że to ciemnogród, że tu wszystko idzie wolniej, wolniej do ludzi docierają postępowe poglądy. A przecież Lublin to miasto uniwersyteckie.

MR: Przypomnijmy, że mieści się tu nie tylko KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski im. Jana Pawła II), który stoi na straży tradycyjnych wartości, ale także Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej, któremu patronuje postępowa w swoich czasach naukowczyni.

MSz: Niestety edukacja uniwersytecka nie wpływa na świadomość, stwierdzam to po latach pracy na uczelni. Teraz, z powodów politycznych, jest jeszcze gorzej. Trzeba upominać się o oczywiste sprawy, dlatego ostatnio uciekam w pracę.

MR: Nie tylko uciekłaś w pracę, uciekłaś też od katolicyzmu. Przeszłaś na judaizm. Powiedz, czy u Ciebie ta zmiana wyznania wynika z odrzucenia katolickich wartości czy też ma coś wspólnego z Twoją orientacją seksualną?

MSz: Nie ma związku. Od zawsze czułam, że nie pasuję do katolicyzmu. Miałam ciągle na pieńku z księżmi. Dokonałam zmiany, ale prawdę powiedziawszy, mam problem z wiarą, za dużo w życiu przeszłam, żeby w pełni uwierzyć. A wybrałam judaizm, bo bardziej odpowiadają mi wytyczne tej religii. Jak pewnie wiesz – to wyznanie również nie jest przychylne homoseksualizmowi – choć mimo wszystko Żydzi są bardziej tolerancyjni. W Izraelu dozwolone są przecież związki partnerskie. A poza tym bardziej podoba mi się żydowskie podejście do życia. Jest rozsądne i pozytywne, co przejawia się, między innymi, w religii. Musiałam się odciąć od katolickiej mentalności, zwłaszcza teraz, gdy katolicy przejmują państwo.

MR: Nie kończymy zbyt optymistycznie, ale – jak mówiłaś – nie udawajmy, że jest lepiej niż jest. Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się na wydarzeniu lesbijskim w  Lublinie. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Korekta: Maja Korzeniewska

———————————

Małgorzata Szatkowska (ur. 1968) urodziła się i mieszka w Lublinie, mentalnie ma 25 lat i wie, że to się nie zmieni. Pracuje na Politechnice Lubelskiej, w tym roku ma nadzieję obronić doktorat.

Monika Rak. (2/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / filmowczyni / graficzka.

Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat i audycji radiowych, 2014- 2016) / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną (cykl spotkań, 2012-2015) / A kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny, od 2017) / O teatrze lesbijskim w Polsce (cykl teatrologiczny, od 2012) / Lesbijska Inspira (cykl wywiadów od 2017) / Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, RetroSeksualni. Drag King Show (spektakle) / Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopery) / L.Poetki (film dokumentalny) / Teatr Dialogu (warsztat i akcja miejska) / Wywrotowa komórka lesbijska, Epizody, wątki, sugestie lesbijskie w kinie polskim (wykłady) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie, 2017).

LESBIJSKA INSPIRA
To niezależna inicjatywa, której e-przestrzeni udziela siostrzana Feminoteka
,
I.   Manifest
1.    Manifest. Instant 
2.    Rozmowa I. Od lesbijskiej konspiry do lesbijskiej inspiry
3.    Rozmowa II. Minął rok. To, o czym mówiłyśmy w prywatnych rozmowach, stało się częścią debaty publicznej
.
II. Rozmowy wokół manifestu
1.    Mamy wewnętrzną potrzebę wolności. Rozmowa z Małgorzatą Myślak i Magdaleną Sota
2.   Coming out – nie chcę i nie muszę. Rozmowa z Anonimową Lesbijką
3.   Z miłości i gniewu rodzi się odwaga. Rozmowa z Angeliną Caligo
4.   Moja droga do siebie samej. Rozmowa z Marią Kowalską
5.   Potrzebne są niehetero bohaterki. Rozmowa z Anną Bartosiewicz
6.   Chcemy więcej! Rozmowa z Anną i Zandrą Ra Ninus
7.   Lesbijki, pora na prokreację! Rozmowa z Anną Adamczyk
8.   Kto ma prawo do słowa “lesbijka”? Rozmowa z Magdą Próchniak
9.   Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną lesbijką w Lublinie. Rozmowa z Małgorzatą Szatkowską
10. Trzeba stawiać opór. Rozmowa z Magdaleną Tchórz
11.  Dziewczyna i dziewczyna – normalna rodzina. Rozmowa z Zuch Dziewuchami
12.  Niepytana nie mówiłam, że jestem lesbijką. Rozmowa ocenzurowana
13.  Co Ty tutaj robisz? O poczuciu wyobcowania i przynależenia. Rozmowa z Nicole G.
14.  Mam na imię Kasia i to jest moja tożsamość. Rozmowa z Katarzyną Gauzą
15.  Tęczowe aktywistki na Ukrainie są wyłącznie feministkami. Rozmowa z Katją Semchuk
16. Oryginalnie nieheteroseksualna. Rozmowa z Agnieszką Marcinkiewicz
17.  Sama zrobię dla siebie miejsce. Rozmawa z Klaudią Lewandowską
18.  Dziś określam siebie jako osobę panseksualną. Rozmowa z Alex Knapik
19.  Perspektywa lesbian studies. Rozmowa z dr Martą Olasik
20. Mogę tylko powiedzieć: przykro mi bardzo, jestem wyjątkowa. Rozmowa z Voyk
21.  Tożsamość jest zawsze polityczna. Rozmowa z Elżbietą Korolczuk
22. Jesteśmy nie do ruszenia. Rozmowa z matką i córką. MB & Shailla
23. Wchodzę w krótkie erotyczne relacje poliamoryczne. Rozmowa z Retni
24. Aktywizm jest moim uzależnieniem. O niepełnosprawnościach, nieheteronormatywności i feminizmie. Rozmowa z Anetą Bilnicką
25. Wolę nie zostawiać niedomówień. Rozmowa z Adą Smętek
26. Do tej pory myślałam, że LGBTQ to nie ja. Rozmowa z Anonimową Lesbijką

27. Ciągle zajmujemy się sobą i żądamy od innych akceptacji. Rozmowa z Anną Marią Szymkowiak
.
III. Głos z zagranicy
1Węgry. Brakowało nam środowiska kobiet niehetero – stworzyłyśmy je. Rozmowa z Anną Szlávi
2. Czechy. Lesba* na wychodźstwie. Rozmowa z Frídką Belinfantová

.
IV. Męskoosobowo
1. To co polityczne jest wspólne. Rozmowa z Tomaszem Gromadką

2. Przyszło nowe pokolenie kobiet nieheteronormatywnych. Rozmowa z Marcinem Szczepkowskim
.
V.  EL*C. Wieden 2017
1.  Magdalena Wielgołaska. Odzyskiwanie lesbijskiej tożsamości – wreszcie pomyślmy o sobie, Siostry.
2. Monika Rak. Siła filmu dokumentalnego, czyli lesbijki do kamer!
3. Magdalena Świder. Wokół tożsamości.
4. Agnieszka MałgowskaPeformansy, czyli witamy w Lesbolandii.
5.  Joanna Semeniuk. Jeśli nie zrozumiemy naszej przeszłości, nie zrozumiemy siebie.
6.  Agnieszka Frankowska. PL, czyli Polskie Lesbijki w Wiedniu. 
.
VI. EL*C. Kijów 2019
1.  Monika Rak. L*Geniusza na Ukrainie.
2. Magdalena Wielgołaska. Lesbianizacja przestrzeni
.
BONUS

         ————————————-————

Aktualne wiadomości na temat projektu Lesbijska Inspira znajdziesz na:
Feminoteka
Kobiety kobietom
Strefa Les*
Kobieta Nieheteronormatywna
A kultura LGBTQ+ nie poczeka!

LESBIJSKA INSPIRA I Moja droga do siebie samej. Rozmowa z Marią Kowalską

Agnieszka Frankowska: Dostałaś ode mnie listę pytań, które przygotowałam do wywiadu, w kontekście Manifestu Lesbijskiej Inspiry.  Zareagowałaś wówczas na to tak, że te pytania są dla Ciebie przekombinowane, wydumane… Chodzi o formę, tak?

Maria Kowalska: Tak, nie są wprost. Raczej na wyrost i dla mnie mocno przeintelektualizowane. Jestem zwolenniczką jasnych komunikatów, pytań i odpowiedzi. Czasem komplikowanie sobie relacji i życia zaczyna się od komplikowania języka, którym operujemy.

AF: Szczególnie jedno z pytań wytrąciło Cię mocno z równowagi, jeśli mogę tak powiedzieć. Zacytuję: Czy droga do głównego nurtu, którą przeszli geje, jest również drogą, którą powinny podążać lesbijki?

MK: Masz rację, wzburzyło mnie takie ujęcie tematu. Nie lubię porównywania „innych dróg”. Jaką drogę przeszedł gej? Skąd ja mam jako lesbijka to wiedzieć? Mam zupełnie inną drogę walki o siebie samą codziennie niż gej, czy nawet inna kobieta nieheteronormatywna, jak i ta hetero. Taka droga jest w dużym stopniu uzależniona od samoświadomości, samoakceptacji, środowiska… Ja miałam 12-13 lat, gdy już wiedziałam, co jest grane i w którą stronę ta moja seksualność idzie. Może przez jakiś czas będąc nastolatką, jeszcze powątpiewałam i zmuszałam się do „chodzenia” z chłopakiem, bo mnie o to prosili, ale do niczego nigdy między nami nie dochodziło. To dało mi ogromną samoświadomość mojej seksualności i bardzo szybko – niemalże jak trampolina – wybiło mnie z tego okropnego stereotypu, że skoro jestem dziewczynką to MUSZĘ mieć chłopaka, bo on się we mnie zakochał i nie mogę go ranić. Nauczyłam się szybko mówić NIE, JA TEGO NIE PRAGNĘ, nie było to łatwe, bo było mi ich żal, jak i pewnego rodzaju zawód, jaki sprawiałam mamie, całe szczęście wywęszyła szybko pismo nosem i chyba szybciej zrozumiała, kim jestem niż ja sama. Zupełnie inaczej to wygląda, jeśli ktoś się odkrywa, gdy, dajmy na to, ma 27 lat, chodzi tu o konstytucję jego tożsamości, czy seksualnej, czy płciowej. Dlatego drogi dochodzenia do siebie, do własnej emancypacji są różne i nie należy ich porównywać. Taki zabieg rodzi wiele nieporozumień, a zapewne nie prowadzi do zrozumienia. Każdy przecież czuje inaczej, każdemu co innego sprawia przyjemność i każdemu co innego daje szczęście na danym etapie życia.

AF: Jakie widzisz zagrożenia na drodze do autonomii literki L? Czy uważasz, że droga do emancypacji samych lesbijek ma wpływ na to, w jakim momencie znajduje się teraz całe środowisko LGBT+?

MK: Z perspektywy gejowskiej/męskiej bardzo często padają zarzuty, że lesbijki spoczywają na laurach, że działają niekonsekwentnie i mało robią wymiernych rzeczy. Nie bierze się w tej perspektywie pod uwagę podwójnego wykluczenia, któremu poddawana jest lesbijka, jako kobieta nieheteronormatywna. A to przecież totalny atom. Nie możemy tu liczyć na to, że literka G zrozumie, w czym jest problem. Jeśli ktoś nas/lesbijki na początku drogi krytykuje, to podcina nam tym samym skrzydła. Skutkuje to wycofaniem się lesbijek z widocznych aktywności. Ja nie uważam, że leżę na kanapie i nic nie robię i nie daję sobie narzucić takiej narracji. Jestem osobą bardzo aktywną. Działam, walczę o siebie, jako lesbijkę i jako kobietę w codziennym życiu, zdominowanym przez homofobię i seksizm. To jest absorbująca praca, bo trzeba niestety walczyć o to każdego dnia, by zadbać o stabilizację w związku, czy równowagę ekonomiczną. W naszym kraju wymaga to ode mnie o wiele więcej wysiłku. Żeby czuć, że żyję w pełni, żeby być zadowoloną z siebie prywatnie w związku oraz zawodowo, muszę o wiele bardziej się na tym skupić i poświęcić o wiele więcej czasu niż osoby heteroOsiągnięcie i utrzymanie dobrostanu dla lesbijki jest bardzo trudne w Polsce.

Warto w każdym razie mówić głośno o udziale lesbijek w emancypacji całego środowiska LGBT+. Zanim zaatakujemy i ocenimy to, rozmawiajmy, ale będąc na równej pozycji. Ja nie mam ochoty rozmawiać z ludźmi – i to nieważne z kim –  którzy nie szanują mojej tożsamości, mojej autonomii. Inaczej nasze światy nigdy się nie spotkają i zbitek liter LGBT+ będzie tylko sztuczną rzeczywistością, stworzoną na potrzeby zewnętrznego świata. Przy braku wewnętrznej solidarności zawsze będziemy względem siebie w opozycji i nic nie zdziałamy we wspólnej sprawie. Jednym tchem mówimy LGBT+, jesteśmy na jednej tęczy, dodajemy plusy. Stajemy się coraz bardziej różnorodni i pozornie otwarci na tę różnorodność. Dla mnie ta nasza wewnętrzna sytuacja staje się przez to coraz bardziej zagmatwana. Sami generujemy problemy wewnątrz  naszego środowiska. Paradoksalnie my jako lesbijki/kobiety jesteśmy pierwsze, w tym sensie, że literka L jest pierwsza, ale to tylko pozory pierwszeństwa. Niestety nie ma między nami nawet równości w tym układzie.

Czuję w swym DNA, że kobiety od zawsze starały się godzić wszystkich i jak ta „klasyczna matrona” dajemy po równo i zaszczepiamy miłość, ucząc empatii. Staramy się wszystkim – za przeproszeniem – zrobić dobrze, a i tak nas niewdzięczni kopną w dupę. Tak właśnie czują się matki, gdy ich zbuntowane dziecko odkrywa świat. Są porzucone, niedocenione, olane w potrzebie. Brak wsparcia nas lesbijek przez gejów, jest zdradą, brakiem lojalności, brakiem empatii. Całe szczęście mam kilku kumpli gejów, którzy są mega spoko i rozumiemy się wzajemnie i wiemy, jak jest nam ciężko w tym kraju… Traktujemy się na równi, bez zazdrości, bez wywyższania się i z braterską miłością. TAK POWINNO BYĆ W NASZYM ŚRODOWISKU, bym na serio czuła, że jednym tchem mogę powiedzieć LGBT+ i nie będzie mi się odbijać to czkawką. Teraz niestety rzygam tęczą.

AF: Nie da się ukryć braku „zgody'” w społeczności LGBTQ+. Czujesz potrzebę solidarności?

MK: Mam ogromną potrzebę solidarności. A brakuje tej solidarności wśród osób LGBT+ i bardzo mnie to irytuje. Często prywatne kwestie biorą tu górę. Ktoś się z kimś nie dogaduje i od razu rzutuje to na wspólne działania, na wspólną rzecz. Ciągle psioczymy, jedni na drugich, ciągle napadamy na siebie wzajemnie i podbijamy stereotypy. Potwierdzamy stereotyp agresywnych lesb, czy kłótliwych ciot.

Wszyscy na tym tracimy. Podobno jesteśmy mniejszością, mówię podobno, bo ja się nie uważam za mniejszość, a mimo to nie potrafimy działać razem. Bardzo często lesbijki, przez własne zadry w sercu, nie znoszą kobiet biseksualnych. Jest to dla mnie bardzo przykre. Ja jestem lesbijką, ale drażni mnie ta czysta nienawiść do kogoś, tylko i wyłącznie dlatego, że się różni ode mnie. Skoro my się wzajemnie wykluczamy, to nie możemy oczekiwać, że inni, w tym geje, będą nas wkluczać i akceptować. Zacznijmy od siebie, skupmy się na literze L i zróbmy porządek w lesbijskich szeregach. Zacznijmy się solidaryzować ze sobą, my lesbijki, a wtedy staniemy się wiarygodne. Staniemy się jedną siłą. Musimy się trzymać razem.

AF: Czym jest dla Ciebie stereotyp lesbijki i czy doświadczasz go na co dzień?

MK: Tak, doświadczam i jest to dla mnie bardzo bolesne doświadczenie. Stereotyp jest zawsze krzywdzący. Zaczynając od wyglądu. Osobie, która wygląda dość twardo, czyli męskiej lesbijce, od razu przypisuje się pewne cechy, co może być bardzo ograniczające i oczywiście fałszywe. Jak kto się czuje w swojej stylizacji, to jego sprawa i nie powinnyśmy włączać tu powierzchownej oceny. Dopiero bliższe poznanie takiej lesbijki może dać nam pogląd, jaką jest osobą, to oczywiste. Wewnętrznie taka twarda lesba może być bardzo delikatna. Niektórzy ludzie mają też to do siebie, że lubią się zmieniać. Na przestrzeni lat, a czasem miesięcy stajemy się raz bardziej męscy, raz bardziej kobiecy i sztywne określenia tożsamościowe do nas nie pasują. To zmienność również należy szanować i przyjmować ją w sobie, czy w innych. To bywa ciągłym procesem i może nigdy i nigdzie nie będziemy dobrze pasować, a nasze wybory tożsamościowe będą wyborami politycznymi, na potrzebę chwili. Ważne, żebyśmy były sobą i nie ulegały presji stereotypu. Przede wszystkim bądźmy sobą! Jeśli ktoś wygląda bardzo radykalnie, czasami słyszy się, że prowokuje swym wyglądem i szkodzi środowisku. Już przez to, że lesbijka nosi się tak, a nie inaczej bywa do niej przyczepiana łatka agresywnej lesby i to przez inne lesbijki, które nie życzą sobie, by taka osoba je reprezentowała. Dla mnie ważne, żeby reprezentowały nas osoby, które dążą do solidarności, dla których ważna jest nasza sprawa, a nie poklask i ego. Wygląd wówczas nie ma absolutnie żadnego znaczenia i nie powinien mieć. Ważne, by taka osoba była prawdziwa i spójna. By w jej sercu była chęć walki o dobro, a nie po prostu chęć walki dla samej walki poprzez nienawiść. To, że ktoś chce wyglądać agresywniej i tak się dobrze czuje, może być właśnie wynikiem złych doświadczeń. Przestańmy wśród siebie szukać kozłów ofiarnych i skończmy z tą wewnętrzną homofobią, bo wiele możemy na tym stracić. To jest pułapka, w którą same się pakujemy. Prawda zawsze się obroni i niczego nie udawajmy, bo to nam akceptacji większości nie zapewni. To jest błędne koło. Różnimy się między sobą jako środowisko i to jest właśnie doskonałe. Pięknie się uzupełniamy. Bukiet, składający się z samych róż, może wydawać się kiczowaty, oklepany… My LGBT+ jesteśmy właśnie jak radosny i kolorowy bukiet kwiatów i nie zaprzepaśćmy wartości, która wynikają z tej odmienności. Nie wbijajmy się w czyjeś wyobrażenia, bądźmy prawdziwe i szczere ze sobą. Taki mój apel: nie poddawajmy się ograniczeniom narzucanym nam z zewnątrz, ale i z wewnątrz. Idźmy w prawdę. Dajmy sobie szansę, bo tylko wtedy osiągniemy efekt, na którym nam zależy, czyli pełnię życia lesbijskiego! Walczmy rozsądnie o normalne dobre życie. na które zasługujemy. Rozmawiajmy ze sobą, nie wykluczajmy się i jednoczmy się przy literze L.

AF: Poznałyśmy się jakieś siedem lat temu na Wyspie Kobiet. Wyjaśnię czytającym, że Wyspa Kobiet to była poznańska inicjatywa. Bezpieczna przestrzeń społeczna, kulturalna i edukacyjna, w której spotykały się lesbijki. Co Cię wtedy przyciągnęło do Wyspy Kobiet? Co Ci ta przestrzeń dała?

MK: Tak, to prawda i bardzo dobrze wspominam ten czas. To była dla mnie bardzo ważna przestrzeń, w której spotykałam się z kobietami takimi jak ja. To był dla mnie czas intensywnej walki o siebie i dochodzenia do tego, kim jestem, jaka jest moja tożsamość, czego chcę od życia. W tym czasie nie działo się zbyt wiele dla lesbijek, mam na myśli tutaj również internet. Portali, stron dla lesbijek było niewiele. Trzeba było się trochę namęczyć, by znaleźć lesbijskie treści. Wejście w lesbijski świat było utrudnione i można było mieć wrażenie, że się jest samotną wyspą, a nie częścią społeczności. Społeczności, która ma własną kulturę, własne kody oraz podobne potrzeby. Nagle na Wyspie Kobiet miałam okazję porozmawiać z osobami, które były takie jak ja, które tworzyły lub chciały tworzyć relacje z kobietami. Nawet wcześniej się znałyśmy, czy mijałyśmy, ale bez pojęcia o sobie… Nie wiedziałyśmy, że wszystkie jesteśmy lesbijkami i to nas w znaczący sposób łączy. Miałam wtedy potrzebę wspólnoty i realizowałam ją właśnie na i dzięki Wyspie Kobiet. Na Wyspie następowała wymiana naszych doświadczeń. Przede wszystkim wszystko odbywało się to w zwykły sposób. Były to spotkania międzypokoleniowe. Dowiadywałam się, jak wyglądało życie lesbijek kiedyś, jak wygląda teraz i dzięki temu również czułam się dobrze w swojej skórze. Mogłam zauważyć i docenić lesbijską ciągłość, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa, ale też poczucie mocy i wspomnianej już wspólnotowości. Może zabrzmi to górnolotnie, ale to miejsce, osoby tam spotykane dawały mi ogromne wsparcie, takie jakie dostaje się od bliskich, od rodziny. Na Wyspie spotykałam starsze Siostry, które mnie słuchały, które obserwowałam i które stanowiły dla mnie wzór do naśladowania, wskazywały drogę. To dzięki tym relacjom uświadamiałam sobie, że można inaczej, że można wyjść z heteronormy. W spotkaniach na Wyspie Kobiet odpowiadała mi również cykliczność. To nie były jednorazowe wydarzenia. Mogłam spokojnie i z wyprzedzeniem zaplanować uczestnictwo, wybrać coś dla siebie oraz przekazać informację dalej. To był taki krąg lesbijek, gdzie każda od siebie coś czerpała i tak tworzyłyśmy własną historię tu i teraz. Osobiście bardzo dużo dały mi te spotkania na Wyspie Kobiet. To właśnie tu otworzyłam się na naszą różnorodność. Wcześniej moje myślenie o lesbijskości było bardzo hermetyczne i obarczone homofobicznymi stereotypami. Doświadczenie siebie w tej przestrzeni było bardzo otwierające i rozwijające. Można było przyjść zapukać do tych lesbijskich drzwi i zostać przyjętą przez siostry lesbijki [śmiech]. To było niesamowite i ważne doświadczenie dla mnie.

Gdyby nie moja osobista, bardzo traumatyczna historia w tamtym momencie, z którą musiałam sama się zmierzyć. A mówię tutaj o dwóch latach walki z rakiem piersi, na skutek którego umarła moja mama, to pewnie zaangażowałabym się w tworzenie dalszego ciągu Wyspy Kobiet i działałybyśmy dalej. Niestety los bywa okrutny.

AF: Tak, niestety Wyspa Kobiet po przeszło roku intensywnego działania zatonęła, mówiąc obrazowo. Byłam główną przewodniczką po tej Wyspie. Ja się wypaliłam, musiałam się zająć również innymi sprawami. Niestety nie znalazłam wtedy osób, które byłyby gotowe zająć się ciągiem dalszym. Ale później odkryłam, że prowadzisz coś takiego jak lesbijski krąg w mediach społecznościowych. Mam tu na myśli grupę facebookową.

MK: Tak, jestem inicjatorką tej grupy. Ponad rok temu, razem z trzema koleżankami, do których zwróciłam się o wsparcie w tym działaniu, zostałyśmy adminkami tej grupy. Grupa ciągle istnieje. Nazywamy się LesBoss. Jesteśmy taką wyspą kobiet nieheteronormatywnych na facebooku. To, co się zdarzyło, dzięki tobie, Agnieszko – dzięki Wyspie Kobiet, bardzo na mnie wpłynęło i właśnie dlatego też powstała LesBoss. LesBoss pisana przez dwa „S”. Chcemy skupiać kobiety szefowe, które są szefowymi dla siebie samych. Mają swoje pasje i chcą się nimi dzielić. Chcemy, żeby to było miejsce dla kobiet dojrzałych, silnych i takich, które wiedzą czego chcą – wiedzą co dla nich dobre. Mam taką ambicję, żeby był to klub lesbijek, które sobą coś reprezentują i mogą być dla siebie wzajemnie wsparciem oraz inspiracją do działania, również do wspólnego działania. U podstaw członkostwa leży oczywiście lesbijstwo. Każda z adminek odpowiada tu za inną działkę. Ja za społeczno-polityczną. Chciałabym, żeby na grupie były poruszane ważne tematy, żeby toczyły się dyskusje, które wpływają pozytywnie na naszą społecznościową samoświadomość, jako społeczności. A co za tym idzie na wybory polityczne, tak by Polska była wreszcie miejscem dla lesbijek, żeby nie trzeba było stąd uciekać, by żyć w pełni.

AF: A bywa na LesBoss gorąco? Jak sobie radzicie z trudnymi tematami?

MK: Na LesBoss nie unikamy trudnych tematów. Czarny protest to również nasza sprawa. To, że jesteśmy lesbijkami, nie wyklucza nas z rodzicielstwa, a tym samym z koszmaru kobiet, jakim jest obecne prawo aborcyjne. Bardzo dużo było i jest kontrowersji wokół tego tematu. Zdarzały się tu wypowiedzi prowokacyjne, które dzieliły grupę i powodowały, że z pozycji adminki musiałam parę osób usunąć za obraźliwe i dyskryminujące głosy. Bardzo dużo czasu zajmowało moderowanie grupy wokół tego tematu i niestety dużo osób wówczas odpadło z grupy. Po tym doświadczeniu zdecydowałyśmy, że grupa stanie się grupą zamkniętą – elitarną. W tej chwili przyjęte członkinie mogą zapraszać inne lesbijki, co jest weryfikowane przez administratorki. Dzięki temu miejsce to jest bardziej bezpieczne i występuje mniejsze ryzyko, że ktoś się tu pod kogoś podszywa…

Do  grupy przyjmujemy wszystkie osoby, które identyfikują się jako kobiety nieheteronormatywne. Odnosimy się do siebie z szacunkiem i akceptujemy swoją odmienność . Zapraszamy również kobiety transseksualne, które nie mieszczą się w heteronormie pod względem orientacji psychoseksualnej. Grupa jest po to, żeby się wspierać, żeby afirmować swoją seksualność, swoją tożsamość. A przede wszystkim dzielimy się zainteresowaniami i rozmawiamy.

AF: O ile dobrze pamiętam, przez czas jakiś grupa była zawieszona?

MK: Niestety, przyznaję, był moment zwątpienia. Obecnie grupa została reaktywowana, drugą adminką tej grupy jest moja dziewczyna i zaczynamy prężnie działać. Znowu przy okazji LesBoss zauważyłam, jak bardzo naszemu środowisku szkodzi brak solidarności. Straciłam w pewnym momencie moc i nie miałam siły odpierać nienawistnych ataków, kierowanych pod adresem osób odbiegających od stereotypu lesbijki. Oczywiście dla mnie było jasne, że ten stereotyp jest zły i nie należy go podtrzymywać, a tym bardziej powielać. Ważne było i jest dla mnie to, żeby nasze postawy nikogo nie wykluczały, nikogo nie raniły. LesBoss jest schronieniem dla kobiet nieheteronormatywnych L, B oraz T. Jeżeli czujesz się Kobietą i szanujesz je, to jesteś z nami.

Dzięki tej grupie znowu bardziej dojrzałam. W pewnym momencie LesBoss jednak została zawieszona, bo tak jak wspomniałam, wypaliłam sie, a nie miałam pomocy już od nikogo, kto by to dalej poprowadził, kto by moderował, przypilnował, czy wszystko jest w porzadku. Tu mam podobne doświadczenie, jak ty z Wyspą Kobiet. Mam nadzieję, że teraz będzie inaczej, że teraz głównym celem grupy będzie wymiana, a nie, jak to się mówi kolokwialnie, gównoburza. Dla mnie to wirtualne miejsce jest dobrym miejscem, by później realizować nasze cele w realu. Przy okazji grupy LesBoss zrobiłam krok w przód – krok w tył, ale się nie poddaję [śmiech]. To jest jak cha-cha, więc nie schodzę z parkietu. Tańczymy dalej. Ufam, że warto.

Nadal funkcjonuję w duchu lesbijskiej jedności, mimo przytoczonych negatywnych doświadczeń. Jeśli trzeba to pójdę na barykady, by egzekwować nasze prawa według jasnych zasad. I obiecuję, że będę w tym konsekwentna.

AF: Ostatnie moje pytanie dotyczy twojej drogi zawodowej. Dla kogo teraz pracujesz?

MK: Chętnie odpowiem. Moja droga zawodowa jest bardzo ciekawa, tak myślę. Zaczęło się bardzo szybko, bo zarabiałam już jako szesnastolatka. Pracowałam w szklarni przy pomidorach, w sklepach, w wypożyczalni kaset video, w kinie, za barem… Zahaczyłam również o dziennikarstwo. Marzy mi się pismo lesbijskie. Myślę, że jedno by mogło powstać. Chociaż jedno [śmiech]. By pokazywać w tym piśmie lesbijską solidarność. Przedstawiać lesbijki, których życiowa droga może być wzorem i inspiracją. Reklamować się, że LESTEŚMY, nie wstydzić się siebie i nie bać się prawdy o sobie. Wiem, że się tu powtarzam, ale to bardzo istotne wątki i dobrze, żeby wybrzmiały. Róbmy swoje, konfrontujmy się z rzeczywistością. Nie uciekajmy! Zadawajmy pytania, bo to podstawa efektywnej komunikacji.

A teraz jestem złotą rączką przede wszystkim dla kobiet [śmiech]. Już na samym początku studiów musiałam majsterkować we własnym mieszkaniu. Samodzielność w moim przypadku nastąpiła zbyt szybko przez to, że zostałam sierotą z mieszkaniem w spadku. Straciłam rodziców i musiałam radzić sobie sama. Pierwsza skrzynka z narzędziami, pierwsze prace elektryczne, stolarskie, hydrauliczne. Od tego się wszystko zaczęło. Od tej potrzeby samodzielności, którą życie na mnie wymusiło. Zaczęłam również radzić sobie sama w tej dziedzinie ze względu na skromne finanse. Później zaczęłam takie drobne prace naprawcze świadczyć najbliższej rodzinie: babci, cioci, przyjaciółce. Krąg odbiorców moich usług się powiększał. To wszystko sprawiło, że zostałam z doskoku, bo to jeszcze nie jest działalność gospodarcza, kobietą Złotą Rączką dla kobiet. To jest moja pasja i moja praca. Z tego obecnie żyję, wykonując w między czasie inne prace, które również są moją pasją jak fotografia oraz rysunek, ponieważ bardzo kręci mnie sztuka tatuażu i zamierzam się w tym rozwinąć.

Działam w obrębie Poznania. Staram się ze wszystkich sił wspierać te wszystkie kobiety, które potrzebują w tym zakresie wsparcia. Jestem dla nich pogotowiem w tym względzie. Uwielbiam ten moment, kiedy moja klientka się śmieje, kiedy wreszcie może odetchnąć z ulgą, bo coś zaczyna działać, tak jak należy.

AF: Rozumiem, że wśród swoich klientek masz lesbijki?

MK: Oczywiście. Swoje usługi złotorączkowe kieruję też do lesbijek. Jakkolwiek to brzmi. [śmiech]. Reklamując się nie ukrywam tego faktu. Muszę przyznać, że jest tu bardzo pozytywny odzew. Słyszę: całe szczęście przyszłaś gdyż... I tu najczęściej pada: miałam dwóch fachowców przed tobą, którzy powiedzieli, że tego się nie da zrobić; albo się da, ale trzeba dużo więcej zapłacić, by się dało. A ja przychodzę i widzę, że ktoś tu chciał Panią nieźle naciągnąć na dodatkowe koszty, żerując na jej nieświadomości i bezradności. Z reguły kobiety poddają się męskiej narracji w tym przypadku, bo przecież mężczyzna/fachowiec się zna. Niestety następny punkt w scenariuszu to, że fachowca, któremu Pani zapłaciła, nie może się go doczekać przez kolejny miesiąc, bo zaginął w drodze do sklepu. Takie sytuacje też się zdarzają. Oczywiście kobiety fachowczynie też mogą tak się zachować, ale ja takich nie znam. Często też przy okazji mojej pracy słyszę, jak bardzo kobiety są narażone ze strony fachowców na seksistowskie teksty. Kobieta, która jest sama w domu, autentycznie się boi. Zaprasza do siebie mężczyznę, który przeważnie jest silniejszy od niej i słyszy wulgarne komentarze pod jej adresem. Jednak widzę, że do mnie klientki mają zaufanie i w trakcie, gdy ja naprawiam zlew, to one ze spokojem szydełkują, czytają książkę, pracują, czy odpoczywają. Zdarza się tak, że wyjeżdżają i zostawiają mi klucze. Dlatego ogłaszam się wśród lesbijek, bo wiem, że je jeszcze bardziej dotykają seksistowskie teksty, typu: Pani ma tu tak ciepło, że mogłaby sobie biegać nago po mieszkaniu. Nagminne naruszanie sfery intymności. My kobiety dobrze to rozumiemy.

Zachęcam również kobiety, żeby radziły sobie samodzielnie w tej dziedzinie. Czasami takie prace są bardzo proste i nie wymagają narzędzi. Pokazuję, jak coś zrobić samej. Podrzucam linki z filmikami. I taka klientka sama działa i też jest mi wdzięczna. I też dzięki takiej postawie jestem polecana. Bardzo bym chciała, by w tej branży była jak największa konkurencja. Dla mnie rewelacja i oby było nas/kobiet złotych rączek,  jak najwięcej. Pracy dla nas nie zabraknie [śmiech]. Nawet kobiety, które mają mężów, synów nie mają często komu powierzyć naprawy kranu. Po prostu nie ma szans, by któryś z nich zadziałał, ruszył palcem. Ja nigdy nie miałam takiego ograniczenia w głowie, że czegoś nie mogę w tej sferze majsterkowania. Wokół mnie nie było mężczyzn, którzy wiedzieliby lepiej, jak coś zrobić. Nikt mi nie powiedział: Kochanie zostaw to prawdziwemu mężczyźnie.

Wychodzę z założenia, że ja mogę nie chcieć czegoś robić, bo jestem kobietą, lesbijką, ale jak chcę coś zrobić, to robię. Postawiłam na siebie i to jaka jestem. Lubię nieść pomoc, działać solidarnie i w tym się spełniam.

AF: Dziękuję za rozmowę i trzymam kciuki za Twoje działania na każdej płaszczyźnie, o której rozmawiałyśmy. I niech lesbijska solidarność wreszcie się w nas obudzi!

Korekta: Maja Korzeniewska

———————-

Maria Kowalska – Marina, Maria, dla przyjaciół Mara, a nawet Marian / kobieta wielu imion jak i wielu pasji / dumna lesbijka / administratorka facebookowej grupy LesBoss / żyje i działa na terenie Poznania / kobieta Złota Rączka dla kobiet.

Agnieszka Frankowska – urodzona 8 marca; lesbijka / feministka / aktywistka / spółdzielczyni / poetka / osoba z niepełnosprawnością / przez lata zaangażowana w działania poznańskiego Stowarzyszeniu Kobiet Konsola / współorganizatorka pierwszego Marszu Równości w Poznaniu (2004) oraz jego kolejnych edycji / założycielka poznańskiej Wyspy Kobiet (2011 – 2013) / obecnie członkini Partii Razem / współinicjatorka projektu Lesbijska Inspira

——————————————–

LESBIJSKA INSPIRA
To niezależna inicjatywa, której e-przestrzeni udziela siostrzana Feminoteka
,
I.   Manifest
1.   Manifest. Instant. 
2.   Rozmowa I. Od lesbijskiej konspiry do lesbijskiej inspiry
3.  Rozmowa II. Minął rok. To, o czym mówiłyśmy w prywatnych rozmowach, stało się częścią debaty publicznej 
.
II. Rozmowy wokół manifestu
1.   Mamy wewnętrzną potrzebę wolności. Rozmowa z Małgorzatą Myślak i Magdaleną Sota
2.   Coming out – nie chcę i nie muszę. Rozmowa z Anonimową Lesbijką
3.   Z miłości i gniewu rodzi się odwaga. Rozmowa z Angeliną Caligo
4.   Moja droga do siebie samej. Rozmowa z Marią Kowalską
5.   
Potrzebne są niehetero bohaterki. Rozmowa z Anną Bartosiewicz
6.   Chcemy więcej! Rozmowa z Anną i Zandrą Ra Ninus
7.   Lesbijki, pora na prokreację! Rozmowa z Anną Adamczyk
8.   Kto ma prawo do słowa “lesbijka”? Rozmowa z Magdą Próchniak
9.   Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną lesbijką w Lublinie. Rozmowa z Małgorzatą Szatkowską
10. Trzeba stawiać opór. Rozmowa z Magdaleną Tchórz
11.  Dziewczyna i dziewczyna – normala rodzina. Rozmowa z  Zuch Dziewuchami
12.  Niepytana nie mówiłam, że jestem lesbijką. Rozmowa ocenzurowana
13.  Co Ty tutaj robisz? O poczuciu wyobcowania i przynależenia. Rozmowa z Nicole G.
14.  Mam na imię Kasia i to jest moja tożsamość. Rozmowa z Katarzyną Gauzą.
15.  Tęczowe aktywistki na Ukrainie są wyłącznie feministkami. Rozmowa z Katją Semchuk
16.  Oryginalnie nieheteroseksualna. Rozmowa z Agnieszką Marcinkiewicz
17.  Sama zrobię dla siebie miejsce. Rozmawa z Klaudią Lewandowską
18.  Dziś określam siebie jako osobę panseksualną. Rozmowa z Alex Knapik
25. Wolę nie zostawiać niedomówień. Rozmowa z Adą Smętek
26. Do tej pory myślałam, że LGBTQ to nie ja. Rozmowa z Anonimową Lesbijką
27. Ciągle zajmujemy się sobą i żądamy od innych akceptacji. Rozmowa z Anną Marią Szymkowiak
.
III. Głos z zagranicy
1Węgry. Brakowało nam środowiska kobiet niehetero – stworzyłyśmy je. Rozmowa z Anną Szlávi
.
IV. Męskoosobowo
1. To co polityczne jest wspólne. Rozmowa z Tomaszem Gromadką
2. Przyszło nowe pokolenie kobiet nieheteronormatywnych. Rozmowa z Marcinem Szczepkowskim
.
V.  EL*C. Wieden 2017. 
1.  Magdalena Wielgołaska. Odzyskiwanie lesbijskiej tożsamości – wreszcie pomyślmy o sobie, Siostry.
2.  Monika Rak. Siła filmu dokumentalnego, czyli lesbijki do kamer!
3.  Magdalena Świder. Wokół tożsamości.
4.  Agnieszka MałgowskaPeformansy, czyli witamy w Lesbolandii.
5.  Joanna Semeniuk. Jeśli nie zrozumiemy naszej przeszłości, nie zrozumiemy siebie.
6.  Agnieszka Frankowska. PL, czyli Polskie Lesbijki w Wiedniu. 

VI. EL*C. Kijów 2019.
1.  Monika Rak. L*Geniusza na Ukrainie
2. Magdalena Wielgołaska. Lesbianizacja przestrzeni.

BONUS
Komiks. Superprocenta. Graficzny komantarz Beaty Sosnowskiej

                                                                                                             ——————————-

Aktualne wiadomości na temat projektu Lesbijska Inspira znajdziesz na:

Feminoteka
Kobiety kobietom
Strefa Les*
Kobieta Nieheteronormatywna
A kultura LGBTQ+ nie poczeka!
.
Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

 

Wywiad z bohaterką książki Marty Abramowicz ,,Zakonnice odchodzą po cichu”.

Gorąco polecamy wywiad z jedną z bohaterek książki Marty Abramowicz ,,Zakonnice odchodzą po cichu”. 

zakonnice

O: Niedawno ukazała się książka Marty o zakonnicach. Przeczytałaś ją?

Z: Tak. Przeczytałam ją jeszcze na e-booku, bo byłam bardzo ciekawa. Śledziłam wszystkie posty, informacje na portalach, facebooku, czytałam fragmenty, które się pojawiały. Byłam ciekawa książki i tej tematyki, która ciągle jeszcze jest nieznana – o tym się nie mówi, o tym się nie pisze.

O: Jak Ci się czytało?

Z: Podzieliłam sobie lekturę, tak jak podzielona jest książka, na dwie części, więc najpierw pochłonęły mnie te opowiadania, które oddają rzeczywistość i realia życia. Na ich przykładzie, mimo różnorodności historii, da się dostrzec wspólne mianowniki. Później historie, wypowiedzi księży, które też oddają to, jak siostry są postrzegane przez nich, czy przez zakonników. A bardzo często postrzegane są w sposób negatywny, jakby nie było. Współpracując z księżmi widziałam, że jesteśmy odbierane tak, jak to było potem w książce opisane.

O: To musiała być dość smutna lektura.

Z: Potwierdziła rzeczywistość, jaką znałam. Mogłam ją odnieść do konkretnych wydarzeń, realiów. Lektura smutna, bo pokazuje, że nie jest różowo ani kolorowo. Tam, gdzie są ludzie, są również określone sytuacje, historie. I jest też niestety dwulicowość – z jednej strony wszystko ładnie i kolorowo, a w środku niestety zupełnie inaczej.

O: Wspominasz też o tym, że gdy zaczęłaś czytać tę książkę na e-booku, śledziłaś różne informacje pojawiające się o książce. Jakie to były informacje? Pewnie jakieś recenzje.

Z: Tak. Patrzyłam na recenzje, a po wydaniu książki na różne komentarze. Ostatnio pojawił się nawet komentarz Krystyny Jandy na temat książki. Cieszy mnie to, że dotarło to do szerokiego grona. Nawet ostatnio będąc w Empiku zobaczyłam, że książka jest na liście bestsellerów, bodajże w pierwszej dziesiątce. Książka szybko się rozeszła, potrzebny był dodruk. Widziałam zatem, że znalazła podatny grunt.

O: A jakie były reakcje, gdy czytałaś komentarze?

Z: Część osób pytała mnie o potwierdzenie, czy tak się rzeczywiście dzieje. Ostatnio wysłałam nawet książkę do swoich rodziców. Oni już wcześniej wiedzieli jak jest, ponieważ nie kryłam pewnych rzeczy i nie mówiłam nieprawdy. Zresztą sam fakt odejścia świadczył o tym, że coś było nie tak. Komentarze na temat książki, z którymi się spotkałam, faktycznie były pozytywne. Oczywiście wiadomo – pozytywne ze strony nie kościelnej, bo niestety reakcja kościoła była troszeczkę inna.

O: Ja też zauważyłam, że faktycznie bardzo dużo osób rzuciło się na tę książkę. Osoby, które ją przeczytały, mówią, że są bardzo poruszone. To częsta opinia, że te historie często dotykają głębokich emocji.

Z: Tak, bo to generalnie dotyka całego życia człowieka, który idzie z zupełnie innym przeświadczeniem, z zupełnie inną chęcią i nastawieniem, a spotyka się ze ścianą, z którą się zderza.

O: Tak się zastanawiałam, bo Marta wspominała we wstępie, że ciężko było jej znaleźć zakonnice. I zaczęłam się zastanawiać, jaka była wasza historia? Jak się poznałyście? Jak na Ciebie trafiła?

Z: Trafiła tak, jak o tym pisała – rozesłała maile do osób, które znała. I drogą łańcuszka – coś komuś ktoś. Trafiła do mnie przez kolegę z mojej miejscowości. Napisał do mnie na facebooku, że jego znajoma pisze książkę i czy zgodziłabym się z nią skontaktować. Powiedziałam, że nie ma problemu, podał mój numer telefonu i Marta bardzo szybko się odezwała. Nie pamiętam, czy przez telefon, czy na fejsie. Pomógł internet, rozesłanie wici. W ten sposób widocznie da się dotrzeć, choć ja też pytałam drogą jakby łańcuszka, ale mi odmawiano. Albo ktoś nie miał czasu, albo nie chciał.

O: To wymaga dużej odwagi, opowiedzenie o sobie w książce, która będzie lada dzień wydana i która dotyka dość trudnych tematów.

Z: Mówienie o tej tematyce wymaga odwagi. Czasami jest tak, że boimy się otwarcia może nie tyle przed rodziną, ile przed środowiskiem, z którego wyszliśmy. Ono nie zawsze wie, jak to wyglądało, często jest bogobojne, więc rzucenie cienia na kościół, zakon – nie daj Boże. W tym momencie wszyscy się ode mnie odwrócą, bo ja piszę negatywnie. Boją się otwierać, boją się o tym mówić. Czasami jest to związane z tym, że pracują dalej w środowisku kościelnym, więc boją się mówić, żeby nie stracić pracy. To jest bardzo istotna kwestia. Są również osoby, które chcą o tym zapomnieć. Nie chcą do tego wracać, bo nie chcą o tym pamiętać. Są różne powody, dla których dziewczyny, które odeszły z zakonu, nie chcą o tym mówić. Dla jednych jest to zamknięta przeszłość, inne nie chcą w to mieszać rodziny, a jeszcze inne z obawy.

O: A dlaczego Ty się zgodziłaś?

Z: Dlatego, że już nie jest to dla mnie problem, by o tym mówić. W takim sensie, że po odejściu też trzeba było się otrząsnąć, troszeczkę wyprostować. Teraz to już nie jest problem. Poza tym, dlaczego o tym nie mówić, skoro jest taka rzeczywistość. Ja nigdy nie mówię, że tam było tylko źle. Bo było też dobrze, bo poznałam fajnych ludzi, naprawdę przesympatycznych, z którym do tej pory utrzymuję kontakt i są moimi przyjaciółmi. Są to osoby świeckie. Nie jest to więc czas stracony, tylko i wyłącznie zły. Były też jednak niestety ciemne strony tego wszystkiego, więc stwierdziłam, że dlaczego mam nie powiedzieć o pewnych rzeczach. Dlaczego mamy siedzieć cicho? Skoro mówi się o księżach, skoro oni też o tym mówią, bo znam środowiska byłych księży, którzy odeszli, ponieważ byli podobnie traktowani, bo też nie wytrzymali. To nie kobieta wchodziła w grę, tylko po prostu praca, fizyczność, robił wszystko, a miano go za nic. Dlaczego zatem nie mówić o tym od strony zakonów żeńskich? I nie mam z tym problemu. Czy się boję? Trochę się boję, ale staram się zachowywać pewne granice. Ta trudna przeszłość jest w mojej pamięci, ale mogę o niej opowiedzieć. Czasem rozmawiam z młodymi dziewczynami zastanawiającymi się nad pójściem do klasztoru. Nie odciągam, nie mówię „nie idź”, tylko przedstawiam realia, pokazuję plusy i minusy. Że wcale nie jest tak różowo, że nie jest tylko tak fajnie, że wszyscy tylko uśmiechają się do ciebie i jest miło i sympatycznie, wszyscy mówią „szczęść Boże”, „Bóg zapłać”. Przychodzi taki moment, że musisz się wykrzyczeć, wypłakać i masz wszystkiego dość. I zastanawiasz się, po co tam jesteś. O tym trzeba mówić. Tak mi się wydaje. I po to jest ta książka. I jeśli mogłam w jakiś tam sposób pomóc Marcie, to czemu nie.

O: Czy mogłabyś w paru słowach powiedzieć, jak wyglądało Twoje codzienne życie w zakonie?

Z: Trzeba by było podzielić to na dwa etapy . Etap pierwszy to etap formacyjny, czyli postulat, nowicjat, juniorat, kiedy jesteśmy zgromadzone we wspólnocie, do której wstępujemy. I wtedy dzień wygląda zupełnie inaczej, bo jesteśmy ustawione pod cykl dnia dostosowany do młodzieży zakonnej. Czyli mamy swoją mistrzynię, opiekunkę, która wyznacza zajęcia, dyżury. Pobudka, modlitwa w osobnej kaplicy (dopiero później się przychodziło z siostrami na msze). Odpowiadałyśmy wówczas przed naszą opiekunką czy mistrzynią, nie podlegałyśmy innej przełożonej. I w tym okresie to wygląda troszeczkę inaczej niż później, bo cykl dostosowano do dnia pracy, ale była też i nauka. Pobudka około 5.20, poranne modlitwy, msza, śniadanie i potem lekcje – zajęcia czy to z teologii moralnej, czy z historii Kościoła, historii zgromadzenia. Uczyłyśmy się też konstytucji i przepisów zakonnych. Później szłyśmy na dyżury do pracy – kuchnia, ogród, pralnia. Wszystko działo się na terenie zakonu, bo akurat tam, gdzie są okresy formacyjne, są dosyć duże ogrody, jest własne gospodarstwo, więc pracy wystarcza dla wszystkich. I to też jest plus, bo nauczyłam się wielu rzeczy, których nie miałam szansy wynieść z domu, bo mieszkałam w bloku. Tak jak wspominałam w wywiadzie do „Newsweeka” – czasami takie zwykłe dziewczyny powinny iść na pół roku do klasztoru, żeby nauczyły się sprzątać, myć okna, żeby miały taką szkołę życia. Jak panowie do wojska, tak dziewczyny na pół roku do klasztoru. Bo to naprawdę uczy. Po pracy były modlitwy, potem rekreacja też w naszym gronie – wspólne zabawy, w nowicjacie nawet siatkówka, śpiewanie, wyszywanie – to dla mnie też była szkoła, ponieważ naprawdę słabo szło mi szydełkowanie czy robienie na drutach. Wiele rzeczy robiłyśmy same, np. różańce, wyszywałyśmy komże, bieliznę kielichową do mszy, obrusy do kościoła – to wszystko czemuś tam służyło, uczyłyśmy się. I nie trzeba było nic kupować. Potem znów szło się do pracy, wracało na dyżury. Dyżury kończyły się wcześniej, szło się znowu na zajęcia. Później modlitwy, kolacja, krótka rekreacja, modlitwy, i wtedy już następował czas dla siebie – ok. 20.30. Potem, chyba o 21.30, na dzwonek trzeba było iść spać. Także czasu dla siebie (nie mówię o rozwiązywaniu krzyżówek, ale o takim ogarnięciu siebie) zaledwie godzina. Zawsze się śmiałyśmy, bo na pytanie: kiedy mam to zrobić?, odpowiedź brzmiała: w wolnym czasie po rekreacji. Bo rekreacja była czasem dla wspólnoty i trzeba go było spędzać ze wspólnotą.

O: Czyli jeśli chciałaś pobyć sama w tym czasie, to nie bardzo miałaś możliwość?

Z: Nie, bo wtedy izolowałabym się od grupy, a to też było źle postrzegane. Podobnie jak rozmowa z inną siostrą nie będącą z mojej wspólnoty – bo uciekam ze wspólnoty. To były dla mnie męki. Zawsze nam mówili – przyjaźń partykularna, cokolwiek to znaczy. Jak zaprzyjaźniłam się z siostrą po ślubach, bądź starszą też po ślubach, która jest już na placówce jako takiej, to moje przełożone już węszyły – dlaczego szukam poza wspólnotą, a nie we wspólnocie, w której jestem.

O: Bohaterki książki mówiły, że trudno jest zawierać przyjacielskie relacje w zakonie i że jest nacisk, żeby z każdą kobietą przebywać mniej więcej tyle samo czasu, żeby nie poświęcać go zbyt wiele jednej osobie.

Z: Tak, to już jest źle postrzegane. Jeszcze pół biedy, jeśli ma to miejsce we wspólnocie, w której się jest, w okresie formacyjnym. Są ludzie, z którymi pogadasz i to jest wszystko, cała twoja relacja. Wiadomo, kogoś lubi się bardziej, kogoś mniej. Ale jeśli poznało się we wspólnocie kogoś, z kim się fajnie dogadywało i nawiązują się relacje (ja tu mówię o relacjach w pojęciu zgromadzenia – tak zwanych zdrowych relacjach) – zwykła babska przyjaźń: idziemy na spacer, spotykamy się częściej, rozmawiamy w drodze dokądś – to już jest źle postrzegane. Bo już za dużo czasu spędzam z tą siostrą – i to na pewno jest niezdrowe. Podobnie jak w sytuacji, gdy widziano cię z księdzem – świadczyło to automatycznie o problemie ze ślubem czystości. I były to sytuacje czasami przedziwne, czasami sami księża się śmiali. Np. miałyśmy dyżury w zakrystii i trzeba było podać księdzu tzw. welon. Kiedy jest wystawienie najświętszego sakramentu, ksiądz chwyta monstrancję właśnie przez welon, który trzeba mu położyć na ramionach, i jedna z sióstr prawie go na niego wrzuciła, żeby tylko księdza nie dotknąć. I wtedy on zapytał, czy ma przynieść grabie. Bo to było śmieszne, to była karykatura wszystkiego. Ja sama miałam ten problem, gdy byłam w Siedlcach i pracowałam z księżmi na parafii w katechezie, i zdarzało się, że ksiądz mówił: siostro, może się przejdziemy? A ja patrzyłam, czy przełożona nie zobaczy, że ja spaceruję. To było chore, wpędzało w paranoję. Człowiek wpadał w popłoch – patrzył, czy nie patrzą. I tak samo było z siostrami – wszelkie relacje były źle postrzegane. Problem pojawiał się na placówkach małych, na przykład tam, gdzie byłyśmy we trzy.

O: Bo najpierw byłaś w dużej placówce?

Z: Tak. Postulat, nowicjat to były duże placówki. Po złożeniu ślubów następuje drugi okres, wtedy przerzuca się nas do prowincji. Bo to jest tak, że zgromadzenie ma kilka prowincji w Polsce, albo na świecie – to zależy od tego, czy jest to zgromadzenie polskie, czy zagraniczne. I po ślubach każda wraca do swojej prowincji – jest to zależne od miejsca, gdzie się wstępuje. Bo można być z północy i wstąpić na południu, i wtedy to jest twoja macierzysta prowincja. Możesz też wstąpić do tej prowincji, do której jest ci najbliżej, co jest wygodniejsze z racji chociażby późniejszego kontaktu z rodziną. Po pierwszych ślubach, które się składa, jedzie się do placówek. Przełożone mówią: siostra obejmie taką placówkę i będzie wykonywała takie zadania. I trzeba powiedzieć: amen, bóg zapłać i jechać. Nawet, gdy ma się odmienne zdanie, albo gdy się czegoś nie lubi. Mnie akurat wysłano do dzieci – trzylatków w ochronce. To był dla mnie prawdziwy survival.

O: Co miałaś tam robić?

Z: Ja nie miałam w ogóle pedagogicznego przygotowania do tych dzieci. Skończyłam katechezę i po pierwsze nigdy nie pracowałam, a tu mnie rzucają do przedszkola. Zero przygotowania pedagogicznego pod kątem przedszkola. Przełożeni wiedzieli, że to nie jest moja pasja. To chyba było na zasadzie pokory – siostra się nauczy pokory i pójdzie do dzieci. Starałam się coś rzeźbić z tymi dziećmi. Na szczęście to były trzylatki, a nie np. sześciolatki, poza tym siostry mi pomagały. Starałam się, jak mogłam. To była większa placówka, było nas więcej, siostry były młode. Później wysłano mnie do arcybiskupa do Białegostoku. Tam, mówiąc delikatnie, jechałam na szmacie, tzn. wycierałam kurze, przygotowywałam kolacje.

O: Dość duża zmiana.

Z: W pracy zdecydowanie. Ale to było o tyle fajne, że tam mogłam poznać wartościowych ludzi. Tam było otwarcie. Zresztą biskup nie traktował sióstr jako sprzątaczek, kucharek itd. Jadłyśmy z nim razem posiłki, jeździłyśmy z nim. Tam naprawdę panowała wspólnotowa atmosfera. Później to już była szkoła – dwa lata placówki.

O: Co robiłaś w szkole?

Z: Prowadziłam katechezę. Były dzieci komunijne, klasy 1-3. Ten czas wspominam najfajniej. Na placówce byłyśmy trzy – zakrystia i dwie katechetki, czyli jeszcze moja przełożona była katechetką. Było naprawdę rewelacyjnie. Ja byłam najmłodsza, przełożona starsza i siostra zakrystianka najstarsza. Nikt pod nikim nie kopał dołków, nikt na nikogo nie donosił. Co kto miał komu do powiedzenia, to mówił. Atmosfera czyściła się przy śniadaniu, obiedzie czy kolacji i wszystko było jasne. Tam też zupełnie inaczej wyglądał dzień, bo mogłyśmy dopasować go do pracy, którą wykonywałyśmy. Czyli jak mam na ósmą do pracy, to albo biegnę do kościoła, albo idę na mszę wieczorem. W południe też nie ma wspólnej modlitwy, bo każda z nas jest w szkole. To też zależy od domu, bo tam był on na tyle otwarty, że kto przychodził, to wychodziłyśmy z kaplicy i szłyśmy do tych ludzi, a nie na zasadzie: proszę poczekać, my się pomodlimy i zaraz przyjdziemy. Przychodziła młodzież, przychodzili ludzie starsi. Dom był naprawdę otwarty, a drzwi się nie zamykały.

O: To trwało trzy lata?

Z: Dwa lata katechezy w Siedlcach. Dwa lata formacji. Później składałyśmy pierwsze śluby. I po ślubach jeszcze rok był formacją, bo to było jeszcze troszkę pozmieniane w konstytucjach. Później już placówki. Czyli sześć lat łącznie.

O: I to jest, jak rozumiem, cały czas też okres kształtowania się przyszłej zakonnicy, w sensie kształcenia się itd.

Z: Kształtujemy się tam w klasztorze permanentnie, to jest tzw. formacja permanentna. Czyli po złożeniu ślubów wieczystych trzeba było dbać o swój rozwój duchowy, na przykład obowiązkowo jeździć na rekolekcje. Raz do roku wybierało się rodzimy dom zakonny, do którego chciało się jechać na rekolekcje. Jeśli chciało się jechać gdzieś indziej, należało mieć pozwolenie od przełożonych. Każda siostra musiała już później sama dbać o siebie. W okresie formacyjnym, do ślubów wieczystych, ktoś się tym zajmuje – organizuje dni skupienia. Później już sama o to dbasz – robicie w domu grafik, kto kiedy wyjeżdża na rekolekcje itp.

O: Czy wtedy był też czas, żeby się kształcić, czytać określone lektury, zagłębiać się w nie?

Z: Też. Ale często jest tak, że tego czasu jednak brakuje. Łatwiej jest, kiedy ktoś ten czas układa. Jeżeli zaś pracujesz zewnętrznie – idziesz do szkoły, szpitala, przedszkola, to czasami jest ciężko z tym czasem, nawet żeby książkę poczytać. Szło się do kaplicy i po prostu oczy się zamykały. Chociaż starałyśmy się i czytać, i zdobywać wiedzę, a nawet mieć czas dla siebie. Najczęściej to były soboty i niedziele. Można było posiedzieć w pokoju, popisać listy, bo były to jeszcze czasy pisania tradycyjnych listów. Korespondencja była otwierana.

O: Czytana?

Z: Nie wiem. Dostawałam otwarte listy, nie wiadomo, czy były czytane. Tak było akurat w tym zgromadzeniu, nie wiem, jak jest w innych. Jak się wysyłało list, też trzeba było dać otwarty. Chyba że się wysyłało dwa. Tu już zaczynało się kombinowanie.

O: Co sprawiało Ci radość w przebywaniu w zakonie? Jakie aspekty były priorytetowe?

Z: Fajne było dla mnie zaangażowanie. Taka chęć pomocy, chęć otwarcia się, realizowania… jak ktoś mówi o sobie, to w klasztorze trudno mu się zrealizować. Bo jeśli chcesz się w czymś realizować, to zazwyczaj robią kontra, bo musisz się nauczyć pokory. Ale co mi dawało radość? Sfera duchowa? Powiem szczerze, że ja byłam zawsze bardziej realistką i więcej było we mnie pragmatyczki. Kwestia wiary to było zawsze troszeczkę pod górę. Parę rzeczy mi się nie zgadzało w tym wszystkim i przyjmowanie pewnych rzeczy na wiarę, bo Jezus tak chce to… Więc sfera duchowa nie, ale zaangażowanie – praca z ludźmi, do ludzi, kontakt z nimi, w jakimś sensie poświęcenie się. Ale też poznawanie siebie, bo jednak człowiek poznaje siebie w takich sytuacjach.

O: Ale to trudne poznawanie siebie?

Z: Tak. Bo masz więcej czasu, szczególnie w okresie formacyjnym, na myślenie, zastanawianie się nad sobą. Czasami pomagały w tym rekolekcje, szczególnie jezuickie. Cały cykl tych rekolekcji pomaga dojść do pewnych rzeczy. Niektórzy osiągają to u psychologa czy psychiatry, ale rekolekcje i modlitwa też temu sprzyjają, bo dochodzi się, dlaczego jestem taka, a nie inna, dlaczego tak reaguję, gdzie jest przyczyna: dzieciństwo, rodzina, praca nad tym. Tylko trzeba w tym znaleźć złoty środek. Nie tylko Jezus tak chciał, gdzieś tkwi jeszcze jakaś przyczyna. Ale tak jak mówię, bycie w klasztorze to jest też czas, kiedy człowiek się uczy. I modlitwy też. Bo nie wszystko przychodziło łatwo, jeśli chodzi o modlitwę. Jeśli ktoś myśli, że modlitwa jest łatwa, to życzę powodzenia. Bo nie polega to na tym, że pójdę do kaplicy, odstukam różaniec i wyjdę z kaplicy. Akurat różaniec to była dla mnie masakra, to była tak monotonna modlitwa. A trzeba było go w ciągu dnia odmówić, jeśli nie wspólnie, to indywidualnie. Brewiarz, modlitwa psalmami, to było ok. Ale indywidualnie różaniec to… Ale to też jest takie przełamywanie siebie, bo stwierdziłam, że pójdę i pomodlę się mimo wszystko. Zacisnę zęby, przysnę trzy razy, ale dam radę.

O: Ile lat byłaś w zakonie?

Z: Sześć. Łącznie z okresem formacyjnym.

O: Czy przez te sześć lat widziałaś sytuacje, w których pojawiała się przemoc w zakonie? Niektóre z zakonnic opowiadały, że zdarzają się sytuacje przemocowe, że jest nierówność traktowania, bardzo duża hierarchia.

Z: Przemocy fizycznej jako takiej nie widziałam i jej nie doświadczyłam. Raczej psychicznej. To tak, tu bym się zgodziła. Nierówność traktowania tak – były osoby wiecznie do tego samego. W niektórych zgromadzeniach w ogóle jest tak, że są tzw. chóry. Przynajmniej były. Nie wiem, czy kojarzysz film „Faustyna”. Ona jest tam przeznaczona do prac ogrodowych, piekarni, bo była niewykształcona – tzw. drugi chór. I był pierwszy chór – siostry wykształcone, lepiej urodzone, z posagiem itd. Tutaj może nie było takiego podziału, ale były siostry przeznaczone do prac ogrodniczych, kuchennych, do pralni oraz inne siostry. Jak to mówił św. Stanisław Kostka: do wyższych rzeczy jestem stworzony, czyli będę robił coś lepszego – uczył dzieci, skończę studia itp. Tylko cały sukces w zakonie polega na tym, żeby nie pokazać tej swojej wyższości. Bo były dyżury – jak ktoś skończył studia, też musiał iść do kuchni. Ta, która skończyła studia, to siostra, która wyjdzie do ludzi, porozmawia. A inna bidula czasami siedzi w kuchni całe życie. Ona może się tam i spełnia, i realizuje, ale nie widzi innego życia. Ona nie poznaje ludzi, jest tam, tam pracuje. Czy była przemoc psychiczna? No była jakaś tam. Chociażby wysyłanie ludzi do pracy, w której jest ciężko. Ja wiem, że to kwestia przełamania siebie, ale wiadomo, że jak człowiek robi to co lubi, robi to zdecydowanie lepiej. To tak jak z każdym zawodem, z każdą pracą. Jeśli idę do ludzi i robię to, co lubię, to efekt jest inny.

O: To tak jak wspomniałaś, że najprzyjemniej pracowało Ci się z dziećmi w wieku szkolnym.

Z: Tak, bo one coś kumają, gdy do nich mówię, a te trzylatki to trochę one na mnie, ja na nie. Wracając do tematu – było takie trochę znęcanie się psychiczne. Mogłam to tak odebrać. Nie ja osobiście, ale byłam świadkiem sytuacji, gdzie siostrze sprawdzano co czyta. Zresztą ja też doświadczyłam paru takich sytuacji. Nawiązałam kontakt z byłą siostrą, którą znałam przed wstąpieniem i która była w tym zgromadzeniu. Ja wstąpiłam znając ją, kiedy była jeszcze w klasztorze. Nawiązałyśmy kontakt, spotykałyśmy się. Ktoś komuś doniósł, więc spotkałam się z sytuacją, że mam się nad sobą zastanowić, nad składaniem ślubów i w ogóle.

O: A dlaczego?

Z: Bo nie wróciłam na czas. Było zakończenie studiów, rozdanie dyplomów. Pojechałam się z nią spotkać na kawę, a druga siostra wróciła do domu, więc ja oberwałam, że nie wróciłam na czas. I czego ja chcę, czy w ogóle chcę zostać w klasztorze. Musiałam to przyjąć na klatę, a jak przyszło co do czego, to później prosili, żeby człowiek został. Taka prawda.

O: A czy to prawda, że kontakt z byłymi siostrami, które wystąpiły z zakonu jest niewskazany dla kobiet przebywających w zakonie?

Z: No tak. Jeśli jest się po ślubach wieczystych, to mniej; te siostry mają większą swobodę kontaktów czy wyjść. Siostry, które pracują, ale jeszcze nie mają ślubów wieczystych a tzw. śluby czasowe, nie są takie swobodne w wyjściach, spotkaniach, kontaktach. I w tym momencie jest to niewskazane, bo ta, która odeszła z własnej woli, zaprzepaściła powołanie. Jest osobą, o której nie powinno się mówić. A jeśli się mówi, to w ten sposób, że sama sobie jest winna, bo przestała się modlić, bo naraziła się na jakieś tam kontakty. Ten kontakt z pewnością jest utrudniony. W takich sytuacjach tworzy się podziemie. Ktoś komuś pisze list, który idzie do kogoś innego, żeby mu przekazał. Konspiracja. Niemalże się grypsy rozdawało (śmiech).

O: Co zadecydowało, że już nie jesteś w zakonie?

Z: W pewnym momencie szala się przechyliła. Już nie dawałam rady. Nie fizycznie, a psychicznie. Byłam tą, która wiecznie za wszystko obrywała – bo byłam głośna, bo się śmiałam. Nawet musiałam uczyć się chodzić nie po męsku, bo zawsze byłam córką tatusia: piłka, sport itd. Siłą rzeczy mi zostało. A tutaj – wszystko na nie. Już to zaczęło mnie męczyć. To też nie jest tak, że się obraziłam, bo nie robię tego, co lubię. Nie. Po prostu stwierdziłam, że to już ostatni dzwonek. Miałam 26 lat i uznałam, że później może być już tylko trudniej zacząć od nowa – odnaleźć się, ogarnąć. Poza moim wiekiem, nadszedł też czas złożenia ślubów wieczystych i pomyślałam: no nie ma sensu. Ja już wtedy kombinowałam i stwierdziłam, że jak mam to robić i nie przestrzegać ślubów, to równie dobrze mogę pracować jako osoba świecka. Bo w klasztorze po coś są te zasady, a jeżeli jestem w nim i je łamię, to po co być? Z powrotem nie było problemu, wróciłam do rodziców. Gorzej, gdy chodziło o nowy start życiowy – znalezienie pracy, ogarnięcie się. Część, gdy odchodzi, jest bardzo zastraszona. Poza tym jesteśmy postrzegane bardzo negatywnie. Ja nie mogłam znaleźć pracy po odejściu.

O: Negatywnie przez społeczeństwo?

Z: Kler, duchowieństwo. Im mniejsza miejscowość, tym gorzej. Ja byłam niemalże wyklęta. Nie w swojej parafii, bo u mnie są dwie parafie. W nowo powstałej jest ksiądz diecezjalny i ktoś mu powiedział, że wyrzucili mnie z klasztoru, więc dyrektorka szkoły nie chciała mnie przyjąć do pracy. Wpadałam już w depresję, byłam młoda, chciałam pracować. Miałam bardzo duże wsparcie od rodziców, ale wkurzyłam się i pojechałam do proboszcza mówiąc, że sobie nie życzę, żeby mi psuł opinię i oczerniał, bo mnie nikt z klasztoru nie wyrzucił i że tu jest numer i może ksiądz zadzwonić do przełożonej i zapytać jak było. Wszystko jest załatwione, śluby czasowe się skończyły, więc bez żadnych konsekwencji mogłam odejść. Proboszcz chyba poczuł skruchę, bo dzwonił potem z pytaniem, czy mu przygotuję młodzież do bierzmowania. Ja tu nie mam problemu z pracą, ale wiem, że w mniejszych miejscowościach one się zdarzają.

O: Z perspektywy czasu jak oceniasz tę decyzję o odejściu z zakonu?

Z: Pozytywnie. Nie żałuję, że odeszłam. Z jednej strony nie żałuję, że w nim byłam, ale z drugiej nie żałuję, że odeszłam. Robię to, co lubię, żyję tak, jak chcę. Mam swoje zasady, wartości. Nie wyrzekłam się wiary, kościoła, bo jednak gdzieś czuję potrzebę tego życia duchowego. Jest dobrze. Utrzymuję kontakt z byłymi siostrami, które odeszły jeszcze po mnie.

O: A myślisz, że dużo jest tych sióstr?

Z: Bardzo. O tym się nie mówi, ale bardzo dużo odchodzi po wieczystych ślubach. Oczywiście żadne zgromadzenie tego nie ujawni. Nie będą sobie robić pod górę. Zgromadzenia same też wydalają, bo się ktoś nie nadaje. Wiadomo, że łatwiej jest ogarnąć młodą dziewczynę, nagiąć i wyuczyć, niż starszą. Starsze, jeżeli już idą do klasztoru, to idą do klauzurowego, czyli zamkniętego. Ale wśród tych, które odchodzą, są też takie, które uciekają. Wydaje mi się to bez sensu, bo jak już odchodzę, to po co mam coś ciągnąć za sobą. Wszystko da się załatwić. Watykan nie robi problemu ze zwolnieniem ze ślubów, bo to nie jest sakrament. Jakby któraś chciała wyjść za mąż, to ma drogę wolną. Gorzej jest z księdzem, on ma pod górkę, bo ma sakrament i ślubu kościelnego nie weźmie.

O: Jak zmieniła się Twoja sytuacja po wydaniu książki? Czy w ogóle zmieniła się w jakiś sposób?

Z: Cieszę się, że zaczęło się o tym mówić. Cieszę się, że mogłam o tym porozmawiać z Martą. Że nie jest to taki temat tabu pomimo negatywnych opinii ze strony Kościoła (jak wspominała Marta: „książka jest dziełem szatana”). Mogłam się też pochwalić, że znam Martę, autorkę książki i poniekąd mogłam mieć w niej mały udział.

O: A czy udało Ci się spotkać którąś z bohaterek książki?

Z: Nie. Być może były na promocji książki, ale nikt się nie ujawnił. Raczej nie było prób kontaktu ze sobą nawzajem. Przynajmniej ja o tym nie myślałam, bo nie czułam takiej potrzeby, aczkolwiek fajnie by było na przykład zrobić taką grupę byłych zakonnic na fejsie. Nie chodzi o to, żeby się utwierdzać w przeświadczeniu, jakie to z nas męczennice i tak dalej, ale po prostu podzielić się tym, jak sobie która radzi w życiu, być może któraś potrzebuje pomocy, bo czasami jest problem ze startem, z pracą. Książka rodzi takie pomysły. Istnieje być może taka potrzeba, żeby się nie zamykać na tę swoją przeszłość, ale pójść krok dalej, pomagać sobie. Nawet finansowo. Zgromadzenie ma obowiązek, nie wiem nawet czy nie ma tego w prawie kanonicznym, zagwarantować siostrze możliwość startu.

O: Z lektury książki wynika trochę inaczej.

Z: Ja mogę powiedzieć o sobie, bo dostałam równowartość dwóch pensji. I wiem, że do tej pory tak jest – akurat w tym zgromadzeniu, siostry, które odchodzą, dostają pomoc. Nie wszystkie, bo znam jedną, która, gdyby nie proboszcz, nie miałaby w czym odejść do tzw. cywila, ale z reguły się pomaga. Można powiedzieć, że dwie pensje to mało. Ale jest to jednak jakaś szansa. To nie jest dużo, ale przynajmniej nie zostawia się takiej siostry bez niczego. Wydaje mi się, że taka grupa byłaby fajna, tylko ktoś musiałby to ruszyć. Trzeba by było tak rozegrać sprawę, żeby te siostry się nie bały ujawnić, wyjść z ukrycia. Przecież nikt w takim miejscu nie będzie byłej siostry potępiał, że odeszła, wyszła za mąż i ma dzieci, nie o to chodzi. Każda ma przecież jakąś historię życia. Dlaczego księża czy eks-księża mają być lepsi?

O: Dokładnie. Dziękuję bardzo.

 

Wywiad: Aleksandra Magryta

Spisanie: Monika Milewska

Redaktorka: Patrycja Pokora

Korekta i wrzucenie na stronę: Klaudia Głowacz

Dekameron w TV. Wywiad z Hanną Samson.

dom_wzajemnych_rozkoszy

Dom wzajemnych rozkoszy

Autorka: Hanna Samson

Czarna Owca, 2014

 

Co sprawia, że tak chętnie podglądamy życie innych ludzi? Dlaczego przestaliśmy myśleć o tym co ważne i zaczęliśmy żyć medialną fikcją?

Zapraszam do lektury rozmowy z Hanną Samson, na temat jej najnowszej książki „Dom wzajemnych rozkoszy”.

 

1. „Skończmy z tą pruderią na pokaz i skoro miliony Polaków oglądają pornografię, a drugie tyle się do tego nie przyznaje, to przestańmy owijać penisa w bawełnę i wyjdźmy śmiało naprzeciw oglądalności”. To fragment Pani książki „Dom wzajemnych rozkoszy”. Czy rzeczywiście jest tak, że w mediach najlepiej sprzedaje się seks?

Myślę, że tak i to nie tylko w mediach. Cała nasza kultura jest przesiąknięta pomysłem korzystania z kobiecego ciała jako czegoś uatrakcyjniającego produkt, który chcemy sprzedać. Wiele reklam jest opartych na różnych skojarzeniach seksualnych.

Niedawno oglądałam program Kuby Wojewódzkiego, z udziałem pana Halamy. Właściwie każde skojarzenie, każdy dowcip był związany z seksem. Początkowe żarty pana Halamy były szczytem mizoginii i protekcjonalnego stosunku do kobiet, aż byłam zaskoczona, że to jeszcze możliwe, żeby nie wiedzieć w tym nic niestosownego. Ostatnio widziałam również w telewizji program, który mną wstrząsnął – „Mali giganci”. To talent show, gdzie dzieci występują, a dorośli oceniają. Nie będę komentować całego programu, który jest nowym, zadziwiającym wykwitem naszej kultury, choć z pewnością warto by przeanalizować jego psychologiczne skutki zarówno dla dzieci, które w nim występują, jak i dla tych, które go oglądają. Tam również niektóre rozmówki prowadzone przez jury z małymi uczestnikami miały seksualny podtekst, takie ulotne żarciki rzucane przez dorosłych nad głowami dzieci, z których dorośli się śmieją, a dzieci nie bardzo wiedzą, ale już przeczuwają, o co chodzi.

 

2. Twórcom programu w Pani książce zależy na jak najbardziej pikantnych historiach. Jednak największe zainteresowanie widzów wzbudza historia Zofii-Marii, kobiety w średnim wieku, która odchodzi od męża alkoholika i dopiero będąc kobietą dojrzałą odkrywa swoją seksualność. Dlaczego to właśnie jej losy budzą takie poruszenie?

Pewnie wiele kobiet może się w jej historii odnaleźć. Mój zamysł, który mam nadzieję, udało mi się zrealizować, był taki, że te historie są prawdziwe, wyrastają z własnego doświadczenia uczestniczek i uczestników, mówią o tym, co ludzie naprawdę przeżyli, co zdarza się w relacjach międzyludzkich. Nawet jeśli zostały przeze mnie wymyślone, to na podstawie wielu rozmów z ludźmi, poznania ich życia. W Domu Wzajemnych Rozkoszy ta prawda zderza się boleśnie z oczekiwaniami telewizji, dla której ważne są słupki oglądalności. A nasza wiedza o świecie w coraz większym stopniu pochodzi z mediów, nasze doświadczenie przestaje mieć znaczenie nawet dla nas samych, nie służy nam do weryfikacji obrazu medialnego.

 

3. Wątek kryminalny w „Domu wzajemnych rozkoszy” odsłania medialne mechanizmy. Wszyscy mamy świadomość tego, że media to krzywe zwierciadło rzeczywistości. Nie wydaje się Pani, że mimo to wiele osób chętnie przyjmuje narzucany przez środki masowego przekazu, określony odbiór świata? Że ten świat medialny spotykany na każdy kroku, nie pozastawia miejsce na własne zdanie, krytycyzm?

Właśnie o tym mówię. Zarówno „Dom wzajemnych rozkoszy”, jak i książka „Flesz” są wyrazem mojego niepokoju, który przeżywam od dawna. Dostosowujemy swoje życia do medialnego obrazu, który tak naprawdę jest oderwany od naszego realnego doświadczenia. Nawet media społecznościowe pokazują nam obraz świata, który niekoniecznie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, ale to właśnie tym żyjemy. Moja powieść jest próbą zwrócenia na to uwagi. Wspominałam o programie dla dzieci. Pozwalamy im myśleć, że najfajniejsze, co się może wydarzyć, to wystąpienie w telewizji i wygranie jakiejś konkurencji. Nie zostawiamy wiele miejsca na szukanie własnych dróg. Brakuje myślenia o tym, dokąd zmierzamy, jak chcemy, żeby wyglądał świat.

 

4. Myśli Pani, że można to jakoś zmienić?

Próbuję (śmiech). Wiele lat temu przeczytałam przypowieść o ptaszku, który próbował ugasić pożar lasu. Latał do odległego jeziora, nabierał kropelkę wody do dzióbka i wypuszczał ją na płomienie. Powtarzał to wielokrotnie, aż ktoś go zapytał: „Ptaszku, po co to robisz? Kropelkami nie ugasisz pożaru.”. Ptaszek na to: „Nic więcej nie mogę zrobić”. Więc jestem takim ptaszkiem, ale nie czuję się osamotniona w tym, co robię. Jest wielu ludzi, którzy widzą, że odpuściliśmy sobie myślenie o tym, co jest ważne. Pozwoliliśmy, żeby to pieniądze decydowały o wszystkim, a nie my. Jeżeli ptaszków będzie coraz więcej, w którymś momencie staną się realną siłą. Książka kończy się wyjściem ludzi na ulicę i ja rzeczywiście myślę, że kiedyś powiemy „dość” i dokonamy rewolucji.

 

5. W Pani książce widzowie reality show tracąc kontakt z realnym światem, biorą urlopy, by móc śledzić losy uczestników „Domu wzajemnych rozkoszy”. Kiedyś ogromną popularnością cieszył się program „Big Brother”, teraz jest to „Warsaw Shore”. Skąd w nas taka chęć na podglądanie prywatnego życie innych ludzi? Życia wykreowanego przez media, obdartego z intymności i przepełnionego seksem?

Lubimy podglądać, jesteśmy ciekawi, co się dzieje u innych i dobrze, że obchodzimy siebie nawzajem. Jak sąsiadka zostawi otwarte okno na parterze, to przechodząc obok pewnie sporo ludzi zerka. A jeśli wokół tego jest wytworzona aura, że to coś nadzwyczajnego, to podglądanie staje się jeszcze bardziej atrakcyjne. „Big Brother” był sprzedawany jako przekraczanie granic i tak jest też w moim Dekameronie. To okazja, żeby zobaczyć, co robią inni, zwykli ludzie, w sytuacjach, do których zwykle nie mamy dostępu. Ty mógłbyś/mogłabyś być na ich miejscu, a jednocześnie ty możesz ich oceniać, siedząc bezpiecznie w fotelu. Jesteś jurorem/jurorką. Problem w tym, że ci ludzie wiedzą, że są podglądani, i robią to, co myślą, że chcemy zobaczyć. A my, patrząc na to, upewniamy się w tym, że tak właśnie wygląda świat.

 

6. Od fenomenu „Big Brothera” minęło wiele lat, a jednak wciąż tysiące ludzi ogląda tego typu programy.

W tych programach nie byłoby nic złego, gdyby nie to, że obniżają poprzeczkę. Jeśli widzimy, że „zwykłym ludziom” chodzi tylko o seks i pieniądze, to nie inspiruje to nas do szukania czegoś więcej. Weźmy badania przeprowadzone w ramach teorii norm społecznych, które pokazują, jak działa domniemana norma. Na przykład studentów, którzy bardzo dużo pili, pytano, ile piją ich rówieśnicy. Większość zakładała, że tyle samo. Kiedy dowiedzieli się, że średnia spożywania alkoholu jest dużo niższa, ograniczyli picie. Przekonanie, że inni uważają lub zachowują się tak jak my, zwalnia nas z krytycyzmu wobec siebie i świata.

 

7. To znaczy, że tak bardzo chcemy dostosować się do reszty społeczeństwa? Gdzie tu jest miejsce na indywidualizm?

Jest w nas potrzeba konformizmu, a kierunki, w których podążamy, podsuwają nam media. Ale właśnie w „Domu wzajemnych rozkoszy” chciałam pokazać, że ludzie są różnorodni. Moi bohaterowie nie są superatrakcyjni, nie są dobrani pod względem walorów zewnętrznych czy wewnętrznych. A kiedy w telewizji włączamy jakiś program, jest ogromna szansa, że zobaczymy młodą, dobrze ubraną kobietę, a jeszcze bardziej prawdopodobne, że będzie to mężczyzna młody albo w średnim wieku, w garniturze, który coś do nas mówi. Obowiązuje jeden wzorzec.

 

8. Skąd taka przewrotna, ironiczna dedykacja: w hołdzie Wolnemu Rynkowi?

Mam poczucie, że my rzeczywiście składamy hołd wolnemu rynkowi, uznając, że nie potrzebuje naszego rozumu, świadomości i sam może zarządzać naszym życiem. A ta książka jest właśnie o tym, że warto, żebyśmy też mieli coś do powiedzenia.

 

Rozmawiała Izabela Gałecka

 

banernorweskie_batory

Rozwój wolontariatu w fundacji Feminoteka jest możliwy dzięki dofinansowaniu rozwoju instytucjonalnego w ramach Programu Obywatele dla Demokracji finansowanego z Funduszy EOG.

superfemka 1 procent

Widzę ogromne zmiany – wywiad z Dorotą Chałat

Zegar odlicza minuty do kolejnej Manify, a właściwie do Manif, bo na szczęście będzie ich wiele w różnych miastach Polski. W ferworze przygotowań z Dorotą Chałat, prezeską Stowarzyszenia Era Kobiet, regionalną pełnomocniczką Kongresu Kobiet, feministką i aktywistką lokalną rozmawia Julia Maciocha.

Julia: Druga Manifa Koszalińska przejdzie ulicami naszego miasta w najbliższą sobotę. Tematem przewodnim ma być dyskryminacja ekonomiczna. Co było Twoją inspiracją?

dorota chałat

Dorota: Pomysł zrodził się przy okazji pierwszej Manify w Szczecinie, organizowanej przez moją koleżankę Magdalenę Kasznię.  Już wtedy zamarzyłam, aby zaproponować koszaliniankom i koszalinianom taką formę manifestacji  i obchodzenia święta Dnia Kobiet. Cztery lata myślałam o tym jak ją zorganizować, od czego zacząć, którędy przejść. Dosłownie nie opuszczała moich myśli 🙂

Uważasz, że forma Manify ma szansę trafić z niesionym przez nią przekazem do mieszkańców Koszalina?

Zapewne fakt, że jestem radną i pełnomocniczką regionalną Kongresu Kobiet ułatwia mi dotarcie do szerszego grona mieszkańców. Mnie osobiście uwiodła ta forma zaprezentowania swoich poglądów. Manifa nikogo nie obraża, nie rani, ale jest silnie zaangażowana i aktywna. Porusza ważne tematy w sposób otwarty i szczery. Można nie zgadzać się z niektórymi jej postulatami, ale należy docenić odwagę uczestniczek i uczestników – to, że wychodzą na ulicę głośno mówić o tematach często skrywanych w czterech ścianach.

Skoro można się nie zgadzać to po co właściwie nam ta Manifa?

8 Marca to Dzień Kobiet. Zawsze uważałam, że nie ma lepszego dnia, aby zamanifestować kobiece uczucia, pragnienia, dążenia czy żądania, w każdej możliwej formie.

Zawsze zachęcam ludzi do takich działań. Na całym świecie manifestacje są sygnałem dla władzy, że potrzeba zmian. Niestety, w Polsce nierówności pomiędzy kobietami i mężczyznami są bardzo widocznie. Prawa Polek często są nieprzestrzegane lub ignorowane. Chociażby prawo do prawidłowego leczenia, rodzenia bez bólu, czy prawo do godnego życia, bez strachu jak nakarmić i ubrać dzieci za najniższą krajową. W większości przypadków kobiety wciąż dostają niższe wynagrodzenie niż mężczyźni wykonujący tę samą pracę na tym samym stanowisku, a prawie 80% ojców nie płaci zasądzonych alimentów.

Czy Twoim zdaniem w perspektywie głośnego ostatnio artykułu Wysokich Obcasów Extra i szalejącego stereotypu feministki jako krzyczącej, głośnej wojowniczki, Manifa bardziej nie szkodzi kobietom niż pomaga? Czy nie powiela tego stereotypu?

Zapewne w pewnej grupie odbiorców może się tak zdarzyć. Jednak mam nadzieję, że przekaz Manify dochodzi do grona koszalinianek, którym nie jest obcy los bezrobotnej, samotnej matki wychowującej dzieci i niejednokrotnie również doświadczającej przemocy. Mam nadzieję, że dociera też do kobiet szczęśliwych, realizujących swoje plany i marzenia. Chciałabym aby dla jednych i dla drugich Manifa była inspiracją.

Musimy pamiętać, że stereotypizuje się nie tylko feministki, ale również osoby  z niepełnosprawnością, doświadczone biedą, czy cierpiące na otyłość, a także wiele innych. Mi osobiście ten stereotyp nie przeszkadza, choć staram się pokazywać inny wzorzec feministki – krzyczącej, bo zaangażowanej  – konkretnej i działającej właśnie tu, lokalnie na rzecz usunięcia tych nierówności. Prosty przekaz hasłowy bywa najlepszą formą.

18 kwietnia organizujesz w Koszalinie już 3 Regionalny Kongres Kobiet. Działasz w Koszalinie aktywnie od wielu lat, zorganizowałaś masę fantastycznych wydarzeń, wyczuwasz w naszej społeczności następujące zmiany? A może coś już się zmieniło?

manifa koszalin

Widzę ogromne zmiany. Szczególnie w świadomości kobiet, które stają się coraz bardziej aktywne. W Koszalińskiej Radzie Miasta mamy już 9 kobiet w 25 osobowej radzie.  W  Radach Osiedla, czy Uniwersytecie III Wieku, większość stanowią kobiety.  Akcje takie jak One Bilion Rising, którego również jestem koordynatorką, po raz trzeci skupiają coraz więcej ludzi. Cieszy mnie, że wiele ludzi zaczyna interesować się tym, co się dzieje wokół nich. Stają się bardziej empatyczni, zauważają przemoc i reagują na nią.

Kolejny kongres to mniejszy stres? Co chciałabyś dzięki niemu osiągnąć?

Z pewnością kolejne kongresy są bardziej przemyślane, a same przygotowania postępują spokojniej.  Dążę do przekazania jak największej inspiracji do działania innym kobietom.  Chciałabym zachęcić je do aktywności  w każdej sferze, która je interesuje, tak, aby miały możliwość realizowania się pomimo obowiązków rodzicielskich czy zawodowych.

Byłam świadkiem niewątpliwego sukcesu jakim stał się One Bilion Rising w naszym mieście. Myślę, że takie imprezy mogą stać się motorem do działania, inspirować i aktywizować mieszkańców, ale czy Koszalin jest miastem otwartym na feminizm?

To trudne pytanie. Poruszam się w kręgu kobiet i mężczyzn uznających prawa kobiet i propagujących równościowy model życia, dlatego  mogę powiedzieć, że Koszalin jest otwarty na takie działania. Jednak nie przeprowadzono w naszym mieście żadnych badań, które mogłyby poprzeć moją opinie.

W  budżecie  i w strategii Koszalina w ogóle nie uwzględnia się potrzeb kobiet. Dwukrotnie składałam do pana prezydenta postulaty Kongresu Kobiet w Koszalinie, niestety, do tej pory nie zainteresował się nimi. Pomimo zaproszeń nie pojawił się na żadnym Kongresie.  Może ten czas jeszcze nie nadszedł.  Ciągle mam nadzieję  i wierzę, że w koszalińskim urzędzie powstanie stanowisko pełnomocnika ds. równego traktowania.

Na takich wydarzeniach jak OBR czy Manifa w Warszawie wszystko „dzieję się samo”, a jak jest w mniejszych miastach? Trudniej czy łatwiej zaktywizować lokalną społeczność?

Nie wiem czy gdziekolwiek coś dzieje się samo. Wszystko wymaga aktywności i zaangażowania chociaż jednej osoby. W Koszalinie OBR odbyło się po raz trzeci. Dwukrotnie tańczyłyśmy w niewielkiej grupie, ale w tym roku było nas dużo więcej. Postanowiłam zaangażować tancerzy ZUMBA Koszalin, a ich obecność zwiększyła atrakcyjność wydarzenia. To świadczy o tym, że można do akcji poruszającej tematy takie jak przemoc, zaangażować inne grupy. Nasza instruktorka obiecała, że będzie nas uczyć układu do końca życia i właśnie dla takich deklaracji warto działać i organizować te wszystkie wydarzenia.  Przede mną II Koszalińska Manifa, mam nadzieję, że i tu uda nam się pobić zeszłoroczny sukces.

Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć dużo siły i radości w kolejnych działaniach. Myślisz, że kiedyś porzucisz rolę aktywistki?

Trudno powiedzieć. W życiu działaczki jest dużo wzlotów, ale zdarzają się upadki, a skrzydła są podcinane. Znając siebie, wbrew wszystkim przeciwnościom, będę aktywnie wspierać wszelkie działania prorównościowe do końca życia.

Dziękuję za poświęcony czas i z niecierpliwością czekam na zdjęcia z Manify!

II Koszalińska Manifa ” MANIFA GŁOSEM KOBIET” odbędzie się 7. marca w sobotę  o 12:00. Szczegóły pod linkiem.

Dorota Róża Chałat – pełnomocniczka Regionalna Kongresu Kobiet. W-ce Prezes Fundacji Edukacja- Równość- Aktywność- Dialog ERA DIALOGU, między innymi propagującej debaty oksfordzkie w Koszalinie. Absolwenta Uniwersytetu Gdańskiego wydział Zarzadzania . Radna  w Radzie  Miejskiej  w Koszalinie. Koordynatorka akcji One Bilion Rising w okręgu koszalińskim , organizatorka koszalińskiej Manify i Regionalengo Kongresu Kobiet . Ukończyła XVIII Szkołę Liderów Społeczeństwa Obywatelskiego.

Julia Maciocha – studentka Hodowli i Ochrony Zwierząt Dzikich, feministka, wolontariuszka. Koordynatorka II Regionalnego Kongresu Kobiet w Koszalinie, miłośniczka książek i podróży, uzależniona od uśmiechu i działań prokobiecych.

Wywiad powstał w ramach programu wolontariackiego Feminoteki.

superfemka 1 procent

We are the best! – wywiady z twórczyniami i twórcą filmu

we are the best moodysson

WE ARE THE BEST

Reżyseria: Lukas Moodysson na podstawie komiksu Coco Moodysson

Wystepują

Bobo: Mira Barkhammer

Klara: Mira Grosin

Hedvig: Liv LeMoyne

Polska premiera 24 października 2014

O FILMIE:
Sztokholm, 1982 rok. Bobo, Klara i Hedvig to zbuntowane 13-latki, które włóczą się po mieście i uważają, że ćwiczenia na w-fie to nuda. Są jednocześnie odważne, silne i bezkompromisowe, ale też niepewne siebie, dziwne i delikatne.
Kiedy mama wychodzi do pubu, odgrzewają sobie paluszki rybne w tosterze, stawiają irokezy i piszą piosenki. Zakładają zespół punkowy, mimo że nie potrafią grać na żadnym instrumencie, a wszyscy twierdzą, że punk is dead.

 

LUKAS MOODYSSON W ROZMOWIE Z JANEM LUMHOLDTEM

Czy możesz powiedzieć w skrócie, co robiłeś od czasu premiery twojego ostatniego filmu?

Po „Mamucie” byłem zmęczony filmem, więc szukałem innych obszarów, na których mógłbym spełniać się jako reżyser. Napisałem dwie powieści, uczyłem w szkole filmowej w Helsinkach, próbowałem się nauczyć grać dobrze w szachy – nie udało mi się to – a także znaleźć inne źródła zarobku, ale tu również nie odniosłem sukcesu. Nie chciałem robić kolejnych filmów. „Mamut” był rozczarowaniem, nawet nie chodzi o sam film, ale o proces jego produkcji, który był nużący…
To nie do końca prawda, że chciałem porzucić medium filmowe, bo w czasie postprodukcji umarł mój ojciec i wtedy myślałem o nakręceniu obrazu o umierającym ojcu. W porównaniu z „Mamutem” to miał być skromy film, z udziałem trzech aktorów, trzech osób odpowiedzialnych za stronę techniczną. Ale zamiast tego zdecydowałem się napisać powieść Döden & Co. (Śmierć i spółka), z której jestem częściowo zadowolony. Moją kolejną powieścią były Tolv månader i skuggan (Dwanaście miesięcy w cieniu).

„We are the best!” jest oparty na powieści graficznej twojej żony Coco. Trzy nastolatki odkrywają punk rocka i wbrew wszystkim zakładają zespół. Dlaczego zdecydowałeś się na adaptację?

Chciałem nakręcić film, który byłby jasny, pogodny, wbrew ponurości, która nas otacza. Chciałem pokazać, że w życiu są różne możliwości, taki, którego kręcenie byłoby przyjemnością.

Film meandruje pomiędzy kosmosem twoim i Coco – trudno znaleźć pomiędzy nimi granicę. Ale ostatecznie jest to dzieło Lukasa Moodyssona. Opowieść i ton pochodzą jednak z książki. Co o tym myślisz?

Chciałem zachować ton książki, najwyżej zmienić trochę historię, ale nie ton. Zawsze tak postępuję, nastrój jest ważniejszy niż akcja. Skupiam się raczej na szczegółach, a nie ogólnej idei. To chyba Herta Müller powiedziała (a może powtórzyła po Ionesco), że żyjemy w szczegółach. Ja również nie ufam historiom, wyjaśnieniom i ideologiom, które twierdzą, że dotyczą wszystkiego. To dlatego cieszy mnie otwarte i mało dramaturgiczne zakończenie „We are the best!”. Film właściwie się nie kończy, historia trwa dalej po seansie.

Możesz powiedzieć coś o wyjątkowej dziewczynie, jaką jest Hedvig?

Ona należy do grupy nawróconych chrześcijan, narzuca pewien porządek Klarze i Bobo, których życie jest chaotyczne. Bez niej stworzenie zespołu byłoby raczej niemożliwe, jest outsiderką, która scala grupę.

 Powiedziałeś, że dla mężczyzny opowiadanie o dziewczynach jest wyzwaniem. Dlaczego?

No cóż, tym razem opowiedziałem historię napisaną przez Coco, która jest oparta na jej życiu. Ale czułem się dobrze opowiadając o trzech punkówach, szczególnie że z perspektywy czasu zauważam, że punk był zdominowany przez mężczyzn. Ja akurat nie byłem za bardzo zainteresowany tłuczeniem szyb i waleniem głową w lampy uliczne, ale znałem punków, dla których był to punkt honoru. Doskonałym przykładem jest składanka Bakverk 80, którą w filmie Bobo pożycza Elisowi. Na jej okładce widzimy ciasto, w które powkładano pety i kapsle.
Innym problemem, na który napotykają dziewczyny, które chcą być alternatywne w 1977, 1982 albo w 2013 roku jest to, że nawet od punkówek oczekuje się, że będą dobrze wyglądały. Dlatego dobrze, że niektóre z nich przeciwstawiają się temu, tak jak Coco i jej przyjaciółki. Rozmawiałem o tym z obiema Mirami i Liv, kiedy pracowaliśmy nad ich ubraniami i fryzurami. Powiedziałem wtedy, że grane przez nich postaci nie chcą wyglądać ładnie, tylko twardo, zabawnie albo w jakiś niezwykły sposób. Że nie są konformistkami. Taka postawa jest rzadkością, tak było również w przeszłości. Cieszy mnie ten aspekt filmu, to, że bohaterki nie przejmują się tym, co inni o nich myślą, że wybierają swoją własną drogę w życiu.

Porozmawiajmy o wyborze aktorów. W filmie widzimy zarówno twarze dobrze znane, jak i zupełnych debiutantów. Jak przebiegał casting, szczególnie w przypadku głównych bohaterek?

Widziałem Mirę Grosin w Astrid, krótkometrażówce Fijony Jonuzi. Liv LeMoyne gra na gitarze i śpiewa w sposób, który zupełnie mnie rozczula. Mira Barkhammer przyszła na casting i powiedziała coś, co dobrze zapamiętaliśmy z Coco. Pomyśleliśmy wtedy: ona wie, o co tu chodzi. Niestety, nie poszliśmy za instynktem i cały proces wyboru aktorów trwał bardzo długo. Próbowaliśmy kombinacji różnych osób, co musiało być dla nich męczące.
Jeśli chodzi o dorosłych aktorów, to lubię pracować z mało znanymi aktorami.
Tak się szczęśliwie złożyło, że Matte Wiberg i Johan Liljemark są naprawdę częścią zespołu Sabotage, który widzimy w filmie. Brezjney Reagan Fuck of to ich piosenka. Johan i Coco byli przez tydzień w związku, kiedy mieli po trzynaście lat. Obie Miry robiły wszystko, żebym był z tego powodu zazdrosny

Coco jest ważnym współtwórcą „We are the best!”. Jaki był jej wkład w twoje poprzednie filmy?

Olbrzymi. Jesteśmy jak bliźnięta, jak Chip i Dale, dwoje idiotów, którzy myślą w podobny sposób. Ona miała zawsze duży wpływ na moją pracę, to nawet nie był wpływ, to było coś znacznie ważniejszego.

Czy twoje różne filmy łączy jakiś wspólny temat? A może jest ich kilka?

Wszystkie są o dorosłych i dzieciach. O tęsknocie za innym miejscem. O samotności. I euforii. Chciałbym powiedzieć, że coś dobrego się wydarza, mimo wszechobecnych tragedii, ale nie wiem, czy tak jest. Chciałbym, żeby tak było.

Jakbyś zareagował, gdyby ktoś powiedział, że „We are the best!” to powrót do Tylko razem i Fucking Åmål?

W pewnym sensie tak jest. Chciałem powrócić do emocji z tamtych filmów. Znów mówię o emocjach, tonacji, tak jak Bob Dylan mówił o srebrnej tonacji, która siedziała mu w głowie i która była potem na jego płytach. Dokładnie go rozumiem. Czasem budzę się w nocy z płaczem, czując coś takiego, i potem jestem zrozpaczony, że nie potrafię oddać tego w filmie.
Od czasu do czasu udaje mi się jednak – w dialogu, spojrzeniu postaci, a nawet w całej scenie jest to coś – ton, prawda. Tak jest na przykład, gdy Bobo obcina włosy Hedvig. Patrzy wtedy na nią i mówi: „Spójrz na to w ten sposób: odrosną”. Dla takich momentów warto kręcić całe filmy. Tak samo jest, kiedy mama Bobo przynosi obiad, a jej tata wykrzykuje: „Super, kurczak!”. Wyglądają w tej scenie doskonale.
W takich scenach wszystko gra, to dla nich pracuję, koncentruję się. Takie momenty potrafią doprowadzić mnie do płaczu.

Twój debiut pełnometrażowy Fucking Åmål, został uznany za jeden z najbardziej świeżych filmów szwedzkich w 1998 roku. Minęło 15 lat. Obecnie czujesz się osobą ustatkowaną czy buntownikiem? Żyje wciąż w tobie płomień młodości?

Nie zastanawiam się nad swoją relacją w stosunku do świata. Spędzam mało czasu z innymi ludźmi, w tym z osobami z branży. Nie interesuje mnie to, jaką pozycję zajmuję w szwedzkim kinie. Robię to, co robię, a oni mogą mówić, co chcą, jak śpiewa Rihanna. Ona jest moją bohaterką, uratowała mi życie, co pokazuje, że bez sztuki umieramy. Więc możecie mówić, co chcecie, a ja i tak zrobię swoje. Muszę mieć tylko dobre buty – najlepiej jakieś drogie.
Fakt, że jest się publicznie ocenianym przy pomocy cyferek i gwiazdek, jest nieprzyjemny, dlatego chciałbym robić coś bardziej prywatnego. Ale niestety nie zostanę pielęgniarzem ani strażakiem – chociaż jest to moje marzenie. Ale odszedłem od tematu…
Jeśli chodzi o płomień młodości… Nie wiem. Czuję się jednocześnie młody i stary, wierzę w kontynuację i zmianę, w buntowniczość młodości i w mądrość starości. Jeśli nie godzisz się z upływem czasu, oszukujesz sam siebie.

KSMB i Ebba Grön to ważni reprezentanci szwedzkiej sceny punkowej z lat 70. i 80. Bekverk 80 to składanka wydana w 1979 roku. Były na niej utwory zespołów KSMB, Travolta Kids i Incest Brothers. Sabotage to jeden z licznych mniejszych zespołów tamtych czasów.
lukasmoodysson.tumblr.com

we are the best dziewczyny

MIRA BARKHAMMAR, MIRA GROSIN, LIV LEMOYNE – WYWIAD

Zostałyście w pewien sposób cofnięte w czasie. Jak czułyście się w 1982 roku?

Mira Grosin: Ludzie mówili w inny sposób. O niektórych rzeczach nie mówiło się w taki sposób jak teraz.
Liv LeMoyne: Wciąż żyły iskry hipisowskich lat 60. i 70., wydaje mi się, że ludzie mieli wtedy o co walczyć.
Mira Barkhammar: Zgadzam się. Bohaterki, które gramy, sprzeciwiają się systemowi, mają świadomość polityczną.
LeMoyne: Ubrania były wygodniejsze, jeszcze nie nadeszła moda z lat 80. Wciąż żył duch punka i buntu. Dziś ludzie są spokojniejsi.
Grosin: W nas żyje polityka, częściowo dzięki zainteresowaniu punkiem, ale nie tylko. Bycie punkiem w 1982 roku było super. Nie była to może ostatnia moda, ale ludzie wciąż w to wierzyli. Dziś punk umarł.
Barkhammar: Wtedy szkoła wyglądała inaczej, dzieciaki patrzyły na świat w inny sposób. Ludzi wtedy byli dla siebie niemili w bardziej otwarty sposób.
LeMoyne: Tak. Nie doświadczyłam czegoś takiego w swoim życiu. Obecnie inaczej okazuje się niechęć do kogoś, w bardziej subtelny sposób. Dostajesz mniej like’ów na facebooku, jeśli nie jesteś lubiany. Natomiast wtedy ktoś mógł podejść do ciebie i po prostu powiedzieć: „Jesteś idiotą”. Teraz ludzie są większymi tchórzami.
Barkhammar: Stopniowo przyzwyczaiłam się do świata filmu, po jakimś czasie wydawał mi się zwyczajny.
LeMoyne: Chciałabym żyć w tamtych czasach. Było zabawniej, bardziej spontanicznie, muzyka była lepsza. Książki i płyty były prawdziwe, iPad nie jest prawdziwy. Książkę można przewertować, jest czymś dotykalnym.
Grosin: Mnie by się tam nie podobało, jestem uzależniona od komórki, nawet nie wiem, czy wtedy istniały komputery. To były dziwne czasy.
LeMoyne: Tęskniłabym za możliwością kontaktu z całym światem. Teraz możesz mieszkać w Sztokholmie i wiesz, co się dzieje w Ameryce albo w Hiszpanii. Ale wtedy było mnie stresu, muzyka była lepsza. Dzisiejsza muzyka jest śmiertelnie nudna.

Jak podobała się wam współpraca z Lukasem i co o nim wiedziałyście?

Barkhammar: Dowiedziałam się o nim z ogłoszenia o castingu. Mamo opowiedziała mi o Fucking Åmål i przypomniałam sobie, że widziałam ten film. Lubię filmy, w szczególności szwedzkie.
Grosin: Nic o nim nie wiedziałam. Ale sześć miesięcy przed ogłoszeniem o castingu wygrałam na loterii płytę z Fucking Åmål. Podobał mi się ten film.
LeMoyne: Obejrzałam dzisiaj Fucking Åmål, Tylko razem, Mamuta i Lilya 4-ever. Lukas jest dla mnie jak Muminek albo Włóczykij – spokojny i mądry.
Barkhammar: Na początku zauważyłam, że nie patrzył na mnie. No i nigdy się nie przytula.
LeMoyne: Zastanawiam się, czy zawsze jest taki ostrożny? Doskonale potrafi ocenić innych ludzi. Wspaniale nas dobrał.
Barkhammar: Pozwalał nam improwizować, ale rozumiałyśmy, do czego zmierza. Jest cichy i wycofany, ale wie, co się dzieje, wie, do czego zmierza. Niektóre sceny kręciliśmy po piętnaście razy.
Grosin: Przyjemnie się z nim pracuje. Przy Astrid musiałam trzymać się scenariusza, a Lukas pozwala na więcej swobody. Jeśli widzi, że wymyśliłyśmy coś dobrego, bierze to do filmu. Kiedy oglądam teraz ten film, widzę w Klarze dużo siebie.

Będziecie grały w przyszłości w kolejnych filmach?

Grosin: Kiedy skończyliśmy kręcić, byłam wykończona. Powiedziałam sobie: nigdy więcej! Ale teraz chciałabym znów grać. Ale nie muszę, bo już raz to przeżyłam. Jeśli się zdecyduję, to tylko po przeczytaniu dobrego scenariusza.
Barkhammer: Jestem na tak. Ale nie zagram w byle czym, chcę, żeby było równie wspaniale jak za pierwszym razem.
LeMoyne: Mam wrażenie, że wyrobiłam sobie pewną markę. Zagrałam w filmie podnoszącym na duchu, takim jak Fucking Åmål. Mam nadzieję, że publiczność też tak to widzi.

Wywiad przeprowadził Jan Lumholdt

WYWIAD Z COCO MOODYSSON

„We are the best!” to film oparty na twojej powieści graficznej Aldrig godnatt (Noc nigdy nie jest dobra). Jaki był twój udział w podróży od książki do filmu?

Lukas zapytał mnie, czy chce zaadaptować powieść i się zgodziłam. Cieszyłam się, że mogę mu pomóc, bo po śmierci ojca był przygnębiony i pisał ponure książki na ten temat. Uważałam, że najwyższy czas, żeby zrobił coś przyjemnego. Nie byłam zaangażowana w produkcję filmu, na planie pojawiłam się dopiero ostatniego dnia, ale miałam wiele pomysłów, jeśli chodzi o kostiumy i wybór aktorów.

Które zmiany w powieści uważasz za największe i dlaczego nastąpiły?

Zapytaj Lukasa, to on ich dokonał.

Nie miałaś nic przeciwko temu?

Nie. Lukas musiał zrobić wszystko po swojemu, ustalić własne reguły. Moja książka nie była dla mnie świętością, zazwyczaj zostawiam to, co napisałam za sobą, zresztą nie uważam, żeby zmiany, których dokonał, były znaczne. Usunął niektóre postaci i wydarzenia, dodał inne. Ale ton opowieści się nie zmienił.

Czy w jego pracy jest jakaś część ciebie i na odwrót?

Temat smutnych dziewczyn jest bliski nam obojgu, podobnie skupienie na szczególe. Lubimy mieszankę humoru i niesamowitości, a także perspektywę dziecka. Oboje również stworzyliśmy liczne portrety dorosłych, które są dość nieprzyjemne. To są nasze punkty wspólne.

W jakim stopniu wpływasz na filmy Lukasa?

On ciągle coś podkrada z mojego doświadczenie, bo jego życie jest bardziej zwyczajne niż moje, mniej się w nim wydarza. Ja biorę od niego mniej, ale być może on widzi to inaczej.

Piszesz kolejne powieści graficzne?

Ostatnio napisałam tradycyjną książkę. Jeszcze nie zdecydowałam, co będę robiła w przyszłości, być może napiszę powieść graficzną, kto wie.

Czy twoje książki ukazują się w innych krajach?

Niektóre powieści zostały przetłumaczone, ale funkcjonują raczej wśród fanów, na poboczach głównych nurtów. Jedna książka została przetłumaczona na włoski. Pojechałam wtedy na zlot fanów komiksu, ale ludzie byli tam bardziej zainteresowani paleniem marihuany niż czytaniem.

Twoje powieści są typowo szwedzkie, czy bardziej uniwersalne?

Lubię szwedzkość: szwedzkie miasta, budynki, jedzenie, ubrania, stacje benzynowa. Jest też w moich powieściach samotność, może szwedzka, a może bardziej uniwersalna.

Główna bohaterka „We are the best!” przypomina ciebie…

Mam trudności z odpowiadaniem na takie pytania. Moje książki są oparte na prawdziwych wydarzeniach, ale to nie jest tak, że główna bohaterka jest dokładnie taka jak ja. Przypomina mnie, ale jest jednak kimś innym.

Masz swoją ulubioną scenę w tym filmie?

Nawet dwie. Kiedy Bobo patrzy na ostrzyżoną Hedvig i mówi: „Spójrz na to w ten sposób: odrosną” – ten moment jest zabawny, a jednocześnie smutny i mądry. Drugą sceną jest ujęcie Bobo w łazience, kiedy patrzy ona na swojego ojca siedzącego w kuchni. Lubię aktora, który gra tę postać.

Umiesz grać na jakimś instrumencie?

Tak, trochę rzępolę na gitarze. W przyszłym roku zamierzam udać się na tournée po ulicach Europy, będę grała tylko piosenki The Cure.

Wywiad przeprowadził Jan Lumholdt

Polityka, feminizm, marsze szmat i seks – Zoe Margolis w wywiadzie z Martą Konarzewską

TEKST UKAZAŁ SIĘ NA PORTALU DZIENNIK OPINII

Marta Konarzewska: Zdemaskowana jest polityczna?

Zoe Margolis: Oczywiście. Tak bardzo, jak tylko udało mi się to osiągnąć.

Bo piszesz o seksie?

Bo piszę jako kobieta. Myślisz sobie: „Laska uprawia seks i czerpie z tego przyjemność, phi! Co to ma wspólnego z polityką?”. Ale nawet jeśli nie nie masz takiego zamiaru, pisząc o kobiecej seksualności, zawsze będziesz polityczna. Kultura tłumi seksualność kobiet, prawo do przyjemności, ekspresji. Prywatne jest polityczne – pamiętasz to hasło?

Zdemaskowana wspaniale je metaforyzuje: główna bohaterka Zoe pisze seksblog, w którym nadaje sobie imię Abby. „Abby” kryje oficjalną tożsamość, a jednocześnie nazywa prywatność. Dzięki takiemu zabiegowi rozdział między prywatnym i społecznym wydaje się możliwy. Ale w pewnym momencie złudzenie się rozpływa. Zoe zostaje zdemaskowana i…

…społeczne zagarnia prywatne i nie ma odwrotu. Dokładnie tak jest. O to chodziło!

Zoe to twoje alter ego. Przepisujesz życie wprost czy to autofikcja?

Wszystko, co dzieje się w książce, naprawdę się stało. Pisałam anonimowy blog, dziennikarze odkryli moje prawdziwe nazwisko, cała ta historia. Sytuacje międzyludzkie też są prawdziwe. Ale odkąd straciłam anonimowość, muszę chronić prywatność moich bliskich, dlatego pomieszałam im cechy i tożsamości.

A wszystko po to, by wyśledzić własną tożsamość. O czym właściwie jest Zdemaskowana?

Właśnie o tym. Jest historią o mnie w poszukiwaniu tożsamości, o mnie, która próbuje się pozbierać. Która poszukuje siebie i własnego życia po tym, co jej się stało i co ma się jeszcze stać. Cała ta sprawa ze zdemaskowaniem była strasznie przykra. Niektóre komentarze – ohyda! Typu:„Ale jesteś brzydka, a jaka gruba! Kto chciałby z tobą spać? Niech cię zgwałcą, niech wyruchają, ty szmato”.
Spotkałam się też z dużą ilością krytyki ze strony mediów – że jestem bezwstydnicą, że mam brudne myśli. To była napaść, gwałtowny atak na moje życie, na moje ciało, a potem jeszcze na rodzinę i przyjaciół. Włazili nam do domu, fotografowali moich rodziców, musieliśmy non-stop zasłaniać zasłony we własnym domu.

Trochę jak w przypadku Charlotte Roche. Wy bezwstydne córki feminizmu – pokazujecie „wszystko”, więc możemy wam wszędzie zajrzeć.

Tak. Rzeczywiście – to takie chore myślenie.

Roche mierzy się z tą kwestią i tematem mediów.

Ja mam problem z tematem mediów. Widzę, jak działają, i nie pochwalam tego, ale jednocześnie tak się złożyło, że stały się moją platformą wyrażania poglądów. Traktuję je dość cynicznie, ale przecież z nich korzystam.

My, queery, lewica, feministki – myślisz, że powinniśmy tak właśnie cynicznie wykorzystywać mainstream?

To trudne pytanie. Nie ma tu odpowiedzi „tak” abo „nie”. Jestem pewna, że musimy starać się czynić zmiany, jak potrafimy. W jak najszerszym możliwym horyzoncie i każdą możliwą drogą. Jeśli masz możliwość wykorzystać mainstreamowe media i dobrze się z tym czujesz – rób to.
W Wielkiej Brytanii jest inaczej niż w Polsce. Mamy „Guardiana” – dużą, poważną lewicową gazetę, dla której piszę. Niby super, a jednak niekoniecznie. Czasem na przykład chcą, bym zareagowała na jakiś prawicowy artykuł z „Daily Mail”, o jakiejś, powiedzmy, celebrytce. Oczekują, że go skrytykuję i napiszę błyskotliwą feministyczną odpowiedź. A ja wcale nie mam na to ochoty, bo nie chcę wchodzić w tę medialną grę. Jakie ma znaczenie, czy tekst o tym, co ona ma na sobie albo z kim śpi, ukaże się w prawicowym czy w lewicowym medium? Jeśli się w to włączasz, włączasz się w konsumpyjną grę o ciało. Wspierasz konsumpcyjne podejśce do kobiety, zakładające, że kobieta ma dawać przyjemność, spełniać czyjeś fantazje itd. Dajesz dodatkowe powietrze kapitalistycznym działaniom.
Więc, jak widzisz, nie zawsze dobrze jest mieć medialna platformę.

Kapitalizm to dziś główny wróg feminizmu?

W pewnym sensie, choć nie chciałabym hierarchizować problemów. To stwarza niepotrzebną licytację na cierpienie. Odpowiem ci na przykładach.
Ostatnio w Anglii dwie kobiety zostały pobite na śmierć przez swoich partnerów. W ciągu jednego tygodnia umierają dwie kobiety. Słyszysz o tym i myślisz: „Co jest najgorsze? Przemoc”. Ale jednocześnie patrzysz na drastyczną sytuację gospodarczą i poważne cięcia budżetowe. One najsilniej dotykają kobiet z klasy pracującej, prawda? Więc zaraz powiesz: „Nie, jednak nie, priorytet to wyższe zarobki, godne życie, równa płaca, prawa pracownicze!”.
Ale potem otwierasz gazetę i czytasz, że wśród przestępców oskarżonych o gwałt tylko 5 proc. zostaje skazanych. Może więc jednak ta sprawa? Nie! Chodzi o to, żeby feminizm zawalczył o równość miedzy kobietami i równość ich spraw, tak by żadna z nich nie była najważniejsza. Chodzi mi o równość między białymi heteroseksualnymi kobietami z klasy średniej i kobietami reprezentującymi mniejszości. Żeby feminizm był inkluzywny, intersekcjonalny i jednakowo traktował każdy problem – zgłaszany z każdej pozycji w społeczeństwie. I żeby nie dał się wchłonąć jako kolejny koncept, produkt, który kapitalizm nam sprzeda – jak wszystko.

Chodzisz na marsze szmat?

Jasne! W Anglii mieliśmy dwa i byłam na obydwu.

Co sądzisz o argumentach, jakoby kobiety ze slut walk uwewnętrzniły „szmatę”?

Znam go, co za bzdura! Po pierwsze to jest okropne, a po drugie błędne, nie można się bardziej mylić! Slut walk jest demonstracją przeciwko przemocy. Każda poboczna gadka o nazwie, o ciuchach jest totalnie bez sensu i godzi w istotę marszu. Jest przemocowa. Nieważne, jakim językiem atakujesz, prostackim czy filozoficznym, atakujesz ruch, ważną ideę. Atakujesz kobiety. A tu idzie o bycie kobiet razem, o ich siłę, moc i bezpieczeństwo.
„Szmata” wywołuje chęć przemocy – na tym właśnie polega jej performatywna wartość.
Ale jeśli chodzi o samo uwewnętrznianie – to jest to poważny problem. Rozmawiam o tym z mamą, która jest feministką i terapeutką. Kobiety uwewnętrzniają wiele – bycie ofiarą, poczucie winy. Ostatnio mama powiedziała: „Nawet jeśli feministki jutro zdobędą 50 procent władzy, wiesz co będzie pojutrze? Seksistowscy mężczyźni i wiele kobiet skaczących sobie do gardeł”. Tak właśnie działa uwewnętrznienie.

Co robić?

Pracować w swojej skali – skali mikro. Dla mojej mamy to psychologiczna praca z uwewnętrznieniem. Dla mnie – pisanie. Każdy tydzień, każda sesja w gabinecie mamy to malutka feministyczna rewolucja. Lektura mojej książki też potrafi taka być. Mam zabawną historię, która to obrazuje. Kiedyś pewien facet napisal do mnie: „Zoe, czytałem sobie twojego seksbloga, żeby się brandzlować. Ale pewnego dnia przeczytałem nieco więcej niż seksscenkę i cóż… nie mogłem dojść, bo zacząłem myśleć. I tak mi zostało – czytam cię regularnie. Twoje poglądy mnie przekonują. Dzięki!”. Pomyślałam sobie: yeah! Sukces. Tak właśnie ma być!

Wtajemniczenie w twoje poglądy w ogóle prowadzi przez masturbację.

Naprawdę? (śmiech).

Na pierwszych stronach Zdemaskowanej Abby przyłapuje na masturbacji swojego kumpla.

Nocuje u niego i w nocy zachciewa jej się siusiu. Lubisz te scenę?

Tak, dzięki niej od razu wiem, że to książka feministyczna. Abby patrzy na ciało Tima, zajmuje pozycję spojrzenia, nie jego obiektu. 

Nie wierzę, że to wyłapałaś! To jest dla mnie najważniejsze. Dokładnie tak chciałam! Kobieta od samego początku do samego końca jest aktywna, to ona patrzy, to ona jest podmiotką. Odmawiam bycia obiektem. Także wtedy, gdy próbują mnie tak traktować – w mediach czy w komentarzach do mojej twórczości.
Wiesz co? Chyba zmienię zdanie co do tematu powieści, mogę? (śmiech): Zdemaskowana jest o kobiecie, która przejmuje seksualną aktywność. Nie czeka, by być oglądaną, lecz ogląda.
Z tym tematem wiąże się cała historia wydawnicza. Wydawca mojej pierwszej książki (która była anonimowym zapisem mojego bloga) wszystkie zdania i sceny pozamieniał mi z aktywnych na pasywne. Pisałam np. „straciłam dziewictwo z Timem”, a oni zmieniali na „oddalam mu swoje dziewictwo”. Co za koszmar!

I co zrobiłaś?

Użerałam się z nimi. A dla Zdemaskowanej znalazłamam innego wydawcę (śmiech).
Wydawcy często nie rozumieją, jak język, sposób nazywania, niuanse zmieniają całą wymowę. To jest książka o kobietach, nie o moim łóżku, ale o przekonaniach.

I fantazjach. Na przykład ta o dwóch facetach razem jest znów polityczna.

Pewnie. Chciałabym, żeby to nie było polityczne, a tylko seksowne, ale co ja poradzę!
Fantazja kobiety to według kultury albo głupawy striptizer, albo lesbijska przygoda. Jedna i druga polega na wygłupach. Striptizer przedrzeźnia bycie seksi, a les-przygoda jest bezpieczna, akceptowalna, ale nic za tym nie idzie. Dlatego motyw dwóch mężczyzn jako fantazji sięga o wiele głębiej niż seks czy seksualność – to jest o tym, jak kobiety absorbują to co społecznie seksowne. Jak przyswajają kulturowe, medialne wzorce, i jak mnie to wkurza.
Kobiece ciało jest seksi, męskie nie. A jeśli tak, to się robi homoerotyczne. Czyli poza polem kobiecej fantazji. Kiedy jako kobieta patrzysz na ciało faceta, masz albo być rozbawiona, albo się wstydzić, albo nawet czuć odrazę: jakie to odpychające. Ale nie wolno ci się podniecić, a co dopiero mówić o tym…

Abby ma to gdzieś, ale Zoe już nie.

Tak… dlatego bardzo tęsknie za Abby.

Zoe Margolis – autorka książki Zdemaskowana. Dziewczyna, której jedno w głowie, brytyjska blogerka, członkini Fundacji Brooke’a i ambasadorka British Humanist Association. Pod pseudonimem Abby Lee prowadziła seksbloga, w którym otwarcie opisywała swoje intymne potrzeby. Gdy opublikowała je w formie książki, dziennikarze ujawnili jej tożsamość i spadła na nią fala surowej krytyki.