TELEFON DLA KOBIET DOŚWIADCZAJĄCYCH PRZEMOCY

Телефон для жінок, які зазнають насильства

CZYNNY PONIEDZIAŁEK-PIĄTEK
OD 11.00 DO 19.00

Активний з понеділка по п’ятницю з 14:00 до 19:00

Szukaj
Close this search box.

LESBIJSKA INSPIRA I Lesbijski projekt mieszkalny. Rozmowa z Yagner Anderson

Agnieszka Małgowska: W Polsce od dawna mówi się o lesbijskim* domu kultury, i kiedy napisałaś do Stowarzyszenia Sistrum, że tworzysz dom dla kobiet* w Berlinie, ten fantazmat odżył słyszałyśmy o nim wielokrotnie w cyklu wywiadów Lesbijska Inspira.

Monika Rak: Przy nazwie domu Frauen*KulturWohnen nie ma określenia lesbijski*. Będzie lesbijski*?

Yagner Anderson: Będzie lesbijski. Decyzja, jaki ten dom będzie, została podjęta 30 lat temu. [śmiech] Ten projekt ma swoje korzenie w lesbijskiej inicjatywie z zachodniej dzielnicy Berlina Neukölln, RuT- Rad und Tat  (Koło i czyn). Pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku dyskusje o tym kim jest lesbijka wyglądały nieco inaczej niż dziś. W centrum stała nie tyle krytyka heteronormatywności i dekonstrukcja płci, co przede wszystkim afirmacja własnej kobiecej homoseksualności. Zresztą praca społeczna takich inicjatyw jak RuT, nigdy nie była zajęciem akademickim, to nie była skomplikowana debata na temat gender czy orientacji seksualnej. Lesbijka to była tożsamość, którą kobiety przynosiły ze sobą i tak się ukonstytuowała ta grupa, która dziś potrzebuje tego domu. Teraz jest inne rozumienie tożsamości, a bycie lesbijką nie jest jedyną opcją – wokół tożsamości toczą się skomplikowane dyskursy. Dla nas jest jednak ważne, żeby lesbijek i tego terminu nie wymazywać z historii i mapy ruchów politycznych. Trwa wewnętrzna dyskusja, czy idziemy dalej z gwiazdką czy bez gwiazdki. Ja osobiście lubię gwiazdkę.

AM: My też, uznałyśmy ją za integralną część działalności Sistrum, nawet jest w logo, ale w centrum jest lesbijka, jest historycznym źródłem naszej opowieści.

YA: Też nie jestem dogmatyczna. Jestem otwarta na wszystkie możliwe definicje. Nie dyskutuję z tym, jak ludzie sami się definiują i co uważają za ważne dla siebie. Słowo lesbijka definiuje na pozór przede wszystkim orientację seksualną, choć w tym słowie jest dużo więcej: specyficzna kultura, upolitycznienie, antypatriarchalna rewolucja.  

AM: Stawiasz_cie jakieś granice?

YA: Tak. Nasz dom nie jest miejscem dla cis-mężczyzn. Biały cis-mężczyzna jest  osią systemu, który produkuje strukturalną przemoc, zarówno seksizm, jak i rasizm.  Dlatego, żeby wykreować bezpieczne, antyprzemocowe przestrzenie (Safer Spaces) konieczny jest – niestety – ten rodzaj wykluczenia.

MR: Jeszcze wróciłabym do nazwy domu?

YA: Czekam na nazwę, dopiero się tworzy. Najczęściej mówimy na to Lesbenwohnprojekt, czyli lesbijski projekt mieszkalny. Oczywiście ta nazwa nie wyczerpuje całości, nie ma wszystkich wibracji, które na to miejsce będą się składać. To nie są tylko mieszkania, to raczej centrum dla społeczności. Na razie powstała nazwa Frauen*KulturWohnen. Ale projekt zasługuje na lepszą nazwę. Mógłby  się nazywać jak ulica, przy której powstanie dom – Berolina. To byłoby kobiece uosobienie Berlina.


MR: Jaki macie koncept na to miejsce?

YA: To jeszcze nie jest konkretne, raczej obłok marzeń. Ja sobie fantazjuję i przyglądam się fantazjom innych osób. To się będzie rozwijać przez najbliższe trzy lata. Jest to szansa, żeby odbył się kolektywny proces, żeby coś stworzyć z różnych energii. Zawsze ważne było dla mnie, by wymieniać się doświadczeniami, czasem już same rozmowy dają wielką siłę. Teraz rozglądam się, czy są inne lesbijskie centra kultury. Dzięki rozmowie z Wami mogę dowiedzieć się, co się dzieje w Polsce i jakie działają tu organizacje. Ubiegam się o różne granty, w przyszłym roku będę chciała starać się o duży europejski grant i rozglądam się za partnerskimi organizacjami na terenie Europy. 

MR: Koncepcja się tworzy, ale gdy myślę o kosztach takiego domu dla lesbijek, to łapię się za głowę. Jak zdobyłyście fundusze na to przedsięwzięcie?

YA: Dom jest realizowany ze środków publicznych i dotacji. Historia, jak do tego doszło, jest długa i skomplikowana. Wiele lat temu, w wyniku konkursu Stowarzyszenie RuT dostało duży grant na własny dom, ale w aplikacji podobno był błąd formalny i dom ostatecznie dostała duża organizacja gejowska, mająca już kilka budynków.

AM: Nie mów nam tego, proszę. [śmiech]

YA: Wybuchła afera, że mężczyźni mają kolejną rzecz i zrobiła się z tego sprawa polityczna. Popłynął głos solidarności od organizacji queerowych, które skrytykowały politykę komunalną Miasta i Niemiec. Pod naciskiem protestów senat Berlina poparł opcje, żeby RuT zbudowała dom razem z Miastem. Dom nie jest więc własnościowy, to dom miejski, ale nasze Stowarzyszenie będzie głównym lokatorem – pomieszczenia będą nam wynajmowane i będą pod naszą opieką. Większość kosztów budowy pokrywa Miasto, ale my też musimy dołożyć część, i to jest walka. Zbieramy składki, sprzedajemy symboliczne stopnie schodów… Brakuje nam jeszcze 4%, dla naszego małego Stowarzyszenia to są ogromne pieniądze, wręcz kosmiczne. Zwłaszcza że kobiety, z którymi mamy do czynienia, to osoby z typowymi biografiami kobiet-lesbijek. Wiele z nich nigdy nie miało ani dobrej pracy, ani wielkich dochodów, ani oczywiście świetnie zarabiającego męża. [śmiech] To takie niewygodne systemowo biografie, które kluczą jak moja, chociaż ja zawsze spadam na cztery łapy. [śmiech] Jednak też nie będę miała emerytury, bo cały system zachodnioniemiecki jest nawet bardziej patriarchalny niż w Polsce.

MR: W jakim sensie?

YA: Socjalne zabezpieczenie kobiet jest zawieszone na instytucji małżeństwa. A to znaczy, że emerytury kobiet-singielek są o połowę albo nawet o 60% niższe niż emerytury mężczyzn. Duży odsetek starszych kobiet żyje w ubóstwie, włącznie z zagrożeniem bezdomnością, w czym prym wiodą lesbijki. Stąd też potrzeba tego domu i dlatego aktywistki wykonują tę żmudną pracę, zmagając się z kapitalistycznymi realiami. Robimy ten dom dla tych lesbijek, które nie są w stanie same zatroszczyć się o swój byt. W Berlinie jest dużo projektów mieszkaniowych, ale aby je zrealizować potrzebne jest zaplecze: pieniądze, wykształcenie, znajomość realiów gospodarczych, dobre rozeznanie w polityce. My mamy do czynienia z lesbijkami, które niekoniecznie mają takie możliwości. Jednak dzięki aktywistkom może powstać projekt dla kobiet bez mieszczańskiego backgroundu, kobiet wielokrotnie dyskryminowanych ze względu na wiek, pochodzenie, niepełnosprawność. To duży sukces, że ten dom powstaje, ale wymaga ogromnej pracy.

MR: Żyję w micie niemieckiego socjalu, zamożnego państwa otwartego na społeczność LGBTQ+, Berlina z komunalnymi mieszkaniami, które łatwo dostać. A okazuje się, że mamy podobne les*storie, szczególnie z antykapitalistycznej perspektywy. Budowanie tego domu to uciążliwe, nieprzyjemne i żmudne wyrywanie pieniędzy.

YA: Niestety, cały czas piszę aplikacje o granty. Utrzymujemy się z dotacji strukturalnych, dzięki temu organizacja ma trzy etaty, ale niepełne, tylko cząstkowe. Przy powstawaniu domu potrzebna jest ciągła praca, trzeba budowę nadzorować, tworzyć koncepcje, a poza tym działamy też poza tym projektem. To wszystko robią te trzy osoby, w tym jedna jest zajęta wyłącznie księgowością, więc zostają dwie.

AM: To zupełnie jak w Sistrum. Taka les*organizacyjna norma. [śmiech]

YA: Teraz jesteśmy dwie, bo Miasto zamroziło dofinansowanie. To wynik administracyjnego oportunizmu i braku dobrej woli. Zmieniła się konstelacja polityczna w Berlinie i decyzje leżą w zamrażarce. A pracę trzeba robić w każdych warunkach.

AM: Na jakim etapie jest budowa domu?

YA: Dom jeszcze nie ma wykopów, ale jest już pieczątka. To najważniejsze, bo w Berlinie jest straszna biurokracja. Teraz musi się odbyć przetarg na firmę budowlaną, wtedy mogą wjechać maszyny by zrobić wykopy i można zacząć budować. Miejsce, gdzie powstanie nasz dom, to modelowa dzielnica Wschodniego Berlina. Ja się czuję tu jak w domu, w tym budownictwie. Przypomina mi to polskie komunistyczne miasta z lat 60. i 70., pawilony i wielka płyta. Ten modernizm ma zostać uznany za dziedzictwo kultury przez UNESCO i nic w tym miejscu nie może powstać w innym stylu. Nasz dom też będzie w stylistyce lat 60.

MR: Będzie pasował oldskulowym lesbijkom*?

YA: Tak, kobiety należące do grupy inicjatywnej to lesby z lat 80.

AM: … które chodziły w kraciastych koszulach z flaneli. [śmiech]

YA: Tak, ale też w hipisowskim stylu.

MR: Z jednej strony znakomicie, że dom powstaje, z drugiej nie możesz zbudować tego domu według swojego pomysłu. Zawsze się trzeba w coś wpisać.

YA: Dziewczyny już się żaliły, że nie będą mogły pomalować budynku na tęczowe kolory. Niestety nie, trzeba będzie robić jakieś subwersywne akcje, żeby rozbić tę konserwatywną architekturę.  

MR: Czy macie już projekt budynku?

YA: Tak, bez niego nie byłoby pieczątki zezwalającej na budowę. Jak mówiłam – tu jest taka biurokracja, że zanim powiesz budynek, musisz mieć pieczątkę. [śmiech] Wiemy więc, ile będzie mieszkań, ile jednopokojowych, ile dwupokojowych i jak będą rozmieszczone. Częściowo są już nawet plany wyposażenia wnętrz. I przede wszystkim jest pierwsza lista mieszkanek.

AM: Właśnie. Jak dokonałyście wyboru? To jest interesujące. Chyba nie było to łatwe?

YA: Nie było z tym kłopotu, pierwszymi beneficjentkami będą osoby, które zorganizowały grupę i powiedziały: chcemy mieszkać razem. To jest wynik procesu starzenia się tych kobiet, które zaczęły zadawać sobie pytanie: jak to będzie, jak nie będziemy mogły pójść do branżowej knajpki czy dyskoteki? Co się z nami stanie, jeśli wiek lub choroba przykuje nas do łóżka? Organizacje charytatywne prowadzone przez kościół, siostry miłosierdzia czy standardowe domy spokojnej starości, to są heteronormatywne przestrzenie i seniorki obawiają się, że będą musiały się tłumaczyć kim są albo będą szykanowane, albo ktoś im będzie wiercić dziury w brzuchu na temat męża i dzieci. Ja to Wam wszystko relacjonuję, nie byłam przy tym. Ta grupa się zebrała i powiedziała: chcemy zbudować dom i to był początek procesu. W ten sposób dom się szybko zapełnił. Ale lista kandydatek jest otwarta. Spodziewamy się, że będzie pewna fluktuacja, że nie wszystkie osoby, które się zgłosiły, podejmą decyzję przeprowadzki. Więc będą wolne miejsca, które będą przyznawane według kolejności zgłoszeń.

AM: Nie ma żadnej grupy uprzywilejowanej?

YA: Dla osób z niepełnosprawnościami jest inny klucz przydziału. W domu jest zaplanowane wspólne mieszkanie dla osób ze specjalnymi potrzebami wymagających opieki. To osiem pokoi ze wspólną kuchnią, dla kobiet, które nie byłyby w stanie same mieszkać. W ogóle cały dom będzie bez barier, prawie wszędzie będzie można wjechać wózkiem inwalidzkim, na wszystkie kondygnacje, do łazienek. Główne motto domu brzmi: samodzielność, samowystarczalność, samostanowienie i pełne uczestnictwo. 

AM: Ile osób będzie mieszkać w tym budynku?

YA: To budynek z ośmioma kondygnacjami i siedemdziesięcioma mieszkaniami, a to znaczy, że zamieszka tu jakieś 80-90 kobiet.

MR: Będzie przestrzeń wspólna?

YA: Tak, duża wspólna przestrzeń dla mieszkanek. Rodzaj świetlicy. A poza tym miejsca na biura, w których będzie poradnictwo, biblioteka, sala konferencyjna. Były plany, by przenieść tutaj Berlińskie Lesbijskie Archiwum Spinnboden, ale nasz dom będzie za mały dla Archiwum. Za to będzie miejsce, żeby zrobić jakąś kafejkę czy restaurację. W domu będą więc mieszkania, kultura i gastronomia.

AM: To będzie wielofunkcyjne miejsce. Jak to utrzymacie? Zdobycie pieniędzy na stworzenie domu a jego utrzymanie to różne sprawy. W Warszawie kilka lat temu powstał hostel LGBTQ+ i niestety po zakończeniu projektu rozpadł się, nie udało się go utrzymać. 

YA: To są komunalne mieszkania i będą niskie czynsze. To wyjątkowe, bo w Berlinie jest katastrofalna sytuacja mieszkaniowa, czynsze rosną jak na drożdżach. Wolna amerykanka. Duże firmy z całego świata inwestują i chcą na tym zarobić. Płacą oczywiście za to lokatorzy. Mieszkania, na które mogą sobie pozwolić ludzie o przeciętnych dochodach, to mieszkania komunalne – stare spółdzielnie mają jeszcze zrównoważone czynsze, nowe już nie. Straszna sytuacja i dlatego między innymi powstaje ten dom. Kobiety, które się tu wprowadzą, będą płaciły stabilne i niskie czynsze. Tu nic nie dołożymy.

A reszta przestrzeni?

YA: Będziemy musiały utrzymać część kulturalną. Wiem jedno, nie chcę, żeby było finansowane komercyjnie. Mamy jeszcze trzy lata, zanim zostanie wybudowany dom, będę przygotowywać grunt, by to było w inny sposób finansowane. Szukam subwencji, inaczej trzeba będzie to jednak przynajmniej częściowo skomercjalizować, na przykład przez wynajem pomieszczeń. Tworzę koncepcję miejsca, które jest otwarte na proces samoorganizacji. Może jakaś grupa się zorganizuje i stworzą teatr, i będą ubiegać się sami_e  o grant? Bardzo mi leżą na sercu projekty partycypacyjne, oddolne. Chciałabym, żeby powstała wolna przestrzeń, otwarta na współpracę. 

MR: Żyłam w przekonaniu, że Berlin to raj komunalnych mieszkań, a Ty nam opowiadasz inną historię…

YA: Poza tym, że jestem aktywistką LGBTQ+, jestem aktywistką mieszkaniową. To jest w Berlinie największy problem. Berlin to międzynarodowa społeczność. Polacy są drugą narodową grupą mniejszościową, pierwszą są Turcy. Jest dużo osób, które żyją tutaj ze statusem uchodźczym i nie mają prawie dostępu do mieszkań.

Berlin to również duża scena artystyczna i kulturalna, ale większość artystów_ek to prekariat. Osoby, które robią w mieście projekty nadające charakter Berlinowi, nie mogą sobie pozwolić na mieszkanie w nim. Żyją na walizkach, tak jak ja. To są paradoksy. Berlin jest miastem biednym, choć oczywiście są dzielnice willowe, ale raczej nie kojarzą się z miastem. To, co się dzieje w centrum, jest wielokulturowe, jest też duże środowisko robotnicze i lewicowe, ale powoli przerasta to warstwą hipsterską.

MR: Tak widzimy Berlin w Polsce. A Ty od kiedy mieszkasz w Berlinie?

YA: Od 12 lat. Bardzo go kocham, to miasto małych ojczyzn i dużych możliwości. Berlińskie słowo Kiez, czyli sąsiedztwo. Berlińczycy kochają swoje Kieze i czują się z nimi bardzo związani. W Kiezu jesteś u siebie, tu jest twój sklep, twoja piekarnia, twoja knajpka, twoja ławka w parku. Lubię takie swojskie społeczności. Zaś duże możliwości wiążą się z faktem, że w Berlinie do wielu miejsc masz dostęp bez względu na zasobność portfela. W porównaniu z innymi metropoliami, w Berlinie nie ma jeszcze brutalnej segregacji klasowej. Większym problemem jest segregacja ze względu na (przypisane) pochodzenie. Jako biała Europejka mam tu więcej możliwości, niż osoby BIPoC (Black Indigenous People of Color). Mam nadzieję, że to się zmieni, ale tendencje idą w obu kierunkach – w jednych kręgach rośnie solidarność, w innych nasila się rasizm.

AM: Mówiłaś wcześniej o krętej drodze artystycznej, czy możesz o niej opowiedzieć?

YA: Nie wiem, czy chcę o tym mówić. Jeszcze tego, co było wcześniej, nie uporządkowałam myślowo. Pojawiło się dużo nowych rzeczy, pewne dobiegły końca, inne się zaczęły. Od 2019 roku jestem na innym etapie życia. Teraz jestem w tym, co się zaczęło w projekcie Kobiecego* domu.

MR: Opowiedz, jaka była Twoja droga do Tego projektu? 

YA: Zareagowalam na anons: szukamy lesbijki, która poprowadzi projekt… Nawet nie szukałam pracy, ale jak to zobaczyłam było jasne, że mnie szukają.

MR: Czy Twoje główne zadanie to poszukiwanie dofinansowania i łapanie fantazji o domu?

YA: Mówiąc bardziej technicznie: pracuję nad konceptem queerowego ośrodka kulturalnego. Jestem oczywiście zaangażowana w prawie wszystkie procesy związane z projektem, w tak małym zespole nie możemy sobie pozwolić na wąską specjalizację. Pisanie grantów, udział w konferencjach, fundraising, organizacja wydarzeń, networking, spotkania z politykami – to wszystko w praktyce się przenika. 

AM: Czy bierzecie pod uwagę, że w przyszłości będzie kłopot ze zdobyciem funduszy i że to przedsięwzięcie będzie miało wolontaryjny charakter?

YA: Praca nad tym projektem już teraz jest zarówno pracą zarobkową, jak i wolontaryjną. Ale budowa naszego domu to kompleksowy projekt i nie wyobrażam sobie, żebyśmy bez regularnych miejsc pracy mogły_li dać radę. 

AM: Jakie widzisz miejsce dla Lesbenwohnprojekt na mapie lesbijskiego Berlina? Czy w Berlinie jest duża lesbijska* przestrzeń kulturalna?

YA: Nie ma centralnego miejsca, żeby lesbijską kulturę dumnie prezentować i żeby mainstream też mógł przyjść i popatrzeć jaka jest wspaniała. Jest fajna galeria Alpha-Nova Kulturwerkstatt – Galeria Futura, w której prezentowane są feministyczne projekty artystyczne, jest Schwules Museum, które jest coraz bardziej otwarte na les*kulturę. Ale brakuje lesbijskiego miejsca, w którym artystki mogłyby zaistnieć i wykorzystać to zaistnienie dla swojej kariery, i wyjść z niszy. Wiem, jaka może być cena wchodzenia w mainstream, ale nie mówię o wtapianiu się w niego, tylko o jego transformacji. Wiem, że to utopia, ale przecież chcemy zmienić świat, zrobić rewolucję, i dlatego trzeba wchodzić wszędzie. Trzeba dostrzec margines jako szansę, idąc za myślą Bell Hooks, że margines może być miejscem dyskryminacji i to jest złe, ale margines jest także miejscem otwartości i największych możliwości. Dla mnie margines jest czymś więcej – jest nowym centrum. Obserwuję, że coś takiego zaczyna się dziać.

AM: Margines lesbijski jako wylęgarnia nowych jakości… małe centrum to moja idée fixe, staram się o to od lat. Na razie u nas rządzi neoliberalne mainstreamowe centrum. Tam są pielgrzymki.

MR: Wróciłabym do rzeczywistości, czyli do tego, co już jest. Gdy byłyśmy w Berlinie, trafiłyśmy do lesbijskiej knajpy Begine, w której – co na nas zrobiło wrażenia – spotkałyśmy kobiety 60+ w stylu butch. Na dodatek zobaczyłyśmy performans muzyczny pastiszujący kulturę tyrolską. Przeżyłyśmy szok. W Polsce to jest lesbian*fiction. 

YA: Rzeczywiście, Warszawa i Berlin nie są zsynchronizowane w tej sprawie. [śmiech] Tutaj ten temat zaczął się już przed 30 laty, po upadku Muru padł pomysł, żeby się zainteresować lesbijkami*, które zaczynają się starzeć. Ale 30 lat temu dotyczyło to osób 40+.

MR: Zabawne, jak się przesuwa granica.

YA: Mam 52 lata i przyznam się, że czuję się jak młodziutki kurczaczek przy tych kobietach, dla których powstaje ten dom. To jest fantastyczny widok: 30 dziewczyn między 60 a 85 rokiem życia ubranych w kamizelki i czapki na gangstera. To jest wzruszające, widzę w tym moją przyszłość. Nie boję się tego, co będzie ze mną za kolejne 30 lat. Nie widzę dzięki temu babć, które całe życie się poświęcały, a teraz wnusio jest niedobry. W Niemczech Zachodnich jest dużo takich starszych zgorzkniałych kobiet 70-80+, którym życie dogryzło. Dlatego widok dziarskich dziewczyn 70+ jest niesamowity. Byłoby dobrze, gdyby grupy wiekowe zaczęły bardziej się między sobą mieszać. Potrzebujemy przestrzeni dla młodych dziewczyn, kobiet w średnim wieku i tych starszych. Jeszcze brakuje w Niemczech lesbijskich przestrzeni kulturalnych, a jeśli są, to niewiele i malutkie.

AM: Jakie konkretnie?

YA: Na przykład knajpy Begine,  B-Lage, Café Cralle, czy klub queerowy SchwuZ, księgarnia Prinz Eisenherz, ale to nie są miejsca tylko lesbijskie.

MR: Możesz je scharakteryzować?

YA: To są zdecentralizowane i niekomercyjne przestrzenie, często mainstream ich w ogóle nie zna. Niektóre z nich są feministyczne, inne queerowe, ale nie ma zbyt wielu miejsc, które rzeczywiście pielęgnują kulturę lesbijską, oprócz Stowarzyszenia RuT albo wspomnianego już Archiwum Lesbijskiego Spinnboden. Może też dlatego, że to są raczej przestrzenie spotkań, a nie działań artystycznych. A z tego, co mówią starsze koleżanki, było ich więcej, teraz znikają. Niektóre z nich dokumentuje projekt Lesbijskie wspomnienia.

MR: Jest coś, co w jakimś stopniu przebiło się do mainstreamowej świadomości, a nadal tkwi w podziemiu, bo to zdaje się jego natura. Mówię o kulturze drag king, choć dziś to pojęcie trochę oldskulowe. Dziś lepiej mówić po prostu o sztuce drag. Ty, zdaje się, też z tym miałaś romans. Na Twoim profilu widzę fotografię wąsatego faceta. Skąd on się wziął?

YA: Ta postać powstała dość niedawno. Jestem performerką, pracuję z ciałem i poszukuję różnych form wyrazu. Po ukończeniu 40 roku życia zaczęłam uczyć się tańca współczesnego, tańczyłam przez pewien czas półprofesjonalnie. Potem zaczęłam uczyć się śpiewać, też półprofesjonalnie. Wszystko miało zakotwiczenie w teatralnym performansie. W tej formie, mam poczucie, jesteś bardziej tym, co grasz, bo opowiadasz trochę swoją historię. To jest trochę ekshibicjonistyczne, ale zawsze możesz temu zaprzeczyć, bo to przecież perfo. Kręci mnie niepewność własnej tożsamości albo hipertożsamość. Sama nie wiem, jak to nazwać. To jest też doświadczenie fizyczne: bycie w przestrzeni i kontakt z publicznością. Ostatnio zostałam zaproszona do wywiadu wideo w Polsce. Zastanawiałam się o czym będę mówić i skoncentrowałam się na tym – typowa kobieta – jak będę wyglądać. [śmiech] Wyszło na to, że w Polsce muszę wystąpić jako dresiarz. Skoro tematem było: Czy sztuka może efektywnie zwalczać uprzedzenia?, a moim największym uprzedzeniem jest dresiarz, tak więc musiałam wystąpić jako dresiarz. Bardzo mnie to wciągnęło i chyba to moje alter ego pozostanie ze mną, chyba będę się nim jeszcze bawiła.

MR: A interesujesz się drag kingową kulturą w Niemczech?

YA: Muszę przyznać, że nie mam dużo doświadczeń z dragiem, ale znam kilka dragowych artystek, jak Sigrid Grajek, która robi tradycyjny drag show z piosenkami. Jest też inna artystka, którą bardzo cenię, choreografka Antonia Baehr .

MR: To moja rodzina. Ja jestem Maryjan Bear. [śmiech] Co ona robi?

YA: Antonia Baehr ma różne alter ego, z którymi przeprowadza na przykład wywiady radiowe albo robi wspólne (sic!) występy. Są to bardzo ciekawe, subwersywne działania na pograniczu choreografii, sound artu, performansu. Jedno z jej alter ego to tancerz Werner Hirsch, inne to Henri Fleur, francuski arystokrata albo filmowiec Reiner Werner czy Drag Queen Frau Böse (Zła Pani). Także prywatnie ludzie biorą Antonie często za faceta, aż się nie odezwie, bo ma wysoki dźwięczny głos, który odbierany jest jako damski.

MR: U mnie jest podobnie. Wyglądam jak facet, a mam ciepły wysoki głos. Bawi mnie, gdy ludzie mają problem z decyzją czy jestem dziewczyną, czy chłopakiem.

AM: W Berlinie jest także artystka, którą cenię – Bridge Markland.  Zawsze była niebinarna w swoich scenicznych grach.

YA: Tak, Bridge to ważna pionierka gender performance. W moim odczuciu jej dekonstrukcja jest bardziej queerowa i mniej ma wspólnego z lesbijską społecznością. 

AM: A to ma znaczenie?

YA: Może i nie. Ale mam wrażenie, że drag kingi są szczególnie ważne dla lesbijskiej społeczności, bo kultura drag king miesza się z kulturą butch. Widzę to jako specjalne miejsce dla kobiet nieheteronormatywnych. Oglądanie drag kingów to wyzwolenie, to okazja by śmiać się z facetów. To dekonstrukcja płci i erotyczna gra. 

AM: To prawda, że kultura drag z kulturą butch są połączone. Warto pamiętać, że męskie przebranie kiedyś było sposobem – radykalnym i niebezpiecznym – na funkcjonowanie poza kobiecym schematycznym gender. Wystarczy przypomnieć film o Albercie Nobbs z Glenn Close czy casus kobiet z Albanii tzw. Burnescha. Dzisiaj to przede wszystkim performans sceniczny albo uliczny, to queerowanie świata.

MR: Dziś kobiety też same siebie queerują, wcielając się w stereotypowe kobiety.

YA: Ja to robiłam. Przez ostatnie dwa lata grałam divę. Nie wybrałam tej roli, byłam performerką w operze ulicznej – wcielałam się w Senatorkę i Deweloperkę. To są kobiety jak z dynastii i jednocześnie z opery, więc postacie jak diva. To rola, która mi z natury nie leżała, ale jakoś pogodziłam się z nią i w końcu nią bawiłam. W pewnym sensie to jest fajne, ale gry w hiperkobiecość są trochę nudne, kobiece stereotypy nie są dla mnie aż tak interesujące. Szybko osiągnęłam granicę tego, co mogę w takiej roli zrobić. Dlatego może ten drag king jest lepszy? Mam koleżanki, które grają mężczyzn, którzy grają kobiety. To mnie wciąga. Bardzo lubię ten moment, kiedy widzę, że publiczność nie wie, o co chodzi i z kim tak naprawdę ma do czynienia. Kiedy symbolicznie wyciągam jej dywanik spod nóg.

AM: Opera uliczna? My zrobiłbyśmy nanooperę o Gertudzie Stein i Alicji B. Toklas na jeden głos jeden instrument. Opera uliczna to coś nowego. Pewnie wielkie przedsięwzięcie?

 

YA: To jest opera polityczna, przeciw gentryfikacji. Protest przeciwko wyrzucaniu ludzi z domów, przeciw deweloperce. W operze Wem gehört Lauratibor chodzi o konkretny Kiez Berlina: Reichenberger Kiez na Kreuzbergu, gdzie ludzie zaczęli się organizować, żeby się przeciwstawić temu procederowi. To jest zjawisko międzynarodowe, ze swoich miejsc wyrzucani_e są imigranci_tki, nieheteronormatywne_i artystki_ści, seniorzy_ki, klasa robotnicza. To mieszana społeczność, w której rodzi się solidarność między różnymi grupami przeciw neoliberalizmowi, który nie może sobie wyobrazić razem pani sklepowej, Turka i lesbijki. Takie konstelacje są dla mnie bardzo kampowe, queerowe. Ta Opera jest rzeczywiście projektem z ulicy, powstała ze współpracy profesjonalnych artystek_ów oraz amatorek_ów. Zaczęła się bez pieniędzy, potem przyszły granty.

MR: Jak duże jest to przedsięwzięcie?

YA: Jest to mamut. Sama orkiestra liczy ze dwadzieścia osób i jest prawie całkowicie amatorska. Są dwa chóry. Malutki chór deweloperów – jest mały, bo nikt nie chciał w nim śpiewać. [śmiech]. Ja grywam wszystkie złe role, śpiewam więc w chórze deweloperów i – jak mówiłam – gram deweloperkę. Jest tam kilka_u profesjonalnych śpiewaczek_ów operowych, a reszta osób jest nieoperowa albo nieprofesjonalna. To jest oryginalna kompozycja, ponad dwie godziny muzyki, a w projekcie bierze udział 100 osób.

AM: Niesamowite. My brałyśmy udział w lewackim antykapitalistycznym projekcie operowo-kabaretowym Czarodziejski flet, ze świetnym antykapitalistycznym tekstem Katarzyny Bratkowskiej i Floriana Nowickiego. Udział 20 osób to już było wyzwanie, a tu 100. Jak udaje się ludzi zmobilizować? Czy obsada jest wymienna?

YA: W czasie pracy nad projektem powstała wspólnota, projekt trwa już prawie dwa lata. Początkowo był ruch w obsadzie, ale w tej chwili ludzie, którzy śpiewają w chórze, spotykają się co tydzień. Zorganizowaliśmy też Radę. Ta kolektywizacja dotyczy moderacji projektu. W kwestiach teatralnych role są tradycyjne: kompozytor jest kompozytorem, reżyserka jest reżyserką. To jest również proces kolektywizacji decyzji, osoby które wcześniej koordynowały przedsięwzięcie powiedziały, że nie chcą sprawować funkcji szefa_szefowej całego projektu. Razem sterujemy tym oceanicznym statkiem.

AM: Musi być jednak dyscyplina, żeby to się toczyło…

YA: Tak, ale to nie jest kwestia niemieckości [śmiech], projekt jest międzynarodowy i spotykają się tu różne mentalności. Dużo jest w nim europejskich i pozaeuropejskich uchodźców_czyń. Spoiwem jest muzyka, mamy całą orkiestrę, która musi grać równo. Jest też dyrygent. Tu nie ma improwizacji, trzeba wspólnie oddychać. Po to są próby. Muzyka tworzy wspólnotę. Całość trzyma w garści też autorka tekstu, która bardzo się identyfikuje z utworem, a także główna nasza sopranistka, która współtworzyła dramaturgię. Choć oczywiście zawsze w projektach są dołki, które trzeba przejść.

AM: Gdzie była pokazywana Opera?

YA: W Berlinie, byliśmy też w Danii: w Kopenhadze i w Odense. I znowu w tym roku zagramy w Berlinie. Możemy przyjechać do Warszawy.

AM: To byłoby wspaniałe. W jakich miejscach miasta gracie?

YA: Premiera była ulicznym przemarszem. Wydarzenie było zarejestrowane oficjalnie nie jako projekt artystyczny, tylko jako demonstracja przeciw gentryfikacji. Towarzyszyła nam Policja. Graliśmy przemierzając trasę dwoma wozami od punktu A do punktu B. Jeden wóz dla orkiestry, a drugi był sceną. Publiczność szła z nami jako demonstranci_tki.

AM: Stacjonarny pokaz też się zdarzył?

YA: W Dani. Wozy zostały tak ustawione, że publiczność mogła siedzieć dookoła. Na początku nam się wydawało, że to nie ta sama energia, jak w przypadku demonstracji, której nie da się powtórzyć w stacjonarnych warunkach. Ale im więcej powtarzaliśmy wersję stacjonarną to okazało się, że energia demonstracji jednak jest.

AM: To może do zobaczenia w Berlinie na pokazie Opery. I za 3-4 lata, gdy powstanie Lesbijski Dom.

MR: O którym w Polsce tak marzyła – teraz mi się przypomniało Anna Laszuk, dziennikarka i autorka znaczącej książki Dziewczyny wyjdźcie z szafy. Opowiadała o tym w filmie Magdaleny Wystub Yes we are. Co ciekawe, to dokument stworzony przez Polkę mieszkającą w Niemczech. Taki akcent polsko-niemiecki na koniec.

AM: Bardzo dziękujemy za rozmowę.

*********************

POST SCRIPTUM

1.
Byłyśmy w Berlinie w czerwcu i miałyśmy okazję zobaczyć Lauratibor (Opera przeciw wykupowaniu miasta) – społeczną śpiewogrę, o której opowiadała Yagner Anderson. Imponujący i poruszający przykład artaktywizmu – dzieło artystycznie świadome, doskonale skonstruowane, posługujące się umiejętnie różnymi stylistykami. Twórcy_czynie budują silną więź z widownią i wciągają emocjonalnie w etyczny dylemat świętego prawa własności. Utwór ma formułę moralitetu, mimo to temat nie został uproszczony, choć ocena sytuacji jest czarno-biała: krwiożerczy, chciwy, bezwzględny kapitalizm i jego ofiary – wyrzucani z domów ludzie.

Duży i różnorodny zespół artystek_ów, performerek_ów, aktywistek_ów z różnych środowisk (m.in. mistrzyni ceremonii funeralnych), osób technicznych trwa od dwóch lat w gotowości do występów – ma czas, kompetencje i motywacje by przygotować tak duże i pozainstytucjonalne przedsięwzięcie. A co najważniejsze, jest na tyle zdeterminowany, by grać spektakle.

Lauratibor to efekt bezkompromisowej, rzetelnej artystyczno-aktywistycznej pracy, ogromny zbiorowy twórczy wysiłek, który nie jest incydentalnym wydarzeniem, wynikiem spontanicznej emocjonalnej erupcji solidarnościowej, a realną formą walki o zmianę społeczną, gdy pojawia się konkretna potrzeba_sprawa. 

Ta ponad dwugodzinna protest-opera tym razem służy obronie domu przy Habersaathstraße, który ma być zburzony, choć nadaje się wciąż do mieszkania. Wcześniej została wykonana duża praca, by ten budynek zasiedlić, w ramach pomocy osobom w kryzysie bezdomności. Wspaniały, odważny i dotkliwy spektakl z przesłaniem: Śpiewaj przeciw szaleństwu. Przeciw eksmisji nowych i starych lokatorów! Przeciw rozbiórce domów w dobrym stanie technicznym! Prawo do mieszkania dla każdego! 

Marzy nam się taka inicjatywa w Polsce, a jeszcze bardziej takie ugruntowane podejście do artaktwizmu.

2.
Byłyśmy też na imprezie RUT inaugurującej budowę Lesbijskiego Domu Mieszkalnego, o który starania trwają 15 lat. Spotkanie z energią rozpoczęła Sigrid Grajek melorecytując kultowy i radykalny feministycznie utwór Claire Waldoff  Raus mit den Männern aus dem Reichstag. 
Wysłuchałyśmy herstorii projektu mieszkalnego bezpośrednio od kobiet, które walczą o bezpieczne miejsce dla nieheteronormatywnych seniorek. Poznałyśmy te nieheteronormatywne seniorki, także te 70+. Widziałyśmy wspólnotę osób wspierających inicjatywę, które – choć dostały fundusze na dom – nadal muszą zbierać pieniądze i nadal wiele rzeczy robią wolontaryjnie, solidarnościowo. Zasada wszystkie ręce na pokład wciąż pozostaje aktualna. Poczułyśmy się jak u siebie, zdejmując banery ze ścian i nosząc pudła po spotkaniu. Na koniec sfotografowałyśmy wbicie pierwszego tęczowego palika geodezyjnego pod budowę w miejscu, gdzie stanie lesbijski dom mieszkalny. 

Korekta: Maja Korzeniewska

***************

Dr Yagner Anderson, urodzona w Polsce. Studiowała historię sztuki i filozofię w Lublinie i Tybindze, obroniła doktorat z historii sztuki.
Od 2010 r. działa w Berlinie na pograniczu sztuki, pracy kuratorskiej i aktywizmu. Członkini kolektywów artystycznych p.u.r.e. i LAURATIBOR oraz grupy aktywistycznej FLINTA*Stadt. Od 2021 r. odpowiedzialna za koncepcję i zarządzanie queerowym centrum kultury oraz queerowanie sąsiedztwa w ramach RuT Wohnen.
https://rut-wohnen.de

Damski Tandem Twórczy (Agnieszka Małgowska & Monika Rak)
Działa od 2009 r., stworzył cykle: literacki Żywe radio, performatywny PAN/K Maryjan i Krystina, filmowy Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / czytanie dramatu Portret lesbijek we wnętrzu / spektakle: Orlando. Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele wiele Kobiet, SharmTrio plus. Drag King Show. Retroseksualni / dokument L.Poetki  / O’LESS Festiwal (2012-2014) / cykl debat i audycji Kobieta Nieheteronormatywna / projekt archiwistyczny A kultura LGBTQ+ nie poczeka! / współzałożycielki Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* / realizatorki L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / scenarzystka.

Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / filmowczyni / graficzka.

                                                                                 ***************


LESBIJSKA INSPIRA
To niezależna inicjatywa, której e-przestrzeni udziela siostrzana Feminoteka

I.  Manifest
1.  Manifest. Instant.
2.  Rozmowa. Od lesbijskiej konspiry do lesbijskiej inspiry
3.  Podsumowanie. Minął rok. To, o czym mówiłyśmy w prywatnych rozmowach, stało się częścią debaty publicznejII. Rozmowy wokół manifestu

1.   Mamy wewnętrzną potrzebę wolności. Rozmowa z Małgorzatą Myślak i Magdaleną Sota
2.   Coming out – nie chcę i nie muszę. Rozmowa z Anonimową Lesbijką 
3.   Z miłości i gniewu rodzi się odwaga. Rozmowa z Angeliną Caligo
4.   Moja droga do siebie samej. Rozmowa z Marią Kowalską
5.   Potrzebne są niehetero bohaterki. Rozmowa z Anną Bartosiewicz
6.   Chcemy więcej! Rozmowa z Anną i Zandrą Ra Ninus
7.   Lesbijki, pora na prokreację! Rozmowa z Anną Adamczyk
8.   Kto ma prawo do słowa “lesbijka”? Rozmowa z Magdą Próchniak
9.   Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną lesbijką w Lublinie. Rozmowa z Małgorzatą Szatkowską
10. Trzeba stawiać opór. Rozmowa z Magdaleną Tchórz
11.  Dziewczyna i dziewczyna – normala rodzina. Rozmowa z  Zuch Dziewuchami
12.  Niepytana nie mówiłam, że jestem lesbijką. Rozmowa ocenzurowana
13.  Co Ty tutaj robisz? O poczuciu wyobcowania i przynależenia. Rozmowa z Nicole G.
14.  Mam na imię Kasia i to jest moja tożsamość. Rozmowa z Katarzyną Gauzą.
15.  Tęczowe aktywistki na Ukrainie są wyłącznie feministkami. Rozmowa z Katją Semchuk
16.  Oryginalnie nieheteroseksualna. Rozmowa z Agnieszką Marcinkiewicz
17.   Sama zrobię dla siebie miejsce. Rozmowa z Klaudią Lewandowską
18.  Dziś określam siebie jako osobę panseksualną. Rozmowa z Alex Knapik
19.  Perspektywa lesbian studies. Rozmowa z dr Martą Olasik
20. Mogę tylko powiedzieć: przykro mi bardzo, jestem wyjątkowa. Rozmowa z Voyk
21.  Tożsamość jest zawsze politycznaRozmowa z Elżbietą Korolczuk
22. Jesteśmy nie do ruszenia. Rozmowa z matką i córką. MB & Shailla
23. Wchodzę w krótkie erotyczne relacje poliamoryczne. Rozmowa z Retni
24. Aktywizm jest moim uzależnieniem. O niepełnosprawnościach, nieheteronormatywności i feminizmie. Rozmowa z Anetą Bilnicką
25. Wolę nie zostawiać niedomówień. Rozmowa z Adą Smętek
26.Do tej pory myślałam, że LGBTQ to nie ja. Rozmowa z Anonimową Lesbijką
27. Ciągle zajmujemy się sobą i żądamy od innych akceptacji. Rozmowa z Anną Marią Szymkowiak

III. Głos z zagranicy
1Węgry. Brakowało nam środowiska kobiet niehetero – stworzyłyśmy je. Rozmowa z Anną Szlávi
2. Czechy. Lesba* na wychodźstwie. Rozmowa z Frídką Belinfantová
3. Niemcy. Lesbijski projekt mieszkalny. Rozmowa z Yagner Anderson

IV. Męskoosobowo
1. To co polityczne jest wspólne. Rozmowa z Tomaszem Gromadką
2. Przyszło nowe pokolenie kobiet nieheteronormatywnych. Rozmowa z Marcinem Szczepkowskim

V.  EL*C. Wieden 2017
1.  Magdalena WielgołaskaOdzyskiwanie lesbijskiej tożsamości – wreszcie pomyślmy o sobie, Siostry.
2. Monika Rak. Siła filmu dokumentalnego, czyli lesbijki do kamer!
3. Magdalena Świder. Wokół tożsamości.
4. Agnieszka MałgowskaPeformansy, czyli witamy w Lesbolandii.
5.  Joanna Semeniuk. Jeśli nie zrozumiemy naszej przeszłości, nie zrozumiemy siebie.
6.  Agnieszka Frankowska. PL, czyli Polskie Lesbijki w Wiedniu.

VI. EL*C. Kijów 2019.
1.  Monika Rak. L*Geniusza na Ukrainie.
2. Magdalena Wielgołaska. Lesbianizacja przestrzeni.

BONUS
Komiks. Superprocenta. Graficzny komentarz Beaty Sosnowskiej
 

 

 

 

Wzajemny zachwyt jest bardzo ważny… Z Iwoną Skwarek rozmawia Karolina Micuła

Karolina Micuła: Od kiedy muzyka jest w Twoim życiu?

Iwona Skwarek: Mogę powiedzieć, że właściwie od dziecka. Pamiętam, jak w latach 90., jeździliśmy maluchem z rodzicami na wakacje i potrafiłam śpiewać piosenki Kasi Kowalskiej całą drogę z Zielonej Góry aż nad Bałtyk. Rodzice mieli już trochę dosyć. [śmiech] Potem sześć lat uczyłam się gry na skrzypcach, w pokoju potrafiłam tańczyć do Requiem Mozarta, ale podziękowałam za romans z formatem szkolnym, był kiepski. Miałam bardzo złą nauczycielkę, zraziła mnie do muzyki, głównie poważnej, i na szczęście na chwilę. Kiedy pojechałam na studia do Poznania, na kulturoznawstwo, zaczęłam tworzyć z zespołem Hellow Dog i w końcu w 2008 roku urodziła się Rebeka, która była moim pierwszym poważnym projektem. Z Bartkiem Szczęsnym graliśmy 10 lat, wydaliśmy trzy albumy i zagraliśmy z 500 koncertów. Teraz zaczynam przygodę z girlsbandem Shyness!

KM: Nie ukrywam, że Shyness! mnie fascynuje. Nawet czuję rodzaj zazdrości [śmiech] o taki siostrzeński skład. Skąd wziął się pomysł? Jak się poznałyście? To dla mnie bardzo ciekawy projekt w kontekście nie tylko muzycznym, ale też twórczości kobiet i ich widoczności.

IS: Zaczęło się od mojego oczarowania Aśką Bielawską i jej projektem Asia i Koty. Od dawna byłam fanką jej głosu i songwritingu. Kiedyś zapytałam, czy nie zechciałaby zrobić ze mną – tak na próbę – jednego numeru. To był rok 2015, Rebeka szykowała się do wydania drugiej płyty, a ja miałam ochotę na coś odmiennego. Z Asią tak zażarło, że w trzy weekendy zrobiłyśmy trzy numery. Spodobała mi się swoboda naszej współpracy, a także to, że byłam producentką, a Aśka przychodziła z pomysłami, które przerabiałam na elektronikę. Wspólne śpiewanie zafascynowało mnie. Piosenki rodziły się szybko i intuicyjnie. Byłam tym bardzo podekscytowana, bo w Rebece zwykle długo dochodziliśmy z Bartkiem do konsensusu. Piosenki mieliły się miesiącami, a tutaj prosta sprawa: bicik, basik, melodia, fajne pianinko i mamy to. Tworzyłyśmy kilka lat tylko we dwie, z długimi przerwami, Asia urodziła w międzyczasie dwójkę dzieci, a ja zrobiłam dwie płyty. W 2019 roku stwierdziłyśmy, że pora działać dalej, ale nie chciałam już grać w duecie na scenie. Chciałam, żeby to była większa formacja. Kiedy gra się w dwójkę, to duża scena czasem przytłacza, a jak się jest we cztery, to już zupełnie inna bajka – inna moc. Bardzo mi zależało, żeby to był dziewczyński skład, mimo że mam przeważnie dobre doświadczenia z pracy z chłopakami-muzykami, to chciałam podziałać z dziewczynami. Do projektu dołączyła więc gitarzystka Iga Krzysik i młoda producentka Julia Pacyńska. 

KM: Właśnie, chciałam dopytać o doświadczenia pracy z chłopakami.

IS: Mam je bardzo różne. To, o czym ostatnio myślę w kontekście bycia laską w muzyce, to czas spędzony w trasie koncertowej, który oznacza przebywanie głównie w męskim gronie. Jak wchodzisz na scenę i masz próbę dźwięku, to właściwie otaczają cię tylko mężczyźni. Przez ostatnie 10 lat grania i jeżdżenia po Polsce, pracowałam tylko z jedną techniczną i raz widziałam stage managerkę na dużym festiwalu. Przeważająca część muzyków to faceci. Z pracy z muzykami-chłopakami jestem w większości zadowolona, ale to właśnie ta około koncertowa męska nadmiarowość mnie zawsze przytłaczała i stresowała. Przecież to jest bardzo dziwne, być cały czas jedyną dziewczyną w swoim miejscu pracy… Dużo było we mnie przez to uczucia bycia nie na miejscu, zakładałam z góry, że to mężczyźni wiedzą lepiej, a ja jestem amatorką. Wiedziałam więc, że teraz potrzebuję wokół siebie dziewczyn, dzięki którym uwolnię się od tego typu myślenia. Teraz razem przecieramy szlaki i uważnie obserwujemy, jak funkcjonujemy w tym męskim świecie. Naszą mocą jest wspólne śpiewanie i granie. Dla mnie ma ono wymiar mistyczny i erotyczny. 

KM: Czy to nie jest trochę tak, że spotkały się ze sobą kobiety o podobnym doświadczeniu? Instrumentalistki i wokalistki w męskim świecie?

IS: Śmiałyśmy się z Aśką, że nasze pierwsze doświadczenia muzyczne są takie same. Czterech starszych facetów i młoda laska. Julia ma 21 lat i dopiero wkracza w ten świat. Ma solowy projekt illia Canele. Żartujemy sobie, że jesteśmy starsze babki dla niej. Ale wracając do pytania, często nachodziły i nachodzą mnie nadal myśli w stylu: czy ja aby na pewno to umiem, czy ja aby na pewno jestem dobra. Te nieszczęsne wątpliwości… zastanawiam się skąd się wzięły, czy pochodzą z zewnątrz, z tekstów usłyszanych od innych muzyków, czy zamieszkały w mojej głowie w procesie socjalizacji?  Myślę, że to wina systemu – patriarchatu. Miałam też takie sytuacje podczas prób dźwięku, że typ z klubu mówił: noooo, nieźle ogarniasz jak na dziewczynę. Paradoksalnie, w przeszłości, to mężczyźni wykazywali się większą inicjatywą we współpracy, a także częściej, niż kobiety chcieli mi pomagać, coś wytłumaczyć etc. 

KM: Myślę, że ważne jest, czy to Ty prosisz o pomoc, czy jest Ci narzucana z domyślnym: nie znasz się. Czy doświadczasz mansplainingu i ktoś tłumaczy Ci coś do oporu, mimo że wcale tego nie chcesz lub doskonale to wiesz?

IS: Mam bardzo różne doświadczenia. Jedno było szczególnie dla mnie trudne. Pewien człowiek, którego bardzo podziwiam jako muzyka, mansplainingował mnie straszliwie. Wlał we mnie tonę stresu i wątpliwości, wychodziłam z tych spotkań z poczuciem, że jestem do niczego, choć finalnie dużo się od niego nauczyłam. Ale zrezygnowałam z tej kooperacji. Inni chłopacy zwykle byli bardzo mili, ale może było w tym coś z tradycyjnego układu, gdzie to mężczyzna jest mistrzem, a kobieta uczennicą, więc łatwiej jest wejść w takie role. Ostatnio grałyśmy na festiwalu Women’s Voices, ładowałyśmy się na scenę ze sprzętem, pomagał nam chłopak Igi i nagle podbija do niego człowiek z techniki pytając o jakieś techniczne aspekty koncertu, a on mówi, że nic nie wie i by gadał z dziewczynami z zespołu. I to się dzieje na festiwalu pod hasłem Kobiety mają głos! Co za ironia. Dlatego tak ważne jest Shyness! Z dziewczynami jest inaczej. Często wyciągamy siebie wzajemnie z dołków. Mam sporo stresu związanego z tworzeniem bitów, a one mówią po prostu: Iwona, super to zrobiłaś, mega nam się podoba. W tym składzie jest też wspólnota, siostrzeństwo. Jak któraś z nas ma gorszy dzień, to pytamy: hej, coś się dzieje? I zawsze możemy sobie na próbie o tym porozmawiać. Nie ma wtedy grania, tylko rozmowa. A czasem można popłakać, a potem pożartować.

KM: Wspomniałaś o tym, że często doświadczasz pomocy ze strony mężczyzn, a niekoniecznie ze strony kobiet. Czy widzisz w tym rodzaj patriarchalnego mechanizmu? Czy jesteśmy socjalizowane, żeby ze sobą konkurować?

IS: Myślę, że tak. Przyznaję, że to jest trudne, muszę ciągle walczyć z automatyczną obawą, że inna kobieta zabierze mi miejsce. Staram się cieszyć się ich sukcesami. Ale to jest jednak jakaś praca mentalna. Kiedy jest tak mało dla nas miejsca, zaczyna się konkurowanie. Ale we współpracy z Shyness! dzieje się coś przełamującego i ważkiego. To zachwyt dziewczynami, ich talentem. Patrzę na Asię, kiedy gra na pianinie i śpiewa, i myślę sobie: to jest wielka artystka, jestem u boku wielkiej artystki. Czuję się wtedy bardzo podekscytowana. Myślę, że wzajemny zachwyt jest bardzo ważny. Poczucie, że razem tworzymy coś pięknego.

KM: Z tego co opowiadasz, to udany eksperyment.

IS: Tak mi się wydaje. Ułatwieniem jest podział ról: ja jestem producentką, a dziewczyny wkładają pomysły, które obrabiam. Pracujemy razem nad wspólnym dziełem, więc raczej nie konkurujemy. Nie mówię, że jest idealnie, mamy też różne tarcia, ale staramy się wszystko wyjaśniać. Dziewczyny już mnie trochę znają, wiedzą, że mam obsesję na punkcie aranżacji i detali. Potrafię być czasem dosyć surowa, ale potem zawsze przepraszam. 

KM: Jest nas tak mało, jesteśmy tak mało widzialne i tak mało się słucha kobiet…

IS: Chciałabym bardzo, by kobiety słuchały i widziały inne kobiety. Myślę ostatnio o tym często.

KM: W środowisku teatralnym, performatywnym i aktywistycznym pojawia się coraz więcej eksperymentów, w których podejmuje się próby demokratycznej czy wręcz konsensualnej pracy. Oczywiście wydłuża to proces twórczy. Myślisz, że w muzyce jest to możliwe?

IS: Taka demokracja była w Rebece i dlatego dość długo siedzieliśmy nad kawałkami. Myślę, że forma pracy zależy od wielu rzeczy. Jeżeli ma się bardzo zbliżony gust stylistyczny, to łatwo dojść do porozumienia. W Shyness! potrafimy zrobić kawałek w jeden dzień. Jakiś czas temu wysłałam dziewczynom podkład muzyczny z prośbą, by wymyśliły melodię wokalu i tekst. Kilka godzin później Julia odsyła nagranie – posłuchałam i myślę: to jest to! Koniec! Tak powstał kawałek New Dawn. Uważam jednak, że ktoś musi sprawować pieczę nad wizją i porządkować pomysły. Być dyrygentką. 

KM: A jak w kwestiach pozamuzycznych? Też rozkładacie sobie równo obowiązki: szukania menedżerki, umawiania sesji zdjęciowych, koncertów? 

IS: Na razie wiele pracy biurowej jest na mojej głowie, ale próbujemy to powoli zmieniać. Nie jest to proste, bo ja z racji wielu lat w branży mam sporo kontaktów i często ludzie ostatecznie dzwonią do mnie, mimo że staramy się podzielić obsługą poczty. Próbujemy więc w innych kwestiach rozdzielać obowiązki i powoli zaczyna się to układać. 

KM: Pozwolę sobie zadać pytanie, czy w Shyness! są tylko kobiety nieheteronormatywne? 

IS: Nie. W Shyness! są dwie lesbijki, czyli ja i Julia. Jest biseksualna Iga i Asia hetero: żona i matka dwójki dzieci. Julia ma 21 lat i na swoim Instagramie w bio ma napisane: lesbian, tak po prostu. To jest świetne. Przyznaję, że nie byłam świadoma, że zespół jest aż tak queerowy [śmiech], to się okazało dopiero po czasie, jak byłyśmy na piwie w poznańskich Kisielicach. 

KM:  Chcę się trochę cofnąć w czasie i zapytać o Pocałunek, który powstał jeszcze w duecie Rebeka. Myślę, że to dosyć przełomowa dla Ciebie piosenka w życiu publicznym. 

IS: Tak, to było dla mnie mocne, zrozumiałam, że coming out w show biznesie jest jednak istotny. Byłam trochę przerażona, trudno jest zbudować karierę, a potem nagle powiedzieć o swojej orientacji. Pojawiają się głosy typu: po co to mówisz, a ja jestem bardzo wrażliwą osobą. Czuję się krucha. Internet jest dla mnie stresującą przestrzenią, a komentarze są ciężkie do zniesienia. Bardzo się tym przejmuję. To był coming out podszyty lękiem. Śpiewam zresztą, że boję się chodzić ulicami za rękę z dziewczyną. Nie jestem aktywistką, która będzie szła na czele marszu równości. Pójdę bardziej w środku i wiem, że to, co mogę dać innym od siebie, to moje doświadczenia przelane w muzykę i mówienie o mojej dziewczynie, postowanie wspólnych zdjęć etc.

KM: Co Cię zmotywowało do tego?

IS: Zrobiłam tę piosenkę pewnego dnia, w ogóle nie zakładając, że to będzie piosenka Rebeki. Po czasie jednak dotarło do mnie, że to będzie ucieczka, jeśli wydam ją pod innym pseudonimem. Postanowiłam nagle: dobra, robimy. Pogadałam z Bartkiem, pokazałam mu szkic utworu. Powiedział, że to kuma, że go to porusza. I poszło. Motywacja była czysto osobista, zawsze byłam szczera, w tym o czym śpiewam i chciałam być konsekwentna. 

KM: Zaryzykuję stwierdzenie, że jesteś jedyną szerzej znaną lesbijką na polskiej scenie muzycznej.

IS: Może… Ale Zamilska chyba jest bardziej!

KM: Zamilska jest z bardziej awangardowej przestrzeni.

IS: W sumie, jeśli mówić o popowej scenie, to być może tak jest. I jest to w sumie szokujące.

KM: Zastanawiam się, dlaczego dziewczyn w przestrzeni publicznej jest mniej? Pozwolę sobie na dygresję: ostatnio, jak monitorowałam różne wywiady w związku z Olimpiadą w Tokio, przeczytałam rozmowę z wyoutowaną sportowczynią, w którym opowiadała, że osób nieheteronormatywnych w kadrze narodowej jest cała masa, ale boją się o swoje kariery. Boją się, że będą oceniane_i przez pryzmat swojej orientacji a nie wyników. Czy Tobie też towarzyszył taki lęk? Wspomniałaś, że wydawało Ci się, że to będzie trudniejsze, bo już byłaś na scenie, już byłaś widzialna, już mieliście za sobą sporo świetnej muzy i lata koncertowania.

IS: Bałam się zrobić problem swoim słuchaczom, wiem, to brzmi strasznie, ale niestety jestem osobą, która miewa duże kłopoty z asertywnością i musi mocno psychicznie pracować, by stać po swojej stronie i nie przepraszać, że żyje. Reakcja ludzi na mój coming out zwaliła mnie z nóg. Dostałam rekordową liczbę komentarzy po moim wywiadzie w Wysokich Obcasach. Może były trzy kiepskie, ale nie jakieś straszne, raczej bzdurne. Pomyślałam: wow, to jest niesamowite. Ludzie opowiadali mi swoje intymne historie, o tym, że muszą żyć w kłamstwie, bo rodzice inaczej wyślą ich do psychiatryka… A wywiad sprawił, że jest im lżej. Jedna dziewczyna podrzuciła mamie Wysokie Obcasy, żeby przeczytała i trochę zmądrzała. Moje przyjaciółki-lesbijki były też mocno poruszone. I piosenką, i wywiadem. A jeśli chodzi o wpływ na karierę, trudno mi to zweryfikować. Wkrótce potem przyszedł COVID-19 i świat stanął na głowie, zakończyliśmy Rebekę i teraz mam Shyness!, które dopiero co wydało pierwszy album.

Shyness! fot. Nata Moszyńska

KM: Czy już przed premierą singla wiedziałaś, że chcesz to bardziej rozdmuchać?

IS: Chciałam od razu, przy wydaniu, zrobić wywiad, czułam, że muszę powiedzieć wszystko. Nie chciałam zrobić piosenki w stylu: Jestem dumna, love is love, lalala. [śmiech] Chciałam wyśpiewać trudną historię, która mi się przytrafiła, poczułam, że w obecnej Polsce to głos, którego w muzyce nie słychać. Obawiałam się jednak, że wypuszczenie samej trzyminutowej piosenki uczyni mnie niemą. Chciałam opowiedzieć szerzej o tym, co jest wstydliwe, czyli o strachu i trudnościach związanych z życiem lesbijki w Polsce. 

KM: Ale wydanie tej piosenki nie wpłynęło na to, że rozstaliście się z Bartkiem?

IS: Nie. To było coś innego. Poczuliśmy, że zrobiliśmy razem wszystko, co możliwe, i już nie wiemy, jaką moglibyśmy razem robić muzykę. Coś się po prostu między nami zużyło. Nie chcieliśmy cisnąć i być w tym nieszczęśliwi, cały czas się przyjaźnimy i czuję, że dzięki rozstaniu ocaliliśmy też coś, co było między nami. 

KM: A czy traktujesz wydanie Pocałunku jako rodzaj aktywizmu?

IS: W sumie, po czasie, stwierdzam, że tak. Taki mój osobisty rodzaj aktywizmu i będę szła z tym dalej. Mam już kolejny utwór o tematyce LGBTQ+ przygotowany do wydania. Planuję to zrobić przed świętami Bożego Narodzenia, i to będzie mój pierwszy solowy kawałek pod szyldem Iwona Skv. To jest piosenka po polsku, taka trochę trapowa i z autotunem. Chciałam stylistykę trapowej muzy połączyć z queerem. 

KM: Dlaczego to nie wyjdzie jako Shyness!?

IS: Byłoby za moje dla Shyness!, byłoby zbytnim narzuceniem mojej osoby. Tym bardziej, że stylistyka mojej solowej muzyki jest bardziej elektroniczna, a z dziewczynami jesteśmy organiczne. Szykuję się więc do wydania solowej płyty, która ma bardziej zaangażowane teksty, ale tematy są ujęte poprzez osobiste doświadczenia. Ja zawsze filtruję wszystko przez swoją historię, staram się też zmierzyć ze swoimi schematami myślenia o tym, co przystoi, a co nie przystoi dziewczynie w muzyce. Na przykład używam słów zajebali nas i zastanawiałam się, dlaczego ciągle drżę na myśl o tym, co ludzie powiedzą, że wiesz, że dziewczyna przeklina ah i oh. Mam 10-letni staż bycia Iwoną, która pięknie śpiewa. Ta wrażliwa dziewczyna nagle rzuca: zajebali nas. To małe problemy, z którymi walczę.

KM: A ta zmiana nie wynika z tego, że jesteś w ciągłym procesie twórczym i osobistym? Czujesz, że społeczeństwo jest bardziej gotowe i otwarte na różnorodne treści i odważne gesty artystyczne?

Iwona Skwarek

IS: Czuję, że jestem w procesie docierania do tego, kim ja właściwie jestem. Mam 35 lat i zaczęłam po raz pierwszy się zastanawiać, jak ja się lubię ubierać, jaki mam stosunek do własnego ciała. Po raz pierwszy dociera do mnie, gdy moi znajomi biorą ślub, że ja serio nie mogę tego tu zrobić, że w tym kraju jestem obywatelką drugiej kategorii. Uświadamiam sobie coraz więcej, czasem to bardzo męczy i frustruje. Zmianę we mnie napędza działalność różnych osób aktywistycznych. Oni przecierają szlaki, wypracowali coś dla mnie, bez nich bym nie miała odwagi. Kiedy coraz więcej ludzi wyznaje publicznie, że jest queer, to się czuję mniej samotna. Ale społeczeństwo jest teraz tak podzielone… Część jest gotowa, a część się boi lub brzydzi. W twórczym procesie wiem, że chcę swoją solową muzykę zrobić sama, bez kuratorstwa, i opowiadać dostępnymi mi narzędziami swoje historie. Miałam przed Pocałunkiem kryzys twórczy, nie wiedziałam, co mam do powiedzenia. Porównywałam się do innych osób śpiewających o ważnych dla nich rzeczach i nie wiedziałam, o czym ja mam śpiewać, i nagle do mnie przyszedł Pocałunek. Powiedziałam sobie: To jest twoje doświadczenie, to jest doświadczenie, które nie jest wyśpiewane – musisz to zaśpiewać. Społeczeństwo nigdy nie będzie gotowe, zawsze to nie będzie czas na zmiany, na LGBTQ+… Dlatego będę wypuszczać piosenki bez względu na to czy są gotowi. 

KM: Ciekawe jest to też w kontekście odzyskiwania głosu, zabierania głosu w przestrzeni publicznej. Większość Twoich utworów jest w języku angielskim. Zdecydowana większość. Pocałunek był wyłomem. 

IS: Tak. Śpiewałam wcześniej po angielsku, bardzo to lubię, i czasem nawet bardziej czuję wrażliwość w języku angielskim. Poza tym angielski jest tak wdzięcznie uniseksowy. To mi pasuje. Ale wiedziałam, że nowe rzeczy, które zaczęłam pisać, muszą być po polsku, szczególnie te o miłości i życiu lesbijek. 

KM: Czy singiel Pocałunek zmienił coś w Twoim życiu osobistym?

IS: W osobistym? Tak. To był coming out przed dalszą rodziną. Okazało się, że moi rodzice myśleli, że ja nie chcę, żeby powiedzieli swoim braciom i siostrom, czyli moim ciotkom i wujkom, a ja z kolei myślałam, że to oni nie chcą powiedzieć. Teraz już wszyscy wiedzą i mi ulżyło. Poruszyło mnie, że po tej piosence i po wywiadzie dalsza rodzina zaczęła dzwonić i pisać ciepłe słowa. Serce mi stawało w gardle. Łzy płynęły po polikach. Poczułam jakby schodził ze mnie wstyd. Byłam też zła, że to się nie stało wcześniej, że mogłam już ten balast mieć dawno zrzucony. Ale podsumowując pomyślałam: wow, czyli jednak można być lesbijką. Część rodziny jest bardzo wierząca, więc spodziewałam się najgorszego. Nawet jakiś mój daleki wujek pisał do mnie SMS-y: Iwona, piękna piosenka Pocałunek, bardzo mnie wzruszyła. Pomyślałam, że moja dziewczyna może stać przy mnie i nie muszę już robić coming outu przed resztą ludzi, tylko mogę po prostu z nią być i całe otoczenie wie, że jest częścią rodziny – moją narzeczoną. 

KM: Piękne, że miałaś takie wspierające otoczenie. To był 2019 rok. Czas, kiedy społeczeństwo zaczęło się mocno polaryzować, i nastroje bywały radykalne. 

IS: Tak, miałam wokół siebie dobrych ludzi. A było i jest dalej ciężko. Pamiętam, że w mojej dzielnicy ktoś uporczywie rozklejał nalepki anty-LGBT, to mnie tak dobijało, że wychodziłam trzy razy dziennie z domu, żeby zrywać te nalepki, które godzinę później znowu tam były, więc ja znowu zrywałam i parę godzin później znowu to samo… Czasem czułam złość, ale jednocześnie siłę, kiedy to zdzierałam. Czasem, gdy było ciemno, byłam przerażona, że zaraz ktoś do mnie podejdzie i po prostu walnie w łeb. Któregoś dnia zrywam nalepkę i podchodzi do mnie starszy facet, i mówi: co pani robi, co pani robi? co pani to przeszkadza? A ja mówię: no zrywam nalepki, bo jestem lesbijką i mnie to obraża. On na to: aha, to przekreślona tęcza, to niech pani zrywa, ja jestem za. [śmiech] Taka historia.

Ale to, co się wydarzyło w naszym kraju przy okazji wyborów, jest dla mnie przerażające. Jeśli wyborcom nie przeszkadza, że ich kandydat szczuje na osoby queerowe i ludziom dzieje się krzywda przez tę nagonkę, to strach się bać, co będzie dalej. Do jednego zła dołącza drugie. Można wycinać drzewa, niszczyć szkolnictwo, ignorować służbę zdrowia, nie słuchać historii kobiet, które chcą zrobić aborcję, tylko kazać rodzić i milczeć. Niby nasza władza tak kocha życie, a gdy uchodźcy stoją na granicy, to spoko, niech umierają na naszych oczach, potem się za nich pomodlimy. To jest dla mnie niepojęte! Gdy widzę kogoś z pseudopatriotycznymi emblematami, to mnie ściska i boję się. Czuję większy strach przed obcymi ludźmi, a zarazem w mojej bańce czuję się bezpieczniej.

KM: Masz teraz potrzebę mocniejszej identyfikacji? 

IS: Ostatnio zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle akceptuję lesbijstwo w sobie i jak ja się lubię ubierać. Teraz mam fazę na sportowe koszulki, czapki z daszkiem, marynarki, jest w tym coś penerskiego, silnego. Mam też sygnet na małym palcu, który jest pierścionkiem zaręczynowym – moja dziewczyna Kasia ma taki sam, ale na palcu wskazującym. Czuję się w swoim trochę jak szefowa mafii. Lubię w nim grać koncerty. Myślę jednak, że to nie jest identyfikacja z jakimś wyobrażonym lesbijstwem, ale integracja ze sobą. Czasem robię makijaż, jakieś smokey eyes, ale nie noszę obcasów, musi być mi wygodnie. Kiedyś grywałam koncerty w miniówce i odkryłam, że to wyszło z jakiś wyimaginowanych standardów. Ta miniówa straszliwie mi utrudniała poruszanie się na scenie.

KM: A masz flagę w oknie?

IS: Powiesiłam. Było to dla mnie bardzo trudne, bardzo się bałam.

KM: Lesbijską czy tęczową? 

IS: Tęczową. Już wyblakła od słońca. Bardzo się też cieszę na widok flag w innych oknach i z kolejnych coming outów. Ostatnio duże wrażenie zrobiła na mnie Dorota Kotas i jej książki. I w ogóle sama jej postać. Z jaką łatwością mówi o tym, że ma dziewczynę, i że to nie jest coming out, tylko po prostu opowiadanie swojego życia. Cieszy mnie, że mogę się zainspirować lesbijką, Polką, pisarką. Jedna z moich, jeszcze niewydanych, solowych piosenek nosi tytuł Pustostany. Pierwszy raz poczułam, że lesbijskość zaczyna być widoczna w kulturze polskiej i to jest cenne, ta możliwość zaczerpnięcia natchnienia od innej osoby queer. Wsłuchuję się w głosy kobiet nieheteronormatywnych. Na przykład Anna Calvi jest wybitną gitarzystką, też śpiewa i jest lesbijką. Jej piosenki są o sile, o wyjściu ze stereotypowej roli kobiety. Jest łowczynią, ma w sobie moc. W czasie nagrywania wszystkich płyt dochodziła do tej siły. Anna Calvi jest moją wielką idolką, moją guru. Ale od czego ja wyszłam? Aha, od flagi w oknie. Tak, powiesiłam flagę, stwierdziłam, że gdy widzę flagi w oknach, to czuję się pokrzepiona, więc chcę też dawać pokrzepienie innym. Akurat mieszkam w takiej okolicy, w której wisi ich bardzo dużo, więc to może było prostsze. Finalnie okazało się, że nikt z sąsiadów mnie nie zabił, wszyscy mówią mi nadal cześć, i pomyślałam sobie: jest ok! Ale moja ulica naprawdę jest mocno LGBTQ+ friendly.

KM: Czy nadal boisz się pocałować dziewczynę, którą kochasz? Na ulicy? 

IS: Boję się. Nie boję się w sytuacjach klubowych, gdy jesteśmy gdzieś na imprezie. Ale w przestrzeni publicznej nie umiem pozbyć się strachu, że ktoś się zaraz do mnie przyczepi. Ostatnio produkowałam dla osoby, która powiedziała mi, że uważa, że osoby LGBTQ+ mają chorą duszę. Złamała mi serce, bo tak bardzo się starałam przy tej kompozycji… Takie słowa zostają w głowie. Ale na szczęście moje przyjaciółki i przyjaciele są super, przy nich czuję się swobodnie. 

KM: Tylko wśród znajomych?

IS: Tak. I myślę, że na domówkach rekompensuję sobie brak dotyku. Spotykając się z przyjaciółmi pary zwykle nie siedzą przy sobie blisko, a ja czuję taką potrzebę i właściwie cały czas obejmuję moją dziewczynę. Cieszę się, że nareszcie mogę to swobodnie robić. Moja dziewczyna jest odważniejsza niż ja. Różne są momenty, ale jest we mnie strach spowodowany nagonką w Polsce. Czuję też dominację gejów nad lesbijkami. Dlatego cieszę się, że zwiększa się obecność dziewczyn w przestrzeni publicznej. Czuję się lepiej w gronie lesbijskim, nie mam prawie kolegów gejów, ale mam dużo hetero przyjaciół. Chcę zabierać głos jako piosenkarka, producentka i jako lesbijka. Myślę, o śpiewaniu do dziewczyny, jak o czymś  przełomowym, chcę zaśpiewać piosenkę używając odpowiednich końcówek. Chcę się odważać na to. 

KM:  Wychodzi, że Twoja autorska solowa płyta będzie przełomowa dla Ciebie i będzie artaktywistyczna.

IS: Myślę, że tak. Będzie też trochę przewrotna, dużo używam autotune’a, który jest narzędziem w trapie, więc kojarzonym z innego typu wrażliwością. Również ta rozmowa popycha mnie do tego, żeby się nie bać. Oczywiście lubię, gdy moje teksty są uniwersalne, ale nadszedł czas na widoczność. I nie chodzi mi tylko o obecność całujących się dziewczyn w teledysku.

KM: Czy uważasz, że to jest ważne, potrzebne i wspierające? Czy też zgodnie z ostatnio spopularyzowanym terminem nie jest to przypadkiem queerbaiting? Przypisuje się go Billie Eilish, ale też Marii Peszek w kontekście teledysku Jebię to wszystko. Nie zgadzam się z tym, Peszek od zawsze wspiera queerowe środowiska i jest bardzo polityczna. Co o tym sądzisz?

IS: Uważam, że dobrze, że temat jest w mainstreamie, czuję wielkie wzruszenie, kiedy osoby hetero nas wspierają. Ale w przypadku Marii Peszek, której jestem fanką, dotarło do mnie, że piosenka J*bię to wszystko jest mi obojętna. Rozmawiałam dużo z moimi lesbijskimi znajomymi i wszystkie miały podobne odczucia. Zaś podczas koncertu, kiedy Maria śpiewała Nieludzie wyjeżdżają Nieludzie uciekają Zostaną tylko ślady łap czułam, jak mi się ściska krtań ze wzruszenia. Może chodzi o to, że kiedy ludzie hetero śpiewają o tym, że widzą naszą sytuację, to czuję się zaopiekowana, a kiedy widzę jak dwie hetero dziewczyny całują się w klipie, to nie czuję identyfikacji. Zresztą sama w Pocałunku  zdecydowałam się celowo nie tworzyć klipu, jest samo zdjęcie.

KM: Przepiękna jest ta okładka. Pełna niedopowiedzeń.

IS: Cieszę się, że udało się to uzyskać. Chciałam, żeby ten utwór wydarzył się w głowach ludzi. Nie chciałam dosłownie pokazywać dwóch dziewczyn, które się boją pocałować na ulicy. 

KM: Powiedziałeś dwie ciekawe rzeczy: po pierwsze, że nie porusza Cię teledysk Jebię to wszystko dlatego, że nie śpiewa tego lesbijka, po drugie, że porusza Cię twórczość Doroty Kotas, bo jest kobietą-lesbijką-Polką, którą możesz się zainspirować. Czy masz potrzebę korzystania z twórczości Polek-lesbijek?

IS: Bardzo. Kotas jest dla mnie ważną postacią. Czekam na więcej takich osób. Wiem, że niemożliwe jest, by ludzie w twórczości opowiadali tylko swoje prawdziwe historie, wtedy należałoby skasować wszystkie książki i większość hitów muzyki. Ale może przez to, że bycie queer, szczególnie w Polsce, jest wciąż trudne, to szukam twórczyń nieheteronormatywnych i karmię się tym. Mam podjarkę, kiedy Calvi śpiewa o swojej erotyczności. To do mnie bardziej przemawia, niż Jebię to wszystko. Porusza mnie za to inny nowy utwór Marii Peszek, Ave Maria, w którym śpiewa: byłam gruba, byłam chuda, teraz będę szczęśliwa. To jest dla mnie sztos! 

KM: Wspomniałaś Annę Calvi, a z polskiego podwórka muzycznie ktosia_kto Cię inspiruje?

IS: Jednym z moich ulubionych polskich zespołów jest Coals, czyli Kacha Kowalczyk i Łukasz Rozmysłowski. Dla mnie są niesamowitym zjawiskiem. Piękne teksty, piękne melodie. Zajebista jest ta muzyka. Ciekawi mnie Schafter, uważam go za niezwykłego poetę. Ale ostatnio dużo słucham muzyki ambientowej i bez słów. Od kilku lat jestem zmęczona formą piosenki. Ale w płyty takich postaci, jak Anna Calvi, Coco Rosie lub Anohni wsłuchuję się setki razy.

KM: Postaci queer.

IS: Ralph Kamiński jest także mocno queerowy, ostatnio dużo jest też dragu, tak zwane bale stają się coraz bardziej powszechne, a w internecie coraz więcej osób pokazuje swą niebinarność. 

KM: A jakie plany masz na najbliższą przyszłość? Shyness! nabierają odwagi – jak zrozumiałam – w miękkości i intymności bardziej, niż stawaniu na barykadzie. Planujecie też nagrywanie po polsku?

IS: Tak, nagrałyśmy już piosenkę w ramach składanki poznańskich zespołów. Nazywa się Fomo od fear of missing out i ma taki refren: Zawsze boję się, że coś omija mnie. Jest trochę dream popowa, inna niż nasza debiutancka płyta, ale jesteśmy otwarte na różne rzeczy. Stwierdziłyśmy, że nasz zespół będzie się naturalnie rozwijać. A do projektu solo mam w szufladzie sporo pomysłów, które chciałabym wypuścić. Moim planem jest posiadanie tych dwóch projektów: Shyness! bardziej organiczny, w którym gra się muzę i czuje się vibe zespołu na żywo, i solowy projekt, który będzie intymniejszy, jeśli chodzi o teksty i klubowo-elektroniczny, jeśli chodzi o muzykę.

KM: I ten solo projekt ujawnisz w grudniu? 

IS: Tak myślę, bo pierwszy numer ma tekst, który powstał w tamtym roku przy okazji świąt, i bardzo rezonuje z atmosferą choinkową. Padają tam takie słowa: patrzcie jak pięknie w święta błyszczą się przy stole puste po nas krzesła. Kręcę do tego klip, mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. 

KM: Trzymam kciuki. Również za rozwój w artaktywistyczną stronę.

IS: Dziękuję. Chcę jeszcze powiedzieć ważną rzecz. Czuję, że miałam łatwiej dzięki tym wszystkim queerom, które przetarły mi ścieżkę.

KM: Oh, to bardzo ładne…

IS: Ostatnio dużo o tym myślę. Też po coming oucie Piaska. Droga została przetarta dzięki tym najbardziej queerowym ludziom, którzy przeszli niezłą gehennę, a którym teraz się mówi, by nie przesadzali, skryli się i nie psuli image’u. To jest absurd. Czuję wielką wdzięczność do Stop Bzdurom, bo mnie pobudzili i uświadomili mi, że od zawsze nam się mówi, że to jeszcze nie jest czas na nas, że mamy się wstrzymać.

KM
: Piękne. Patrząc z perspektywy aktywizmu feministycznego i queerowego, wiele osób od bardzo wielu lat wali głową w mur próbując sprawić, żeby kolejnym osobom żyło się łatwiej. Super, że się o nich pamięta. Ale powiedziałaś Piasek, więc muszę zapytać, co o jego niedawnym coming oucie sądzisz? Ja to postrzegam jednak jako zabieg marketingowy. Kiedyś Piasek krytycznie się wypowiadał wobec Parady Równości: spoko, tylko się nie afiszujcie. Miał jeszcze niedawno homofobiczne teksty. Jest mi z tym jakoś niewygodnie. Ale to jest moja opinia. 

IS: Finał jest tego taki, że zastanawiasz się, czy on jest jednym z nas, czy nie. Można by to skrócić i stwierdzić, że nie czuję z nim żadnej wspólnoty. Za to z Dorotą Kotas czuję zajebistą. Tekst: hej świat jest piękny, miłość jest kolorowa i deal with that mnie nie porusza. Poruszają mnie opowieści, a nie tylko: LGBTQ+ jest OK.

KM: Wspomniałaś, że zastanawiasz się, czy Twój coming out mógł mieć wpływ na Twoją sytuację na rynku muzycznym. Mogłabyś to rozwinąć?

IS: Zastanawiam się, czy w Polsce gust nie jest przypadkiem heteronormatywny. Kiedyś śpiewałam wyłącznie po angielsku, który jest uniseksowy, więc każdy mógł się z tym utożsamić. Po polsku adresatem moich miłosnych piosenek nie jest chłopak, więc pewnie wpływa to na popularność. Jak przeglądam YouTube’a, to zauważam, że najbardziej popularne w Polsce piosenki wykonywane przez kobiety są o chłopaku, który złamał dziewczynie serce, a w klipach dominuje darcie zdjęć ukochanego. [śmiech] 

KM: Muzyka heteronormatywna, no i też patriarchalna…

IS: Co za ironia, że najbardziej zaciekawiają mnie teksty w trapie. A tam jednak jest dużo szowinizmu. Więc ostatecznie mam podobnie jak Dorota Masłowska, która kiedyś powiedziała na jednym ze spotkań literackich: nie mogę słuchać muzyki, która mnie obraża

KM: Fajne zdanie na koniec. Bardzo Ci dziękuję.

IS: Dzięki!

Iwona Skwarek fot. Marta Zając

*****************************

Iwona Skwarek (1986)  – piosenkarka, tekściarka, producentka muzyczna i dj’ka poruszająca się w kręgu muzyki elektronicznej.  Była połową duetu Rebeka, z którym zagrała ponad 400 koncertów w Polsce i poza jej granicami. W tym składzie wydała trzy płyty długogrające Helladę, Davos i Post Dreams oraz wiele singli, Ep i remixów docenionych przez publiczność i krytykę. (m.in. tytul polskiej płyta roku 2013 w rankingu GW). Ukończyła I Stopień Szkoły Muzycznej w klasie skrzypiec, obecnie jest fanką syntezatorów analogowych. Studiowała na UAM, jest absolwentką kulturoznawstwa.  Muzyką zajmuje się od zawsze, a mieszka i komponuje w Poznaniu. Właśnie wydała debiutancką płytę czteroosobowgo girlsbandu Shyness! i gra koncerty w tym składzie. Szykuje swój solowy album pod szyldem Iwona Skv. 

LINKI do materiałów muzycznych:
Rebeka – Pocałunek
Shyness! – Ready to Lose I
Shyness! – Stalker (live version)
Shyness! – New Dawn

Korekta: Maja Korzeniewska

*****************************

AAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny POCZYTAJ
AAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ
LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ

Staram się przedstawić w kulturze to, co już w niej jest_było, tylko nieopowiedziane. Rozmowa z Katarzyną Perlak

Agnieszka Małgowska: Polska tradycja ludowa zawsze była dla Ciebie ważna?

Katarzyna Perlak: Tak. Zwłaszcza, gdy mieszkałam w Polsce. W tym samym czasie, kiedy studiowałam filozofię, studiowałam zaocznie w Małopolskim Uniwersytecie Ludowym we Wzdowie. Był tam haft, wiklina, pisanie ikon, koronka. Jeździłam również na festiwale pieśni ludowych i uczestniczyłam w warsztatach śpiewu. Było mi to bliskie.

AM: Co Cię pociąga w folklorze?

KP: Zaczęło się od pieśni ludowych. Pociągały mnie nie intelektualnie, ale emocjonalnie, swoją sentymentalną nutą. Gdy słucham tych pieśni czuję połączenie ze wschodnioeuropejską tradycją, ze zbiorową pamięcią, kolektywnymi wspomnieniami, czuję przynależność, co w kontekście migracji, mieszkania poza Polską od szesnastu lat ma trochę inne znaczenie niż wcześniej.  

AM: Jakie uczucia wiążą się z tymi pieśniami?

KP: Nostalgia i melancholia. Jest w nich często smutek i niespełnienie, szczególnie w pieśniach miłosnych. W książce Miłość ludowa. Wzory miłości wieśniaczej w polskiej pieśni ludowej XVIII-XX wieku Dobrosławy Wężowicz-Ziółkowskiej analizowany jest sposób, w jaki przedstawiana jest miłość w tradycjach ludowych, w pieśniach. Kolekcjonerzy, należący do kultury piśmiennej, zbierali pieśni ze świata kultury oralnej i wprowadzali rodzaj cenzury. Wątki seksualne i te uznane za wulgarne dostosowywali do tego, co akceptowalne, miało to klasowe podłoże.

AM: A czy cenzura obejmowała wątki homoerotyczne?

KP: Cenzura zaczynała się od związków tkwiących w szafie, miłości, które nie mogły być ujawnione przed rodzinami, przyjaciółmi, społecznością. Nie udało mi się znaleźć pieśni, które w otwarty sposób by o nich opowiadały. W Miłości ludowej homoerotyzm był wymieniony jako jeden z wulgaryzmów. Jakiś czas temu chciałam o to wypytać specjalistkę, która zajmuje się cenzurą w pieśniach ludowych. Zapytała mnie, dlaczego myślę, że te pieśni istnieją? Odpowiedziałam, że właśnie mam podejrzenia, że nie istnieją i dlatego chciałam przekształcić heteronormatywne pieśni na homoerotycznie. Miałyśmy rozmawiać, ale po tym jakoś już nie odezwała się do mnie. [śmiech]

AM: Zastanawiałaś się dlaczego?

KP: Myślę, że dla osób zajmujących się tradycją ludową, modyfikacja materiału historycznego może być rodzajem profanacji. 

AM: Narusza narodowo-heteronormatywny paradygmat?

KP: To pewnie też. Kultura ludowa wiąże mnie z Polską. Gdy mieszkałam w Polsce, nie myślałam dużo o tym, że jestem Polką, tożsamość narodowa kojarzyła mi się z nacjonalistycznymi ideologiami. Teraz, na emigracji, to się zmieniło, moje pochodzenie zostało uwypuklone w innym kontekście. Związek z Polską i Europą Wschodnią nabrał dla mnie innego znaczenia. W Wielkiej Brytanii jestem postrzegana jako osoba ze Wschodniej Europy lub Polka. Ale w moich poszukiwaniach, bardziej od samej tożsamości, zainteresowało mnie, jak ta tożsamość jest przedstawiana i jak możemy ją podważać, jak kwestionować nacjonalistyczne reprezentacje i uzurpacje tradycji, historii. 

AM: Tworząc Niolam Ja Se Kochaneczke (2016) weszłaś na pole, na które rzadko ktoś się się queerowo zapuszcza. Ludowa tradycja wydaje się utrwalona i zawłaszczona przez wielkie narracje komunizm w PRL, a teraz nacjonalistyczne PIS.

KP:  W tym filmie chciałam się przeciwstawić nadreprezentacji ludowej narracji, która jest nacjonalistyczna, heteroseksualna, homo-etniczna i wyłącznie przedstawiająca historie białych ludzi. Chciałam też pokazać bardziej intymne narracje. Takimi pracami chcę stworzyć_odtworzyć wersję historii, która włącza bardziej zróżnicowaną demografię. Ludowa historia nie jest czyjąś własnością. Nie podoba mi się, że instytucje reprezentujące Polskę wspierają tylko monolityczne narracje pod nadzorem PiS. Kultura ludowa jest jak eksponat muzealny, nie ma dialogu ze współczesnością. 

AM: Co jest podstawą tworzenia takiego dialogu?

KP: Jeśli chodzi o teoretyczne odniesienia, to jedną z podstaw jest teoria Michela Foucaulta zawarta w Archeologii wiedzy. Foucault nie patrzy na wydarzenia historyczne, ale na strukturę władzy, bo to ona wpływa na to, które fakty są rejestrowane, a które nie. Foucault rozważa, co ma wpływ na kształtowanie dyskursu historycznego. Pisał o potrzebie otwarcia przestrzenii dla wiedzy podporządkowanej (subjugated knowledges), dla historii i narracji wykluczonych.

Poprzez moje prace staram się tę inną historię i wiedzę oświetlać. Mieści się to w nurcie poszukiwań innych polskich artystek_ów pracujących z przedstawieniami narracji LGBTQ+ w kontekście historycznym i archiwalnym, a także aktywistów odzyskujących symbole narodowe, jak flagi polskie na marszach równości. Ja staram się przedstawić w kulturze to, co już w niej jest_było, tylko nieopowiedziane. 

AM: Nieopowiedziana jest queerstoria, choć wydaje się, że obie kultury ludowa i queerowa wykluczają się. 

KP: Kultura ludowa, ale też katolicka kultura religijna, w wizualnym aspekcie łączą się z kulturą queerową – w estetyce kiczu, kulminacji, nadbudowania, połączenie wielu materiałów czy barw w sposób, który może wydawać się nadmiarowy, kłócący się ze sobą. Paradoksalnie mają wiele wspólnych elementów, podobne estetyki, a szukanie połączeń między nimi bardzo mnie interesuje.

AM: Widzę też, że nieheteronormatywność łączysz z kobietami, ale i słowo queer wybrzmiewa u Ciebie często.

KP: Używam tego słowa, żeby nie wykluczać osób, które nie utożsamiają się płciowo jednoznacznie. Mówienie queer to próba otwarcia, włączania nieheteronormatywnych opowieści. Z tym, że większość projektów robię z kobietami i osobami niebinarnymi. Jest mi to bliskie, jako że sama utożsamiam się z kobiecością. Dlatego pieśni w projekcie Kochaneczke zostały przekształcone na relacje między kobietami. W tekście pierwszej piosenki Jaśka zamieniłam na Kasieńkę, druga pieśń nie ma dookreślonych płci.

AM: Dlaczego nie ma dookreślenia w drugiej pieśni?

KP: Ta pieśń była w oryginalnej wersji językowej, a w języku ukraińskim i łemkowskim w liczbie mnogiej nie ma płciowych końcówek, więc nie wiadomo nic o płci w tej piosence, co ciekawe w szerszym kontekście relacji queer. Opowiada o osobach, które ukrywają się w lesie pod pretekstem zbierania jagód czy grzybów, ale tak naprawde kochają się w ukryciu.

AM: Na filmie widzę jednak kobiety. Sugerują to tradycyjne ludowe stroje.

KP: Niby tak, ale używam masek i do końca nie wiadomo, kto pod nimi jest. Stroje są kulturowo przyporządkowane reprezentacji kobiecości, więc na pewno ta tożsamość jest obecna
.

AM: Maski są u Ciebie motywem powtarzającym się. Są też w drugim interesującym mnie projekcie, ale o nim później. W Kochaneczce maski przywołują – w sposób oczywisty – Pussy Riot. Takie było założenie?

KP: Pussy Riot nie były moją inspiracją i nie było też moim celem, by się z nimi kojarzyły, ale pewnie trudno tego uniknąć, szczególnie we wschodnioeuropejskim kontekście. By odejść trochę od tych skojarzeń, użyłam dodatkowych elementów na kominiarkach wilczych zębów. To słowiański symbol, który oznacza mądrość i siłę, zaś czerwony kolor jest symbolem seksualnej siły i miłości. W pierwotnej wizji mojego projektu chciałam pracować z pieśniarkami z różnych krajów Europy Wschodniej: Bułgarkami, Rumunkami, Litwinkami, i ten symbol słowiański miał być elementem łączącym, symbolem fikcyjnego queerowego ruchu. Każdy z tych narodów ma inną tożsamość – Europa Wschodnia nie jest jednolita – a ten znak miał łączyć ich różne narracje.

AM: Maski mają jeszcze inne odniesienia?

KP: Moje odwołania sięgają do Zapatystowskiej Armi Wyzwolenia Narodowego, ruchu rewolucyjnego powstałego dla ochrony interesów rdzennych mieszkańców Meksyku. To było wcześniej w mojej świadomości niż Pussy Riot. Wiem, że to ma inny kontekst, ale Polska i Meksyk w estetyce ludowej i katolicyzmie mają również wiele wspólnego, co mnie interesuje. 

AM: A same maski? Czym są dla Ciebie?

KP: Dla mnie interesujące jest to, że maską można zasłonić tożsamość i zrobić coś przekraczającego. Nie widząc osoby przenosimy się z płaszczyzny subiektywnej na intersubiektywną. Kominiarki mogą być kojarzone z przemocą, ale są też ochronne, i ta funkcja mnie bardziej interesuje. Dziewczyny pochodzące z Polski, z którymi współpracowałam (poza Assia Ghendir), nie chciały ujawnić swoich tożsamości, więc maski były elementem koniecznym, a nie tylko wizualnym znakiem o wywrotowym charakterze.

AM: Wywrotowość maski czasem zmierza w Twoich projektach w zaskakującą stronę, w filmie Happily Ever After (I żyli długo i szczęśliwie) z 2019 roku, który jest połączeniem performansu fikcyjnego wesela lesbijskiego z dokumentacją polskich Marszów Równości z ostatnich lat, również skrajni prawicowcy noszą maski.

KP: Tak. Zaciekawiło mnie, że bojówki biegają w maskach i że ten sam element jest używany przez różne grupy, wzajemnie się wykluczające. Gdy pokazywałam Niolam Ja Se Kochaneczke w Londynie, to jedna osoba z widowni powiedziała, że film jej się bardzo podobał, ale zniszczyłam go przez maski. Kominiarki skojarzyły się jej jednoznacznie z przemocą i czymś negatywnym.

AM: Jest jeszcze maska wodzireja z projektu Wesele bez cenzury.

KP: To akurat nie było zaplanowane. Jakub, który był wodzirejem, sam ją przyniósł na nagranie, co mi się bardzo spodobało. 

AM: Czy tutaj maska miała ochronny charakter? Wiem, że performer jest prawdziwym wodzirejem.

KP: Jakub Jankowiak bierze udział w marszach równości, to osoba znana w okolicach Wrocławia jako aktywista LGBTQ+, więc tu kominiarka raczej nie miała zapewnić mu anonimowości, nikt w tym projekcie nie był anonimowy, włączając panny młode, w które wcieliły się Karolina Micuła i Barbara Pigoń.

AM: Zatrzymajmy się przy tym projekcie. Wiem, że zaczęło się od łabędzi. Interesuje mnie, w jaki sposób folklor ludowy zmienił się w folklor miejski?

KP: Zostałam zaproszona do Wrocławia na rezydencję artystyczną przez Arts Territory i Katarzynę Scobucką, w ramach projektu Illusion of Return commission. Początkowo chciałam robić dalej projekty o tematyce ludowej, zrealizować pomysł, z którym przyjechałam, ale gdy zobaczyłam łabędzie, to się zmieniło. To było spontaniczne, jak to często bywa na rezydencjach, podczas których zachodzi dialog z nową przestrzenią. Ale podłoże zostało to samo, chciałam stworzyć miejsce na dialog z tradycją. Zastanawiałam się, co jest tradycją narodową, do kogo ona należy. Polskie wesele było idealnym tematem do refleksji na ten temat.

AM: W queerowym kontekście… oczywiście. [śmiech]

KP: Tak, choć w Weselu nie używałam słowa queer. Wodzirej mówił o weselu lesbijskim. Samo wesele, jako wydarzenie, jest bardzo performatywne: robienie zdjęć w miejscach publicznych, okazywanie sobie uczuć na ulicach etc. To znany performans heteronormatywności, tu chciałam zrobić coś zbliżonego z parą jednopłciową. 

AM: Podobnie jest w projekcie Podróż Liliany Piskorskiej [Zeic] i Martyny Tokarskiej. Inna praca M. Tokarskiej jest teraz na wystawie Poganki, też bierzesz udział w tej wystawie. W Podróży para performująca to jednocześnie para w życiu i autorki projektu, Ty, pracowałaś z aktorkami.

KP: Na początku chciałam znaleźć prawdziwą parę, myślałam, że to byłoby bardziej autentyczne, chodziło mi przede wszystkim o intymność. Ostatecznie pracowałam z dwiema aktorkami_performerkami – Karoliną Micułą i Barbarą Pigoń. Gdyby to była para, to perfo byłoby  bardziej skomplikowane dla nich. Nie wiadomo, czy to jest ślub naprawdę, czy to jest fikcja. Element intymności ma inny charakter, ale projekt artystycznie zyskał wiele przez wspaniały wkład Karoliny i Barbary.

AM: Projekt jest wyestetyzowany i steatralizowany. Aktorki, kostiumy, maski… Postacie wyglądały jak figurynki.

KP: Ubrałam dziewczyny w opalizujące welony. Miały maski typu beauty mask, już nie kominiarki. Te maski mają sprawiać, że kobiety będą piękniejsze, bardziej atrakcyjne, ale taka maska na twarzy wygląda monstrualnie, przerażająco, co jest ciekawym dla mnie paradoksem. W ogóle standardy piękna i postrzeganie swojego ciała to jest coś, co mnie interesuje.

AM: Wyglądało to przerażająco.

KP: Użyłam masek również dlatego, że nie widzimy twarzy. Pod maską może być każdy, nie skupiamy się na osobie, a na wyobrażeniu osoby. Daje to szerszą perspektywą, ale może też  wywoływać niepokój.

AM: Mój wywołało. To, co zobaczyłam, to nie pojedyncza les*storia, a les*figury w rytualnej sytuacji. Wyobrażenie nietykalne i odcięte.

KP: Rzeczywiście, podczas spaceru po mieście wyczuwało się dystans. Dzieci tylko były zainteresowane i jakaś starsza pani martwiła się, że dziewczyny zmokną, że jest im zimno, i że sukienki im się pobrudzą. To było słodkie. Nie było żadnego pytania czy znaku zdziwienia związanego z faktem, że to dwie panny młode. W ogóle nie było żadnych problemów i negatywnych komentarzy. To było w 2017 roku. Nie wiem, czy teraz zdecydowałabym się na taki performans. Nagonka PiS na społeczność LGBTQ+ dała zielone światło i przyzwolenie na agresję, na homofobiczne ataki, więc mogłoby to być ryzykowniejsze. Z tym, że Wrocław był bardzo pozytywny i otwarty, więc mam nadzieję, że to się nie zmieniło w ostatnich latach. 

AM: Dlaczego zdecydowałaś się na spacer panien młodych po ulicach miasta? Chciałaś konfrontacji czy widowni?

KP: Zależało mi na tym, żeby para jednopłciowa znalazła się w przestrzeni publicznej – ważna jest widoczność. A ślubne i weselne rytuały to publiczny performans. W tradycji katolickiej przechodzenie przez miasto to jeden z takich rytuałów, to jest demonstracja, procesja. A ja poszłam jeszcze dalej, robiłyśmy zdjęcia nie tylko na Starym Mieście, ale też jeździłyśmy tramwajem, poszłyśmy do centrum handlowego, baru mlecznego i innych codziennych miejsc. 

AM: Wesele odbyło się już w zamkniętej przestrzeni.

KP: Tak i odbyło się w kilku odsłonach. Pierwsza część była prywatna. To była kolacja, na którą zostało zaproszonych 30 osób. Wszyscy mieli pojawić w strojach odświętnych, weselnych. Niektórzy przynieśli kwiaty i prezenty.

AM: Kim byli goście?

KP: To była bardzo różnorodna grupa: geje, lesbijki, osoby trans i heteroseksualne – zaproszone przez wrocławskie Biuro Wystaw Artysycznych (BWA).

AM: Co tam się działo?

KP: Panny młode zostały przywitane chlebem, solą i wódką przez drag queens. Były śpiewy przy stole, a drag queens przemówiły jako rodzice. Była muzyka disco polo – współczesny miejski folklor, wywodzący się właśnie z imprez weselnych.

AM: A druga część wesela?

KP: Zaczęła się wieczorem, z udziałem publiczności. Przyszło bardzo dużo osób. Było krojenie tortu weselnego, pierwszy taniec do smutnej piosenki Sade o niespełnionej miłości. Draq queens miały swoje występy. Były też oczepiny, ale zamiast welonem panny młode rzucały straponem (sztucznym członkiem do przymocowania na pasku)…

AM: Wracajmy do wodzireja…

KP: Tak, wodzirej trzymał strukturę wesela. Ja miałam jakieś pomysły, ale to on przeprowadził typowe zabawy weselne, które upolitycznił mówiąc, że jest to pierwsze polskie wesele pary jednopłciowej, że prawo się zmieniło, że nowa tradycja, nowa utopia, nowa wolność…

AM: A skąd pomysł na wodzireja?

KP: Nie pamiętam już dokładnie, wodzirej jest tradycyjnym elementem wesel, więc możliwe, że pojawił się w trakcie mojej pracy nad scenariuszem. Ale finalnie to się stało dzięki Joannie Stembalskiej z BWA, która mi pomogła w organizacji i przedstawiła Jakubowi, Karolinie i Barbarze. Możliwe też, że to była sugestia Joanny. Praca kolektywna. Tutaj też wielkie podziękowania dla Joanny Stembalskiej i Beaty Barteckiej, które mnie bardzo wspierały przy  projekcie. Bez nich to by się nie wydarzyło i jestem im bardzo wdzięczna.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie xgwh1c-g-scaled.jpg

AM: Wodzirej to dowód, że Twoje projekty żyją – jak już mówiłyśmy – ewoluują. Masz jakieś plany wobec Wesela bez cenzury?

KP: Chcę pokazać w Polsce wystawę Happily ever after, która odbyła się w zeszłym roku w Detroit. Ta wystawa miała miejsce w pokoju hotelowym, który zaaranżowałam w stylistyce miesiąca miodowego. Na monitorach wyświetlane było wideo, które łączyło dokumentację performatywnego wesela z Wrocławia z filmami z YouTube’a z marszy równości i homofobicznych kontrmanifestacji. Zderzenie utopijnej aranżacji z dystopijną rzeczywistością.

AM: To, co zrobiłaś w Happily ever after, to była dla mnie bolesna marszowa retrospektywa.

KP: Chcę to zaktualizować. Nie jest to łatwe, w Detroit niektóre osoby wyszły dotknięte homofobią, którą zobaczyły. Dla mnie samej praca nad tym była bardzo emocjonalna. Ciężar tematu staram się zrównoważyć humorem i błyszczącą kampową estetyką.

AM: Dla mnie wstrząsające były zbiorowy obłęd, zaciętość i niebezpieczna głupota, które zobaczyłam na tych filmach.

KP: Mnie poruszyło przekonanie, że LGBTQ+ to obcy, że historie queerowe traktuje się jako włamanie ideologii zachodu do polskiej tradycji i historii. To uwidacznia, że nienormatywność nie należy do kultury wschodnioeuropejskiej. Dlatego bardzo jest dla mnie istotne, żeby pokazywać moje projekty w Polsce.

AM: Teraz możemy zobaczyć Kochaneczke w Warszawie, na zbiorowej wystawie Poganki w galerii Lokal 30, która wpisuje się w dyskurs obca-swoja. Gdzie jeszcze możemy zobaczyć Twoją sztukę?

KP: Już 8 czerwca zostanie pokazany mój projekt Kochaneczke w Kolonii Koplany, w ramach  inauguracji kolejnego sezonu Krzesania, które jest prologiem inicjatywy kulturalnej na Podlasiu Nów powstałej z 2020 roku. W tym roku Krzesanie będzie skupione wokół tańca. Wydarzenia poprzedzają przemówienia i rytualno-performatywne działania, próby poszukiwania queerowej obrzędowości i symboli.

AM: Dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że jeszcze nieraz zobaczymy Twoje prace w Polsce.


*****************


Katarzyna Perlak
Urodzona w Polsce, mieszkająca w Londynie artystka, której twórczość łączy wideo, performance, dźwięk, tkaniny i instalacje. Jej sztuka napędzana jest polityką i uczuciami; bada queerową podmiotowość, migrację i potencjalność afektu jako narzędzia do rejestrowania i archiwizowania zarówno obecnych ciągłych, jak i przeszłych momentów historycznych. Ukończyła filozofię w Polsce (Uniwersytet Śląski) oraz Fine Art Media, które studiowała w Wielkiej Brytanii (Camberwell College of Arts i Slade School of Fine Art, Londyn).

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie) / L*AW. Lesbijskie* Archiwum Wirtualne.

*****************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze
POCZYTAJ

Chciałam zostać panią inżynier, a kręcę cyckami. Rozmowa z Madame Mėduse


Agnieszka Małgowska: Zacznę od Twojego pseudonimu. Meduza to parzydełkowiec czy postać mityczna?

Madame Mėduse: Mityczna postać. Przez lata – w czasie gdy uczyłam się burleski – miałam dredy. Stąd pseudonim. Meduzę powiązałam ze sobą wizualnie, a nie historią czy symboliką.

AM: Ale symbolika postaci i tak się odezwała. Wiesz, że obie postacie są groźne. Parzydełko jest drapieżnikiem, a Meduza była agresywna. Madame Mėduse to dzika i silna dziewczyna.

MM: Ja jestem grzeczną dziewczynką. [śmiech]

Monika Rak: Na scenie tego nie widać. [śmiech]

MM: Na scenie się zmieniam. Zmieniłam też jakiś czas temu swój pseudonim, przedtem byłam Mademoiselle Mėduse. To było w czasie, gdy rozkręcałam z Betty Q i Panią Misią naszą knajpę. Pomyślałam sobie, że wyszłam za mąż za klub i już nie jestem panienką. [śmiech] Jestem już Madame.

AM: Byłam przekonana, że Madame Q powstało z połączenia Twojego i Betty Q pseudonimu.

MM: Nie. Ale razem wymyśliłyśmy nazwę i może intuicyjnie tak wyszło.

AM: Wiem, że tworząc klub połączyłyście swoje specjalności: Betty Q – burleska, Ty – bar. Ale teraz to się jakoś wymieszało.

MM: Pomysł wyszedł od Betty Q, która jeździła po europejskich klubach i od dawna chciała coś stworzyć swojego. Kiedy dowiedziała się, że jestem doświadczoną barmanką – a chodziłam wtedy do Betty na zajęcia – zaproponowała mi współpracę. Zaczęłyśmy razem działać. Dzięki temu bardzo się rozwinęłam barmańsko. Przez lata miałam co weekend okazję, żeby coś nowego przygotować. Mam już około 100 performerskich drinków i innych wymyślonych po drodze.

MR: Performerskie drinki, bardzo lubię ten pomysł.

AM: Ale Ty, odkąd otworzyłyście klub, rozwinęłaś się też performersko. Skąd się wzięło Twoje zainteresowanie burleską?

MM: Zaczęło się od filmu Burleska. Obejrzałam ten film i zrobił na mnie wrażenie. Nie znałam wtedy nawet pojęcia burleski. Dziś już wiem, że to raczej był kabaret ze stereotypowo pięknymi dziewczynami.

MR: Film pokazuje tylko jedną stronę burleski – glamour.

MM: Tak, ale innego wzorca nie miałam. Jednak na tyle mnie zainteresowała forma, że zaczęłam szukać materiałów na YouTubie i znalazłam dużo filmików performerek_ów amerykańskich i europejskich. Zobaczyłam, że zajmują się burleską nie tylko dziewczyny z normatywnymi ciałami, że jest to przestrzeń dla wszystkich. Zaś burleska dzieli się na klasyczną i neoburleskę, która może być “pojechana” i korzystać z różnych środków artystycznych. A że nigdy nie byłam normatywna, coraz bardziej mnie to wciągało. W końcu trafiłam na zajęcia do Pin Up Candy, a później do Betty Q.

MR: Od początku myślałaś, żeby występować?

MM: Raczej nie, interesowała mnie sama forma wyrazu. Dopiero gdy poszłam na zajęcia burleskowe, pomyślałam o występach. Ale zawsze chciałam rozwijać się tanecznie. To miało być rozwojowe zajęcie w trakcie studiów.

MR: Z ciekawości, co studiowałaś?

MM: Inżynierię materiałową, chciałam zostać panią inżynier i tworzyć ekomateriały. Nie wyszło, ale za to teraz kręcę cyckami.

MR: Ciągle to jest eko. [śmiech]

AM: Jak wyglądają zajęcia z burleski? Ciekawi mnie, jako reżyserkę, jak się przygotowuje do takiego pokazu? Na co kładzie się nacisk?

MM: Poszłam do Pin Up Candy, bo tworzyła się właśnie grupa, a ja miałam ciśnienie, żeby jak najszybciej zacząć. Uczyłyśmy się pin-upowego pozowania, jak robić pasties (nasutniki), jak poruszać się na scenie. W czasie zajęć zaczęłyśmy przygotowania do występu grupowego na Rewii Burleski.

MR: Po jakim czasie wystąpiłyście?

MM: Po dwóch miesiącach zrobiłyśmy numer i wystąpiłyśmy w burleskowym show na żywo, z publicznością. Chciałyśmy pokazać, co da się zrobić w krótkim czasie na zajęciach.

MR: I zmierzyć ze sceniczną rzeczywistością.

MM: Tak. Jak na początek występ był w porządku. Ale to był pin-upowy, trochę głupiutki, burleskowy numer. Dziś, po wielu doświadczeniach, obejrzeniu wielu performerek, patrzę na to krytycznie.

AM: Co stało się dalej?

MM: Miałam półroczną przerwę, po czym poszłam na warsztaty do Betty Q. To już były zajęcia pogłębione. Zaczynało się od zaprezentowania historii burleski – kiedyś i teraz. Były spotkania poświęcone poszczególnym burleskowym rekwizytom. Pracowałyśmy z wachlarzami, rękawiczkami, boa, balonikami, krzesłem itd.

MR: Fetyszowe przedmioty burleski. Trzeba poznać historię, żeby używać ich świadomie?

MM: Tak. To nas osadzało w pełnym kontekście. Skupiałyśmy się też na stylach muzycznych: jazzie, broadway’u, latino. Zobaczyłyśmy, że burleska daje wiele możliwości.

AM: To od czego zaczęłaś? Jakim numerem debiutowałaś?

MM: Masz na myśli debiut solowy. Uważam, że mam dwa debiuty: grupowy, pin-upowy, o którym mówiłam i solowy – barmański z balonami, który zresztą zrobiłam raz. Potem go zmodyfikowałam, ale nadal bohaterką była Krwawa Mary. Do tego drinka pasowała piosenka z musicalu South Pacyfic o wiedźmince czy szamance.

AM: Znowu dzika kobieta. [śmiech] Co było impulsem, by przygotować ten numer?

MM: Poczułam, że muszę wystąpić na scenie! Właśnie rozstałam się z chłopakiem, który nie był zadowolony z tego, że chcę występować. Chciałam pokazać mu w ten sposób środkowy palec. [śmiech]

MR: Ciekawy wątek. Dlaczego chłopak stawiał opór?

MM: Bo to jest przecież rozbieranie i pokazywanie cycków. Jak inni mogą na mnie patrzeć?

AM: Poczucie własności.

MM: Już samo chodzenie na zajęcia nie podobało się mojemu chłopakowi. Mówiłam, że chcę występować, gdy byłam jeszcze stage kitten – osobą, która przygotowuje scenę do pokazów.

AM: Czym był ten debiut: aktem desperacji czy emancypacji?

MM: Emancypacji. Choć mój były nie był na tym show, ale ja wszystkim mówiłam o tym, po co to robię.

MR: Wrócę jeszcze do balonów. Dlaczego balony? Betty ma podobny numer.

MM: Moim zdaniem to najłatwiejszy kostium dla początkującej performerki_a. Wiele dziewczyn wykorzystuje balony w numerach burleskowych. Można nadać im różny sens. Niewiele kosztują i są łatwo dostępne.

MR: Dają spore możliwości. Są lekkie, zajmują dużo miejsca, falują. Można je kontrastować.

MM: I kontrastowałam, na przykład traperami w brokacie. Traperami, bo to były najwygodniejsze buty, jakie miałam. W ogóle stworzyłam ten numer z rzeczy, które znałam – drinki i trapery. Czułam się z tym bezpiecznie. Ale przyznam, że nadanie im sensu było wyzwaniem. Wymyśliłam, że będą pomidorami, choć to się chyba nie przebiło ze sceny.

MR: Napełniłaś je helem? Tak się pięknie unoszą.

MM: Nie, to kwestia mocowania. Mamy specjalne pasy. Nawet temu zagadnieniu poświęcony jest cały kurs.

AM: A gdzie był występ balonowy?

MM: W klubie Dzika Strona Wisły.

AM: No cóż… [śmiech]

MR: Twoim znakiem rozpoznawczym jest nienormatywne, duże ciało. Dla wielu widzek_ów pojawienie się na scenie takiej dziewczyny to akt odwagi, przekroczenie granic.

MM: Wręcz manifest. Gdy wychodziłam na scenę po raz pierwszy, to w ogóle o tym nie myślałam. Widziałam takie ciała na scenie, więc zakodowałam sobie w głowie, że to jest ok. Bardziej bałam się, że zrobię jakiś błąd na scenie – potknę się, rozleję sok, że muzyka zawiedzie. Publiczność wydawała się życzliwa. Ten luz wynikał też z tego, co mówiła nam Betty, żeby się nie przejmować. Przygotowała nas do tego, pokazywała występy dziewczyn o ciałach większych nawet od mojego i starszych. Byłam oswojona z różnością, wielkością. Podczas debiutu nie było specjalnie problemu.

MR: Dobrze to słyszeć. Gdy Cię zobaczyłam w praskim klubie Chmury – razem występowałyśmy na beneficie Parady Równości – byłam pod wrażeniem. I do dziś jestem admiratorką Twoich burleskowych performansów. Napisałam nawet wiersz.

MM: Dziękuję! Ale co dziwne, teraz zaczynam mieć problemy z odbiorem mojego ciała.

AM: Teraz? Po latach performowania?

MM: Tak. To wynika z mojego życia prywatnego i tego, że oglądam dużo występów w Madame Q. Jednak w większości to ciała normatywne i widzę, jak ludzie reagują. Jednak bardziej entuzjastycznie. Ale może to siedzi tylko w mojej głowie…

AM: My to widzimy w naszym Drag King Show, największy szał wywołuje normatywna cieleśnie seksualność. Normatywne klisze i kody kulturowe są głęboko zakorzenione, nawet wśród tęczowej społeczności. Trudno to zrównoważyć czymkolwiek innym.

MR: Potrzeba więcej takich nienormatywnych dziewczyn jak Ty na scenie, by zaczęło coś się zmieniać.

MM: Jest ich trochę, choć raczej na świecie. Pamiętam, że jeszcze przed swoim debiutem widziałam na scenie performerkę Pandę Cottę, moją koleżankę z zajęć. Ludzie ją pokochali.

AM: Nic o niej nie słychać. Szkoda, bo potrzebne są performerki działające systematycznie i konsekwentnie. Tu trzeba wytrwałości.

MM: Czasem występ dla dziewczyn po kursie u Betty to forma sprawdzenia się – występują raz i okazuje się, że ich to nie jara. Nie wiążą z tym przyszłości, traktują jak przygodę. Tego nie można przewidzieć. Mnie to zajarało i poszłam dalej.

MR: Wróciłabym jeszcze do reakcji publiczności na nienormatywne ciało performerki. Usłyszałam kiedyś, że Twój występ uraża uczucia estetyczne. Widziałam miny mówiące: jak ona śmie wyjść na scenę. Jak sobie radzisz
z takimi komentarzami?

MM: Przypomina mi się pewna historia. Siedział kiedyś w pierwszym rzędzie wpatrzony we mnie facet, próbował wchodzić w interakcję. Okazało się, że ten koleś skomentował afirmującego posta o mnie, z odrazą pytając, jak komuś może podobać się takie ciało. To oczywiście łagodna wersja tego komentarza, który widziało wiele osób. W sieci mnie obraził, pewnie po to, żeby pokazać się światu jako “esteta”, a na występ przyszedł i się ślinił.

AM: Meduza, straszna Gorgona, potworzyca, pod wzrokiem której mięknie patriarchalny widz. [śmiech] Nowa interpretacja mitu.

MR: Niektórzy muszą doświadczyć szoku, żeby się otrząsnąć. W przekonaniu części normatywnych mężczyzn taki gust deklasuje.

MM: Nie zawsze o to chodzi. Była u nas atrakcyjna performerka z Meksyku, Violetta Poison. Dla mnie normatywna fizycznie artystka. A ja słyszałam, jak jakiś gość komentował wielkość jej piersi, twierdził, że z tak małym biustem nie powinna wychodzić na scenę. Publiczność musiała to słyszeć, bo mówił donośnie. Byłam w szoku, że można się tak zachowywać. Postanowiłam, że jako współwłaścicielka muszę z nim porozmawiać. Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, ale uznałam, że choć to mój klient, muszę wyrazić swoją dezaprobatę.

MR: Trzeba to robić, bo nagle się okaże, że taki gość, tylko z tego powodu, że jest klientem, może robić wszystko. Takie nienormatywne miejsca jak Madame Q edukują.

MM: W pewnym sensie stworzyłyśmy swoją magiczną, bezpieczną bańkę. Ale im bardziej jesteśmy popularne, tym częściej przychodzą do nas osoby, które są trochę z innego środowiska, więc rzeczywiście musimy pilnować charakteru miejsca. Zależy nam, by wszyscy czuli się u nas dobrze.

AM: Zdarza się, że ktoś przekracza granice fizyczne? Czy ludzie mylą Madame Q z klubem go-go?

MM: Czasami niestety się to zdarza, ale szybko im uświadamiamy, że nie jest to w porządku. Co nie znaczy, że nie można świadomie i kulturalnie pewnych granic przesuwać. Ja na przykład zrobiłam numer pokazujący, że burleska ma wiele wspólnego ze striptizem.

MR: Rozbierasz się do rosołu?

MM: Nie.[śmiech] Zostaję w cielistych majtkach. W trakcie robię lap dance i wtedy ludzie mnie dotykają, ale na razie to byli znajomi. Jeszcze tego nie sprawdziłam z nieznajomymi, ale przyznam, że lap dance, czyli taniec na kolanach, dopuszcza dotykanie. A może się zagalopowałam? Mam jednak poczucie, że nasza scena pozwala na taki bliski kontakt.

AM: Może miejsce, które masz oswojone, Cię ośmiela? To Twój artystyczny dom.

MM: Prawda. Znam scenę na pamięć. Nie przeszkadza mi nic – wpadki techniczne, za mocne czy za słabe reakcje publiczności…

MR: A czego w tych reakcjach nie lubisz? Dla mnie cisza jest najgorsza.

MM: Też jej nie lubię. Nauczyłam się stosować różne triki, żeby podkręcić atmosferę. Choć za tym nie przepadam, wolę spontaniczną reakcję publiczności.

MR: Na szczęście podkręcanie jest wpisane w konwencję burleski. Na takich występach musi być entuzjazm. Pomagają w tym też drinki.

MM: Drinki się przydają, zwłaszcza gdy na występ ktosia_ś przychodzi po raz pierwszy. Z tego co widzę, siedemdziesiąt procent gościń_i to nowe osoby, pierwszy raz na burlesce albo pierwszy raz u nas. Potrzebują więcej czasu, żeby się wyluzować. A przyznam, że najgorzej reagują pary hetero, które siedzą sztywno na występach, nic do siebie nie mówią w przerwach, pewnie się boją okazać emocje i zainteresowanie performansem, bo co sobie pomyśli druga osoba. Strach się bać!

AM: Widzisz wyraźne różnice między publicznością queerową a hetero?

MM: Tak. Zajmuję się czasem światłem na pokazach, więc mogę obserwować salę. Publiczność queerowa czuje się u nas swobodnie, okazuje emocje. Heterycy bawią się gorzej, może właśnie dlatego, że to dla nich nowa sytuacja, nie czują, że jest to ich miejsce.

MR: Pracujesz w miejscu, gdzie tradycyjna męskość jest rzadkością.

MM: To prawda. [śmiech] Mało chłopaków hetero zajmuje się burleską, ale bywa u nas Russell Bruner, który łączy elementy cyrkowe z burleską.

AM: Nie pytałam jeszcze, jaki masz właściwie stosunek do queerowości?

MM: Szukam jeszcze, niczego nie rozstrzygnęłam. Do niedawna myślałam, że jestem hetero i tyle. Ale moje pierwsze kontakty fizyczne były z dziewczynami, potem się rozmyło i zaczęłam spotykać się z chłopakami. Gdy zaczęłam występować i obserwować performerki_ów, przyszła refleksja na ten temat. Zorientowałam się, że lubię męskie kobiety i kobiecych mężczyzn. Znalazłam na to określenie – skolioseksualizm.

MR: Tego określenia jeszcze nie znam. Nienormatywność wciąga w swoją orbitę coraz więcej tematów.

AM: W performatyce to także widać. Myślę na przykład o Twoim numerze z krową. To połączenia rozrywki z tematem zaangażowanym – weganizmem.

MM: Jestem wegetarianką od sześciu lat. Mój ojciec i dziadek byli myśliwymi, na ścianach mojego domu wisiały poroża. W takim świecie się wychowałam. Zawsze jedliśmy mięso, ojciec polował, zwłaszcza gdy była bieda. Ponoć dziczyzna jest najzdrowsza, więc niby wszystko ok. Ale gdy przypominam sobie zdjęcie z polowania mojego ojca, na którym są niezliczone trupy bażantów ułożone jeden obok drugiego w zbiorowy grób, to już nie jest w porządku. Dopiero zaczęłam sobie to uświadamiać, gdy poszłam na studia i zmierzyłam się z innymi światopoglądami.

AM: Był w tym myśleniu przełomowy moment?

MM: Tak, w czasie wakacji kilka lat temu zrozumiałam, że moje złe fizyczne samopoczucie może właśnie wynikać z tego, że jem mięso i przeszłam na weganizm. Potem zaczęłam pracować w knajpie wegańskiej.

AM: To zaczęłaś hardcorowo.

MM: Nawet przez chwilę byłam naziweganką, wszystkim zaglądałam do talerzy i mówiłam, jak mają żyć. A przecież sama przez większość życia jadłam mięso. Teraz odpuściłam, mam świadomość, że takie zmiany nie są proste. Możemy próbować, czasem się udaje, czasem nie. Ja też potknęłam się na tej drodze wiele razy i jestem teraz wegetarianką, ale staram się dążyć do weganizmu.

AM: Dlaczego włączyłaś ten temat do burleski?

MM: Nie pamiętam impulsu, który to zainicjował, ale na pewno pociągało mnie to, że nikt tego wcześniej nie zrobił. To było kuszące, choć numer jest niekomfortowy kostiumowo i ruchowo. Nie robię go na przykład w lecie, bo w tych foliach pocę się niemiłosiernie. [śmiech]

AM: Jakie są reakcje publiczności na numer, gdy erotyczna zabawa zamienia się w narzędzie walki o prawa zwierząt?

MM: Reakcje są różne. Nawet niektóre osoby pracujące w Madame Q go nie lubią, ale kiedyś usłyszałam od dziewczyny na koloniach burleskowych, że tylko z powodu tego numeru zainteresowała się burleską.

AM: To dobry moment, by zadać zasadnicze pytanie: po co wychodzisz na scenę?

MM: Jeszcze tego nie rozkminiłam. Wiem jedno – to jedyne miejsce i czas, w którym czuję się fantastycznie. Mogę zrobić wszystko. Wyglądam zajebiście, robię niesamowite rzeczy. Nie ma chochlików w głowie burzących to samopoczucie. Jakbym się rodziła i dostawała zastrzyk adrenaliny. Wchodzę na wysokie obroty, czuję radość, widzę reakcję ludzi. Lubię też kontakt z publicznością, nie boję się tego. Cokolwiek się stanie, bawię się tym.

MR: Odrywa Cię to od rzeczywistości?

MM: Tak i dopiero potem myślę, co się zdarzyło.

AM: A myślałaś, żeby zagrać w czymś dłuższym?

MM: Nie wiem, czy dałabym radę. Przede wszystkim lubię się rozbierać. Rozbieram się nawet w domu. Wracam na przykład z pracy i gdy ściągam ciuchy, włączam sobie do tego muzykę. Na scenie czerpię szczególną przyjemność z rozbierania i chcę z tym dalej eksperymentować. Dlatego zrobiłam – jak już mówiłam – numer ze striptizem.

AM: A striptiz nie jest elementem performansu burleski?

MM: To nie takie oczywiste. Długo performerki burleski dystansowały się od striptizerek. Chciały w ten sposób trafić do szerszej publiczności i znormalizować burleskę jako sztukę. Ja zaryzykowałam, bo – jak mówiłam – czuję się bezpiecznie na scenie Madame Q.

AM: A jak Ci się występuje w innych miejscach?

MM: Poza Madame Q prowadzę czasem show benefitowe dla Parady Równości. Tworzę wtedy własną formułę, nie muszę dopasować się do reguł opartych na konkretnym skrypcie. Czuję się wtedy swobodnie. Ale i tak występuję w miejscach, które zawsze mam jakoś oswojone. Występowałam w warszawskich klubach: Pogłosie, Chmurach, Dzikiej Stronie Wisły, także w skłocie Przychodnia. Ostatnio doszłam do wniosku, że chciałabym więcej pokazywać się w nowych miejscach. Chcę poznawać sceny, obyczaje, środowiska. Inni się rozwijają, a ja tkwię w jednym miejscu.

AM: Uważasz, że rozwój polega na przemieszczaniu się i ciągłej konfrontacji z tym co nowe? Podróż to obowiązująca norma rozwoju?

MM: Super, że o tym mówisz. To podróżowanie już tak spowszedniało… Pamiętam, jak po maturze ze znajomymi, na rowerach ruszyliśmy do Rumuni. Czułam się wtedy jak zdobywczyni świata, bo wjechałam na starym rowerze, który mi się rozpadł, na Trasę Transfogarską. Byłam w szoku, że udało mi się to zrobić, choć ostatnie kilka metrum przeszłam ciągnąc za sobą rower i płacząc ze zmęczenia. Teraz na Instagramie wszyscy wrzucają foty z wypraw, licytując się, kto więcej. Nie ma w tym nic niesamowitego.

MR: To moda działająca jak przymus społeczny.

AM: Na koniec chcę jeszcze porozmawiać o kostiumach. Burleska to przecież wizerunek w najprostszym znaczeniu. Trzeba pamiętać, ile wymaga pieniędzy i wysiłku.

MM: Moje pomysły, jak na razie, powstają w taki sposób, że zanim zacznę wymyślać numer, mam już jakiś rekwizyt lub element kostiumu. Na przykład do numeru z jednorożcem miałam róg i ogonek, który był przygotowany na jakąś imprezę Halloween, a spódnicę dostałam od Betty, z jakiegoś starego numeru. To mi się jakoś skleiło. Moja przyjaciółka połączyła tego jednorożca z grzybami i można było zrobić numer psychodeliczny. Brakowało jeszcze bielizny i wtedy z pomocą przyszła Betty, która często ratuje mnie w takich sytuacjach.

AM: Same szyjecie bieliznę? To raczej trudne.

MM: Wtedy miałam jakieś majtki, które Betty ozdobiła. Uszyła mi też stanik i majtki z jeansu, z odzysku, do mojego rockowego numeru.

AM: Pamiętam, że Betty Q w rozmowie dla AAAkulturalnika mówiła, że jest dumna z uprzęży, którą wspólnie uszyłyście.

MM: Została użyta do numeru z krową. Jest z gumki. Świetnie się przy tym bawiłyśmy. Innym razem szyłyśmy część kostiumu w garderobie Madame Q, gdy na sali trwała potańcówka swingowa. Staramy się być twórcze, by zminimalizować koszty.

AM: Czy masz kostium, który wymagał poważniejszej inwestycji?

MM: Ten striptizerski, w którym chciałam pokazać, że performerka burleski różni się się od striptizerki też tym, że striptizerka zarabia.

MR: A drag king od drag queen, że ta ostatnia zarabia. [śmiech]

MM: Uważam, że to jest bardzo niesprawiedliwe. Nie rozumiem, jak można być w społeczności tęczowej deklarującej różnorodność i jej nie pokazywać.

MR: Wystarczy, że drag queenki są różne. [śmiech]

MM: Jako Madame Q staramy się dbać, aby pokazywać różnorodność i troszczyć o każdą artystkę i artystę tak samo dobrze.

MR: Ciągle mało u Was drag kingów, ale to też niełatwe, gdy jest ich kilku w Polsce, a Madame Q działając regularnie, poszukuje – jak myślę – wciąż nowych performerek_ów.

AM: To ważne, gwarantujecie godne warunki pracy, nie ma bałaganu i przypadkowości.

MM: To jest też efekt tego, że jesteśmy performerkami, wiemy, czego artystki_ści potrzebują, żeby dobrze się czuły_li.

AM: Wróćmy do kosztów numeru striptizerskiego?

MM: Same buty kosztowały 200 PLN, musiały być wygodne i dobrej jakości. Miałam szczęście, że super neonowy kostium kupiłam za grosze. Długa sukienka cekinowa też mnie kosztowała, choć kupiłam ją na Allegro.

MR: Wszystko się świeci, a glamour kosztuje.

AM: Czy zanim wystąpisz, pokazujesz to ktosi?

MM: Tak, zawsze ktosia wie, jak to wygląda: Betty albo moja przyjaciółka albo osoby pracujące w Madame Q. Choć ja działam raczej spontanicznie, dużo improwizuję i trudno zobaczyć cały numer. Numer tworzy się ostatecznie już na
scenie. Potem niektóre rzeczy z tych improwizacji wprowadzam na stałe do performansu.

AM: Numer rozwija się w trakcie pokazów. A słyszysz czasem krytyczne uwagi?

MM: Numer striptizowy budził wątpliwości u Betty, nie była przekonana, ale po pokazie usłyszałam, że to numer festiwalowy. Usłyszeć taką opinię od Betty, którą uważam za moją nauczycielkę i mamę burleskową, to wyjątkowe. Ważne dla mnie.

AM: To dowód Twojej artystycznej emancypacji. Ty już robisz, co chcesz, a Betty uznaje Twój wybór i docenia. Piękna wolnościowa relacja kobiet artystek. Pozazdrościć.

MR: Nauczycielka ma już koleżankę sceniczną.

AM: Wspaniała pointa! Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.

MM: Dziękuję.

 *********

Madame Mėduse (1993)
Miała zostać panią inżynier, ale wciągnął ją świat warszawskiej gastronomii i burleski. Jednorożec polskiej burleski – na scenie od 4 lat. Szalona barmanka. Od 6 lat stoi za barem w warszawskich klubach (Parking Bar, Hydrozagadka,
Chmury, Rejs). Współzałożycielka Fundacji Home of Burlesque i klubu burleskowego / koktajlbaru Madame Q w Warszawie. Wiecznie spóźniona szefowa baru i petarda na scenie! Podobno nie bierze jeńców. Brała udział
w projekcie Naked Girls Reading, w spektaklu Na czarno. Burleska stała się dla niej drogą do pokochania swojego ciała. Jest idealnym dowodem na to, że każde ciało jest warte sceny.

Instagram Madame Meduse
Facebook Madame Mėduse
Madame Q 

***

Damski Tandem Twórczy
Działa od 2009, stworzył cykle: literacki Żywe radio, performatywny Maryjan i Krystina, filmowy Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / czytanie dramatu Portret lesbijek we wnętrzu, Niesubordynowane czytanie sztuki Jolanty Janiczak / spektakle: Orlando. Pułapka? Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele wiele Kobiet, SharmTrio plus. Drag King Show. Retroseksualni / dokument L.Poetki / O’LESS Festiwal (2012-2014) / cykl debat i audycji Kobieta Nieheteronormatywna / projekt archiwistyczny A kultura LGBTQ+ nie poczeka / współzałożycielki Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.

Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / scenarzystka.
Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / drag king / dramatopisarka / filmowczyni / graficzka.

 *********

DO POCZYTANIA
A Kultura LGBTQ- nie poczeka!

I.
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach. Rozmowa z Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniuRozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.
9.  Chciałam zostać panią inżynier, a kręcę cyckami. Rozmowa z performerką burleski Madame Mėduse

lI.
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektaklu. Szelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.
Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świata.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY (Martą Jalowską, Karoliną Maciejaszek, Magdą Staroszczyk)
Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.
Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.
6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.
7. Rozmowa o dramacie. 33 SZTUKA Moniki Rak. Lesbijskie menage a trois.

Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.

Agnieszka Małgowska: Dowiedziałam się o Di Libe brent wi a nase Szmate, kiedy rozmawiałam z DK Vera Cruz, która wystąpiła z Wami w Madame Q. To symptomatyczna sytuacja, że przypadkiem słyszę o istnieniu nieheteronormatywnego projektu.

Maja Pompa: Ale my też nie tak często koncertujemy.

AM: Zainteresował mnie Wasz projekt, bo mam problem z zapamiętaniem nazwy Waszego zespołu. [śmiech] Bo tworzycie tandem i śpiewacie o lesbijskiej miłości. Powiedz, jak się spotkałyście?

MP: Spotkałyśmy się w 2018 roku, choć o Łai słyszałam już wcześniej, bo jak mówi jedna z naszych piosenek, w Polsce jest sześć lesb. Wiedziałam, że Łaja pisze piosenki i że chce coś z tym zrobić, ja natomiast grałam przez jakiś czas z dziewczyńskim punkowo-rockowym zespołem Puh.

AM: Powiesz coś więcej o Puhu?

MP: To był zespół, który narodził się w 2015 roku podczas Luccioli, warsztatów rockowych dla “starszych” dziewczyn. Jest to projekt, który powstał z inicjatywy Ewy Langer, basistki legendarnego zespołu PRL i żeńskiego kwartetu Translola. Warto zaznaczyć, że Ewa jest także organizatorką krakowskiego festiwalu Kobieca Transsmisja. Zajmuje się także organizacją Karioka Girls Rock Camp, czyli obozów dla nastolatek. Podczas warsztatów, prowadzonych przez dziewczyny grające w zespołach rockowych, uczestniczki uczą się swobodnej, dzikiej ekspresji – śpiewają, grają na bębnach, gitarach, komponują piosenki, tworzą składy rockowe i występują przed publicznością… Zresztą o Ewie, Karioce i Luccioli jest głośno – pisały o niej Wysokie Obcasy, o rock’n’rollu i motywacji opowiadała na TEDx w Gdyni…

AM: Chyba muszę porozmawiać z Ewą Langer.

MP: Koniecznie. A Lucciola to były najlepiej wydane pieniądze w moim życiu [śmiech], poznałam mnóstwo fajnych dziewczyn i dużo się nauczyłam. Jestem zawodową aktorką i skończyłam szkołę muzyczną, mimo to nabrałam przekonania, że nigdy nie będę śpiewać publicznie, a jednocześnie nie mogłam przestać śpiewać. Dopiero na tym obozie poczułam, że faktycznie umiem śpiewać, dostałam wsparcie i zaczęłam to robić częściej. Na warsztatach były dziewczyny koło 20-tki, ale też kobiety 50+. Nie wiek, nie orientacja, nie umiejętności – najważniejsza była ekspresja. Wreszcie można było śpiewać, o czym niektóre warsztatowiczki marzyły przez całe życie. Dziewczyny dostawały mikrofon i robiły, co chciały.

AM: Wtedy powstał Puh?

MP: Tak. Tworzyły go cztery nieheteronormatywne dziewczyny. Ja jestem biseksualna.

AM: Jak działałyście jako zespół?

MP: Nie było łatwo, musiałyśmy przemieszczać się między Warszawą i Krakowem. Zupełnie jak teraz, ale dziś przynajmniej mogę sobie poćwiczyć sama z akordeonem, wtedy nie było takiej możliwości, żeby popracować nad czymś osobno. Teksty piosenek też powstawały podczas improwizacji na próbach, bez spotkań nie mogłyśmy za wiele zdziałać, choć śmiałyśmy się, że ćwiczymy korespondencyjnie, bo czasem było tak, że basistka Ola i gitarzystka Kasia wysyłały mi jakieś riffy. Ja do nich dogrywałam wokal, a do wszystkiego
dołączała się Ala na perkusji. Na początku, póki płynęłyśmy na fali entuzjazmu, próby były bardzo płodne, potem coraz rzadziej się spotykałyśmy – odległość zrobiła swoje. Każda z nas też pracowała zawodowo. Nie było na szczęście konfliktu, który by nas poróżnił, ale były duże trudności organizacyjne.

AM: Jak długo przetrwał Puh?

MP: Prawie trzy lata!

AM: A o czym śpiewałyście?

MP: O miłości, o szpiegu, który lubił surfować, o mamie, o mordercy Kajetanie…

AM: Niezły zestaw. [śmiech] Wróciłabym jeszcze do pierwszego spotkania z Łają Szkło. Czy spotkałyście się od razu z myślą o współpracy?

MP: Poznałyśmy się na urodzinach mojej przyjaciółki, którą zeswatałam z przyjaciółką Łajki. To jest wzorcowa, wspaniała, lesbijska para. Dziś to nasze najwierniejsze fanki, przyjeżdżają na niemal wszystkie nasze koncerty.

AM: Spotkałyście się w odpowiednich lesbijskich* okolicznościach i co dalej?

MP: Spotkałyśmy się, a dzień później Łaja przysłała mi tekst swojej piosenki, ja ekspresowo napisałam do niej muzykę. Piosenka powstała w pół godziny, odesłałam Łai i stało się.

AM: Co to za piosenka?

MP: Piosenka o Zgierzu.

AM: Aha, ta o posusze erotycznej. [śmiech]

MP: Łajka wspaniale pisze! Dla Puhu teksty i muzykę pisałam ja, w Szmajzach dzielimy się po połowie. Fenomen pisania Łai polega na połączeniu starego kabaretu, przedwojennych wątków, kryminalnych historii z aktualnością polityczną. O rzeczach nieśmiesznych, czasem tragicznych, pisze z niezwykle inteligentnym poczuciem
humoru. Chwyciło mnie to za serce.

*********

Fragment wywiadu z cyklu  SISTRUM rozmawia o L*kulturze. CZYTAJ CAŁY TEKST.

 *********

Maja Pompa (1987) – autorka muzyki, akordeonistka, śpiewaczka, stand-uperka.
Łaja Szkło (1992) – współzałożycielka zespołu Di Libe brent wi a nase Szmate, autorka piosenek, bębniara.

Agnieszka MałgowskaDamski Tandem Twórczy) – lesbijka, feministka, artaktywistka, reżyserka, trenerka teatralna.

Współautorka projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat), A kultura LGBTQ+ nie poczeka! (projekt archiwistyczny, O’LESS Festiwal (2012-2014), DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną, Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów), Orlando.Pułapka? Sen (spektakl), Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera), L.Poetki (film dokumentalny), współinicjatorka Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*.

 *********

DO POCZYTANIA
A Kultura LGBTQ- nie poczeka!

I.
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach. Rozmowa z Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniuRozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.

lI.
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektaklu. Szelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.
Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świata.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY (Martą Jalowską, Karoliną Maciejaszek, Magdą Staroszczyk)
Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.
Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.
6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.
7. Rozmowa o dramacie. 33 SZTUKA Moniki Rak. Lesbijskie menage a trois.

Burleska zawsze była feministyczna subwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q

Agnieszka Małgowska: Pamiętam, gdy zobaczyłam Cię po raz pierwszy na scenie klubu CDK-u na Burakowskiej w Warszawie. To był 2012 rok. Wszystkie dziewczyny pędziły z górnej sali na Twój występ i po kątach padało pytanie: czy ona jest lesbijką? Może to nietaktowne, ale występując na wydarzeniu dla kobiet nieheteronormatywnych trzeba się z tym liczyć. Czy od początku miałaś pomysł, żeby burleskować/performować przed nieheteroseksualnymi dziewczynami?

Betty Q: Parę lat temu doktoranka Agata Łuksza zaprosiła mnie na konwersatorium w ramach wydziału Antropologii widowisk na Uniwersytecie Warszawskim. Chodziłam na te spotkania przez trzy lata. Kiedyś ktoś mnie zapytał, czy ja od zawsze wiedziałam, że to, co robię, jest subwersywne i emancypacyjne. Nie miałam pojęcia, że tak można to widzieć. Podobnie było z queerowością burleski. Miałam wrażenie, że robię fajne rzeczy, że chciałabym pomóc tęczowej społeczności, ale tak naprawdę zastanawiałam się, czy powinnam. Jestem cis dziewczyną i zawsze mi się wydawało, że nie mogę być częścią tej grupy, skoro jestem tak uprzywilejowana. Wtedy zadzwonił do mnie Marcin Szczepkowski z Miłość nie Wyklucza i zaprosił do udziału w queerowej imprezie. Społeczność zaprosiła mnie do siebie i usłyszałam: jesteś nasza. Super się poczułam. Choć pamiętam ten lęk, kiedy szłam na wydarzenie, ciągle się zastanawiałam, co im powiem, co mam do zaoferowania. Sytuacja mnie zaskoczyła. Mój występ został przyjęty świetnie i zupełnie inaczej niż podczas pokazów w innych środowiskach. To było głębokie doświadczenie i dało mi moc. Dowiedziałam się, że jestem nie tylko subwersywna, ale też queerowa. [śmiech]

MR: Zostałaś podstępnie wciągnięta. [śmiech]

BQ: Tak, ale dziś myślę, że z racji mojego teatralnego doświadczenia, pochodzenia, tematów, którymi żyję i tak znalazłabym się w tej społeczności.

AM: Powiedziałaś, że queerowa publiczność inaczej reagowała. Na czym ta inność polega?

BQ: Pierwsze moje występy były na małych imprezach. Na przykład poświęconych retro samochodom albo rock and roll retro. Występowałam dla subkultur, bo czułam, że to koreluje z burleską, ale nie czułam więzi. Dopiero jak wystąpiłam na tęczowej imprezie poczułam, że to jest to. To była duża jakościowo zmiana.

AM: Kto był odbiorcą Twoich pokazów na tych małych imprezach? Bardziej kobiety czy mężczyźni?

BQ: Były towarzystwa mieszane, choć jak pomyślę, to jednak bardziej zmaskulinizowane. Gdy wystąpiłam w klubie na Solcu w 1500m2 było więcej kobiet. Tę damską widownię pamiętam jako zaangażowaną, mocno reagującą. Dziewczyny podchodziły do mnie po numerze. Teraz, po 10 latach występów, widzę, że jest na moich performensach więcej dziewczyn. One bardziej reagują, czują się swobodnie, częściej przychodzą porozmawiać. Na listach rezerwacji w Madame Q zawsze jest więcej dziewczęcych imion.

MR: Zastanawiałaś się, dlaczego tak jest?
BQ: Nie wiem, dlaczego przychodzą, czy z pobudek estetycznych, czy dla erotycznej podniety. Te widzki homoseksualne być może mają erotyczne intencje, ale czy dla tych hetero taki pokaz nie może być podniecający? Nie wiem. Nie wiem też, czy burleska odbierana jest jedynie erotycznie. Jedna burleskowa performerka powiedziała, że burleska powinna być tworzona przez kobiety dla hetero mężczyzn. Ja się z tym nie zgadzam. Może to jednak mocne wrażenie estetyczne. Wtedy zawsze sobie przypominam gejów na widowni, osoby trans i czuję tu siłę. Widzę ich reakcje i nie dostrzegam w oczach pożądania.

AM: Wydaje mi się, że queerowa widownia pokazuje wielowymiarować burleskowego performensu. Artystka nie jest tylko obiektem erotycznym, także celem platonicznej adoracji, wzorcem kobiecości etc. Czy z sympatii do tej publiczności włączasz do burleski pokazy drag? Program Madame Q to piękna mieszanka queer-dragburlesque.

BQ: Czy wiecie, że moje pierwsze spotkanie z dragiem, to spotkanie z drag kingami?

MR: Mnie, DK Maryjana Beara, to bardzo cieszy. [śmiech]

BQ: To był przypadek. Wtedy społeczność burleskowa była mała, występowałam z drag kingami. To była w ogóle pierwsza społeczność tęczowa, którą spotkałam. Potem okazało się, że jest bardzo dużo dziewczyn w burlesce, na świecie, które robią dragkingowe numery. Być może ten związek burleski i dragkingowania wynika z chęci połączenia ekstremów, biegunów płci. To wydaje mi się przeciekawe. Pokazuje chęć doświadczenia kontinuum płci. Sama miałam pomysł na numer dragkingowy, ale zdarzyło się to akurat w czasie, gdy pojawiły się plany na stworzenie Madame Q. Teraz już nie ma miejsca w moim życiu na eksperymenty. Ale
pamiętam, że nawet wybierałam się na warsztaty dragkingowe.

AM: Potrzebujesz poprowadzenia w dragkingowym performensie? Masz teatralne doświadczenie. Sporo widziałaś dragu.

BQ: Pewnie nie potrzebuję, dałabym sobie radę, ale długo byłam wkurzona, że musiałam sama wszystko w burlesce wymyślać. Byłam pierwsza w Polsce. Nie miałam nauczycielki, kogoś kto by mnie poprowadził. Trochę zazdroszczę tym, które mają teraz mnie na burleskowej drodze. [śmiech]. Dlatego chciałam kogoś, kto mnie wprowadzi w świat dragkingowy. Fajniejsza jest taka droga, krótsza, bez odkrywania codziennie ameryki. Tak myślę. Poza tym chciałabym oddać komuś hołd, bo gdy uczymy się od kogoś doświadczonego w jakiejś dziedzinie, to wyrażamy nasz szacunek. Wierzymy, że ta osoba dużo umie i może się tym dzielić.

MR: To prawda. Brakuje tego rodzaju szacunku artystkom offowym. Mam nadzieję, że Twój dragkingowy plan kiedyś się ziści. Masz wspaniały wąsaty wzorzec. Twój partner taki ma. Okrągły, podkręcany wąsik.

BQ: Właśnie go zgolił. Teraz mam nowego chłopaka i jest taki dziewczęcy.

MR: To może jakiś sceniczny cross dressing z partnerem?

BQ: Scena w Madame Q jest otwarta na wszystko. Choć w większości moja publiczność zainteresowana jest burleską, ale staram się przemycić coś, czego się nie spodziewają, podrzucić coś dziwnego, nietypowego. Przychodzą na pióra i jedna osoba daje im te pióra, a druga – zaskoczenie. Proponuję coś bardziej dragowego, performatywnego, queerowego. Na przykład robimy cykl Let’s talk about drag. Dbam o różnorodność, na ile się da. Pomaga mi w tym moda na performens. Myślę, że właśnie jest era performensu płci, ludzie chcą chodzić na liveperformensy i może wreszcie będzie miejsce na drag kingi.

AM: Skąd wniosek, że jest moda na performens płci? Widzimy przede wszystkim burleskowy bum, dowodzi tego cykliczność tego rodzaju pokazów w Teatrze Druga Strefa i Worek Kości, i oczywiście w Madame Q.

BQ: To zatrzymajmy się na Drugiej Strefie. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczynałam spotkania na UW, dostałam propozycję, żeby przygotować burleskowy spektakl w Drugiej Strefie. Zrobiłam wówczas jeden lub dwa spektakle złożone z numerów, które miałam. Potem pojawił się pomysł – z ambicji dyrektora Teatru Druga Strefa – żeby powstał spektakl burleskowy z chłopakami. Zapaliłam się do tego, bo w Polsce nie było takiej formy burleskowego performensu, która nazywa się boyleską. Choć ja nie lubię tego słowa.

MR: Dlaczego?

BQ: Jest kilka powodów. Dla mnie to klasyczny przykład szklanej windy. Gdy mężczyzna weźmie coś, co tradycyjnie jest kobiece, dużo szybciej dzięki temu może się wybić. To dla mnie trudne, bo chłopak dużo mniej musi zrobić wysiłku, żeby zaistnieć jako artysta burleskowy niż dziewczyna. Jest po prostu rzadszym zjawiskiem. Ponadto burleskę wykonują też osoby niebinarne. Dlaczego mamy określać oddzielnym słowem i to nacechowanym płciowo, jeden z rodzajów burleski? Burleska łączy wszystkie płcie i orientacje.

MR: Jednak spektakl w Teatrze Druga Strefa nosi tytuł Boylesque Show.

BQ: Wtedy nie byłam taka mądra, zgodziłam się. Poza tym to się świetnie sprzedało. Zrobiłam warsztaty czterodniowe z chłopakami. Też reżyserowałam przedstawienie, bo mam doświadczenie burleskowe i teatralne. Spektakl powstał szybko i graliśmy je przez rok. To dało chyba kopa tematowi. Ja odpadłam w pewnym momencie, bo chłopcy uznali, że umieją zrobić to sami. Zajęłam się swoimi sprawami, zaczęłam występować w innym miejscu.

MR: Gdzie?

BQ: Związałam się z Dziką Stroną Wisły. To było to dla mnie rodzinne miejsce, w którym i intensywnie i blisko pracowałam z zespołem Pożaru w Burdelu. Potem powstał wspomniany Worek Kości, gdzie dyrektor Drugiej Strefy zainicjował burleskę. Otworzyliśmy też Madame Q. Nagle burleska zaczęła mieć wiele miejsc dla siebie. Nie wszędzie bywam, nie wiem też, czy wszędzie jest miejsce przyjazne dla performensu płci.

 *********

Fragment wywiadu z cyklu  SISTRUM rozmawia o L*kulturze. CZYTAJ CAŁY TEKST.

 *********

Betty Q – pierwsza polska performerka burleski. Aktywistka ciałopozytywności.
Współzałożycielka Madame Q (scena, akademia, cocktail bar) i Akademii Burleski Betty Q.
Autorka choreografii teatralnych i filmowych. Producentka i reżyserka Naked Girls Reading Warsaw.

Damski Tandem Twórczy
Działa od 2009, stworzył cykle: literacki: Żywe radio, performatywny: Maryjan i Krystina, filmowy: Kino
lesbijskie z nutą poliamoryczną / czytanie dramatu Portret lesbijek we wnętrzu / spektakle: Orlando. Pułapka?
Sen, Fotel w skarpetkach, 33 Sztuka, Czarodziejski flet, Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele wiele Kobiet /
dokument L.Poetki / O’LESS Festiwal (2012-2014) / cykl debat i audycji Kobieta Nieheteronormatywna / projekt
archiwistyczny A kultura LGBTQ+ nie poczeka.
Agnieszka Małgowska – lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna /
scenarzystka.
Monika Rak – lesbijka / feministka / artaktywistka / aktorka / dramatopisarka / filmowczyni / graficzka

 *********

DO POCZYTANIA
A Kultura LGBTQ- nie poczeka!

I.
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach. Rozmowa z  Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniu. Rozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.

lI.
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektakluSzelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.
Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świata.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY (Martą Jalowską, Karoliną Maciejaszek, Magdą Staroszczyk)
Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.
Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.
6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.
7. Rozmowa o dramacie. 33 SZTUKA Moniki Rak. Lesbijskie menage a trois.

 

Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz

 

 

Agnieszka Małgowska: Pierwszy raz zobaczyłam Twój występ w 2015 roku w Blok Barze w Warszawie. To był trzeci rok Twojej drag kingowej aktywności. Pamiętasz swój pierwszy raz jako drag king?

Weronika F. Justyńska: Pamiętam bardzo dobrze – to był lipiec 2012 roku, podczas rozmów w queerowym towarzystwie wpadłyśmy ze znajomą na pomysł występu drag kingowego. Bardzo szybko doszłyśmy do wniosku, że chcemy zrobić na scenie I’m your man Leonarda Cohena, utwór, który w kontekście dragu, może się wielu osobom kojarzyć ze znaną sceną z ważnego dla nieheteroseksualnych kobiet serialu The L Word.

AM: Przypomnij, proszę, tę scenę.

WFJ: W serialu numer Cohena wykonuje Ivan Aycock, by zdobyć serce heteroseksualnej Kit. Ivan to postać, która sytuuje się gdzieś na przecięciu różnych nienormatywnych tożsamości. Bywa drag kingiem, ale swoją męskość silnie podkreśla także poza sceną w nieco przerysowany sposób, który z drag kingiem się kojarzy. Być może jest osobą transpłciową, ale tego do końca nie wiemy. Spodobała mi się ta płynność, brak jednoznacznego określenia.

AM: Zaczęłaś więc od klasycznego numeru i klasycznej postaci, których nie kopiowałaś, a od razu odczytałaś po swojemu.

WFJ: Tak. Leonard Cohen to klasyczny gentleman i nie ma w sobie zbyt wiele queeru. Wychodzę z założenia, że skoro jestem nienormatywną osobą queer, to wystarczy, by w uosabiane przeze mnie postaci trochę tego queeru zaaplikować. Na przestrzeni lat przybyło mi tych queerowych kawałków zamazujących granice i upłynniających definicję drag kinga.

AM: Mówisz, że zaczęłaś drag kingowanie w duecie. Pamiętam też Twój numer Hurts Wonderful life z DK Morfi. Ale przede wszystkim widzę Cię w solówkach.

WFJ: Jestem solowym graczem i nie przepadam za duetami czy występami w grupach, chociaż miewałam takie doświadczenia. Moja koleżanka szybko odłączyła się z tego debiutanckiego dwuosobowego dragowego składu. Tamten występ – jak na nasz dragowy pierwszy raz – uznaję za bardzo udany i dopracowany. Raz czy dwa towarzyszyłam grupie Da Boyz na scenie, wystąpiłam też raz z kolegą, który tamtego wieczora był drag queen. Ale nie wspominam tych występów jako szczególnie satysfakcjonujących. Myślę, że nie ma mowy, żeby ktoś dołączył do mnie na stałe i przygotowywał każdy numer razem ze mną. Druga osoba jest w takich sytuacjach wsparciem, ale i obciążeniem. Istnieje ryzyko niezgodności wizji artystycznych, odmiennych gustów. Kiedy jestem sama na scenie, mogę sobie pozwolić na swobodniejszy ruch sceniczny. Nie ukrywam, że dla mnie w sztuce drag zawsze jest dużo improwizacji, zostawiam sobie miejsce na nieperfekcyjność, nie kręcą mnie wyuczone układy taneczne. Ważniejszy jest przekaz.

AM: Niby tak, ale czasem przekaz wymaga dyscypliny, której polska scena dragowa nie docenia. Ubolewam nad tym jako reżyserka. Ale to pewnie temat na inną rozmowę. A Twój przekaz zaczyna się już od pseudonimu – Vera Cruz, który – jak wyczytałam – pochodzi z filmu Almodovara. Podejrzewam, że ma to głębszy związek z almodovarowskim queerowym widzeniem świata.

WFJ: Od wielu lat fascynują mnie filmy Almodovara. Były jednymi z pierwszych okazji kontaktu z queerowym światem, nieheteroseksualnymi i transpłciowymi postaciami. W dodatku należę do wzrokowców i jestem wrażliwa na bodźce estetyczne. Wszystko o mojej matce – pierwszy film Almodovara, który obejrzałam z uwagą i świadomie – oszołomił mnie kolorami, temperamentem postaci i ich emocji, a przede wszystkim – scenariuszem. Sposób, w jaki reżyser kieruje swoimi bohaterami, jak kreuje ich sylwetki, może wydać się niektórym kiczowaty i nastawiony na tanie wzruszenie, do mnie jednak przemówił z niezwykłą siłą. Odkąd pamiętam, byłam wrażliwa na problemy społeczne, a tu mamy sytuację osób niehetero, trans, pracownic seksualnych i będących nosicielami HIV w jednym filmie.

AM: A z którego konkretnie filmu pochodzi Twój pseudonim?

WFJ: Ze Skóry, w której żyję z 2011 roku. Bohater_ka ulega przemianie z mężczyzny w kobietę wbrew własnej woli – jego/jej płeć staje się pułapką, a on_a sam_a niewolnikiem_cą. W końcowej scenie filmu ucieka od oprawcy, który jest zarazem sprawcą jego/jej przemiany i po powrocie do rodziny mówi, że kiedyś był_a Vincentem, ale teraz nazywa się Vera Cruz. Kiedy zobaczyłam ten film od razu wiedziałam, że to będzie mój pseudonim. Nie jest jednoznacznie męski, ale to dobrze, bo Vera Cruz nie jest po prostu kobietą przebraną za mężczyznę, tylko zawsze kimś pomiędzy.

AM: Wykorzystujesz różne stylistycznie numery. Dragujesz Cohena, Depeche Mode, Fogga. Jak je dobierasz?

WFJ: Piosenki, z którymi mam wystąpić przy danej okazji, często uwarunkowane są charakterem imprezy. Zdarzają się imprezy tematyczne, na które trzeba przygotować coś, co pasuje do klimatu. Kilka razy występowałam z numerami w stylu retro, we wrześniu miałam okazję wrócić do tego podczas wspólnego występu z zespołem Di Libe Brent Wi A Nase Szmate, który mianuje się “kapelą podwórkową śpiewającą lesbijskie piosenki o przemijaniu, miłości i polityce”. Występ cały był w klimacie międzywojnia, chociaż teksty piosenek miały bardzo aktualne przesłanie. Moje numery miały osobisty charakter – chociaż to klasyki z Kabaretu Starszych Panów i Mieczysława Fogga – o tematyce miłości, złamanego serca i zawodu drugą osobą, u mnie ostatnio bardzo aktualne.

AM: To dobrze, że polski repertuar retro pojawia się na scenie drag kingowej, bo zwykle dominują kawałki popowe. W 2015 roku SharmTrio – tercet drag kingowy – przygotował program oparty właśnie na piosenkach Kabaretu Starszych Panów i Mieczysława Fogga. Ale wróćmy do Twoich innych wyborów.

WFJ: Muszę czuć swój repertuar, bez tego nie ma dobrego występu, dlatego nieszczególnie lubię “zamawiane” piosenki, których czasem się ode mnie wymaga. Kiedy mam większą swobodę wyboru, szukam inspiracji w swoich notatkach – regularnie zapisuję piosenki, które mają performatywny potencjał. Obecnie już nie eksperymentuję z muzyką, której nie czuję, chociaż uważana jest za idealną do drag kingowych numerów. Nie zrobiłabym występu do piosenki hiphopowej czy disco polo. Nigdy. Chętnie wybieram gejowskie klasyki, numery z lat 80., ale też klasykę rocka – Iggiego Popa czy właśnie Depeche Mode. W takich piosenkach się odnajduję i niespecjalnie dbam o to, czy publiczność będzie miała do czego potupać nóżką. Często się zdarza, że wybrana przeze mnie piosenka jest znanym hitem, ale jeśli nie, to trudno – występ drag kingowy nie jest dla mnie dyskoteką, nie na tym polega. Inaczej niż w przypadku większości numerów drag queens, występy drag kingowe często mają wydźwięk polityczny, a przynajmniej
są poważniejsze. To mi odpowiada.

***********

Fragment wywiadu z cyklu SISTRUM rozmawia o L*kulturze. CZYTAJ CAŁY TEKST.

***********

Weronika F. Justyńska, czyli DK Vera Cruz działa od 2012, na koncie ma występy w wielu polskich miastach i współpracę z Da Boyz, jedną z najstarszych grup drag kingowych w Polsce. W założeniu wykracza poza utarty schemat drag kinga – męskiego macho: lubi numery gejowskie, performance androginicznych postaci i mocny gender bending. Pokazuje, że płeć może być marzeniem, pułapką, kreacją. W panteonie scenicznych bogów ma między innymi Leonarda Cohena, Dave’a Gahana z Depeche Mode, Iggy’ego Popa i Madonnę. Najlepiej czuje się na scenie jako androgyniczny, biseksualny gentleman, w którego wkłada dużo z siebie.

Agnieszka Małgowska 
(1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny) / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) / Fotel w skarpetkach (spektakl) / 33 Sztuka (spektakl) / Czarodziejski flet (spektakl) / Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) / L.Poetki (film dokumentalny) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej 
(stowarzyszenie).

***********

DO POCZYTANIA,
A Kultura LGBTQ- nie poczeka!

AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.

I.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach. Rozmowa z Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniu. Rozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.

lI.
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektakluSzelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.
Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świat.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY (Martą Jalowską, Karoliną Maciejaszek, Magdą Staroszczyk)
Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.

Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.
6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.

 

 

Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham

Magdalena Wielgołaska: Jaka jest historia Cudownych Lat? Jaka były Wasz droga do projektu muzycznego, który współtworzycie?

Anna Włodarczyk: Od wielu lat – zanim stałyśmy się parą – podziwiałam Aminę, jako gitarzystkę i osobę muzykującą, i marzyłam, żeby mieć z nią zespół. Sama udzielałam się w projekcie Toples, w którym z czterema koleżankami tworzyłyśmy muzykę lesbopolo. Później współtworzyłam dziewczyńskie Wilcze Jagody. Od zawsze [śmiech] – jak to się mawia – interesowałam się muzyką i od wczesnej podstawówki miałam w domu gitarę. Granie wychodziło mi różnie, bo tata pokazał mi tylko cztery chwyty, a na początku lat 90., w małym mieście, w którym mieszkałam, nie mogłam znaleźć nikogo, z kim mogłabym grać. Ale kiedy wyjechałam do Warszawy, powstał YouTube i poznałam muzykujących znajomych – wszystko zaczęło nabierać sensu.

Kiedy byłam nastolatką, znana byłam wśród znajomych, jako “ta śpiewająca”, bo często na imprezach, po kieliszku śpiewałam soulowe piosenki Donny Summer i Sade, i dużo gadałam, co skutkowało utratą głosu na drugi dzień. W tamtym czasie byłam też słuchałam zespołu Breakout i głosu Miry Kubasińskiej, Janis Joplin, the Doors, triphopu: Massive Attack, szczególnie płyty Blue Lines, projektu Tricky’ego Nearly God. Kochałam Bjork, Billie Holiday, Erykah Badu, raperkę Bahamadia – to ona przykuła moją uwagę swoim nienormatywnym wyglądem, takiej tough lady. Była też muzyka, z kategorii #guiltypleasure – Mr. Big, wczesna Cher, Dr. Alban. Amina pewnie też ma kilka ciekawych przykładów [śmiech].

MW: Spora lista muzycznych inspiracji i to chyba nie koniec?[śmiech]

AW: Nie. Kolega mojej starszej siostry, kolekcjoner winyli w latach 90., przegrywał nam swoje płyty na kasety i dzięki temu poznałam awangardowe produkcje Laurie Anderson i niesamowitą Diamandę Galas. W międzyczasie kupowałam kasety w lokalnym sklepie muzycznym w Kielcach i pamiętam, że bardzo zaintrygował mnie amerykański kobiecy zespół L7, Belly, też zespoły Bjork, zanim zaczęła solową karierę: K.U.K.L. i the Sugarcubes. A w hołdzie dla Skin ze Skunk Anansie zgoliłam sobie głowę. Później, już na studiach w Warszawie, zaczęłam bardziej świadomie słuchać muzyki, jarać się partiami instrumentalnymi, chodzić na koncerty. Dowiedziałam się o ruchu Riot Grrrl i amerykańskich zespołach Bikini Kill, a także o ruchu queercore z zespołami: Team Dresch, Tribe 8, Lesbians on Extasy. Stopniowo, podobnie jak w przypadku świadomościlewicowej i feministycznej, zaczęło we mnie dojrzewać też bardziej krytyczne podejście do muzyki, do tego przez kogo jest w większości tworzona, ile w niej jest kobiet i na czym – o ile w ogóle – grają. Oczywiście nie dlatego, że grających kobiet nie ma, tylko dlatego że kultura patriarchalna w taki, a nie inny sposób to eksponuje. Pamiętam, że na studiach prawniczych podczas zajęć u prof. Moniki Płatek, brałam udział w quizie z wiedzy na temat działalności artystycznej i naukowej kobiet, i okazało się – o czym nie wiedziałam – że tzw. Marsz Mendelshonna, czyli marsz weselny – skomponowała jego siostra Fanny. I to jest niekończąca się opowieść, którą z fascynacją, a czasem z goryczą eksploruję do dziś.

MW: Ty, Amino, dorastałaś w dwóch odległych kulturowo światach. Jak przełożyło się to na Twoje muzyczne inspiracje i twórczość?

Amina Dargham: Czasy nastoletnie spędziłam w Bejrucie, mój tata jest Libańczykiem. Tam uczyłam się grać na
gitarze i muzykowałam z lokalnymi składami rockendrollowymi. Ale wakacje spędzałam też z mamą w Sieradzu, gdzie z kolegą z bloku obok mieliśmy nauczyciela gitary bluesowej, bo w tych czasach fascynowałam się bluesem. I podkochiwałam się w Janis Joplin. Miałam spore wsparcie ze strony rodziców, którzy opłacali moje lekcje gry i widzieli mnie w przyszłości jako Rock Star.[śmiech] Tata nawet załatwił mi w Bejrucie sesję nagraniową gitary z kawałka Carlosa Santany, do czego się pilnie przygotowywałam. Potem słuchał tego na reapicie z taśmy w samochodzie. Z drugiej strony mam takie doświadczenie, że gdy po jakimś przyjęciu w klubie muzycznym wracałam ze znajomymi autem do domu, słuchając Nirvany, złapała nas policja i spędziliśmy dwa tygodnie w areszcie. To było dość przerażające. Złapali nas, ponieważ wtedy w Libanie słuchająca rocka i alternatywnie wyglądająca młodzież – ja, krótkowłosa hipiska i długowłosi koledzy – z automatu utożsamiana była z narkotykami, a konkretnie z marihuaną. No i tak po prostu tę młodzież łapali i przetrzymywali, póki jej rodzice nie uratowali. W tamtym czasie uwielbiałam grunge: Nirvanę, Pearl Jam, Stone Temple Pilots i Hole. Jeśli chodzi o tę ostatnią kapelę, to bardzo podobało mi się, że liderką była dziewczyna – Courtney Love i przygrywały jej instrumentalistki.

Stosunkowo niedawno obejrzałyśmy z Anią świetny film dokumentalny o perkusistce Hole – Patty Schemel, która jest lesbijką. W filmie sporo opowiada o swojej tożsamości i problemie z narkotykami w kontekście muzykowania – Hit so hard – polecamy. Uważam, że wielce niedocenioną artystką z lat 90. jest Linda Perry, dużo jej słuchałam i wiedziałam też o tym, że jest lesbijką.

Moją wielką fascynacją była też Tina Turner, jej wczesne dokonania. Uwielbiam oglądać wideo z nią, jak tańczy i śpiewa, i jaką ma niesamowitą energię, mimo że przecież grała wtedy z Ikiem – mężem, który był przemocową kanalią. Słuchałam też dużo Cat Power, podobał mi się głos Chan Marshall i kompozycje gitarowe – bardzo poruszające – pasujące do mojego teenage-emo-romantic stylu. [śmiech] Bardzo lubiłam jeździć w niedzielę z rodzicami na libańskie i syryjskie bazary, gdzie często wygrzebywałam skarby z arabską muzyką na kasetach: Um Kulthum, Abdel Halim Hafez i Fairuz. Jeśli chodzi o guilty pleasures muzyczne, to kochałam też Roxette i Europe.

MW: Ostatecznie wybrałaś Polskę jako miejsce, w którym żyjesz i tworzysz.

AD: Tak, na studia wyjechałam do Polski, do Krakowa, gdzie od razu zapragnęłam – poza studiami – także muzykować. Na dłużej zabawiłam w tworzonym z koleżankami zespole Translola. Nagrałyśmy album, a także płytę będącą hołdem dla rosyjskiej muzyczki Janki Diagilewej. W Rosji byłyśmy też na trasie, prezentując materiał związany z projektem YANKA. Chodziło o przypomnienie twórczości legendy punkowego undergroundu z Nowosybirska – Janki Diagilewej. To była dla mnie niesamowita przygoda: podróż koleją transsyberyjską, obserwowanie zmieniających się za oknem widoków natury, starsze kobiety sprzedające na każdej stacji ciepłe piwo i suszone rybki. Na miejscu zostałyśmy przyjęte bardzo ciepło i chciałabym do Rosji kiedyś wrócić, tym bardziej, że ostatnio dużo mi o niej przypomniało: we wrześniu w Krakowie grałyśmy z Anią support przed fantastycznym kobiecym zespołem z Moskwy – Lucidvox, mój kolega Konstanty Usenko, wydał ostatnio już drugą książkę o muzyce i kulturze rosyjskiej – Buszujący w Barszczu, a wcześniej Oczami radzieckiej zabawki. I muzykę zespołu, i książki Usenki bardzo polecam. Byłam zaangażowana też w projekty związane z nauczaniem nastolatek grania na gitarze. Teraz bardzo się cieszę, że tworzę z Anią Cudowne Lata, bo brakowało mi grania.

MW: Wasze opowieści to bogactwo przeróżnych tropów, którymi mogą podążać osoby czytające ten wywiad. Bardzo się z tego cieszę.

 *********

Fragment wywiadu z cyklu  SISTRUM rozmawia o L*kulturze. CZYTAJ CAŁY TEKST.

 *********

Anna Włodarczyk (1982) mieszka i pracuje w Warszawie, gdzie studiowała dziennikarstwo, prawo i gender
studies. Na studiach prawniczych zajmowała się wątkami feministycznymi i przygotowywała się do pisania
pracy doktorskiej na temat polskiej ustawy antyaborcyjnej. W latach 2011-14 była zaangażowana w działalność
grup queerowo-feministycznych. Aktualnie poza godzinami pracy skupia się na muzyce i relaksie.

Amina Dargham
 (1981) mieszka i pracuje w Krakowie, gdzie studiowała na Akademii Sztuk Pięknych
w katedrze malarstwa. Zawodowo zajmuje się tatuowaniem.

Magdalena Wielgołaska – aktywistka / lesbijka / feministka / współzałożycielka Stowarzyszenia Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* / działaczka na rzecz poszerzania wiedzy na temat leczniczego działania konopi / zaangażowana w Kręgi Kobiece i odzyskiwanie wewnętrznej, kobiecej Mocy / członkini Partii Zieloni / administratorka strony Strefa Les* / współpracowniczka projektu A kultura LGBTQ+ nie poczeka! /
współtwórczyni projektu Lesbijska Inspira.

 *********

DO POCZYTANIA
A Kultura LGBTQ- nie poczeka!

I.
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach. Rozmowa z Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniu. Rozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.

lI.
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektaklu. Szelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.
Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świata.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY (Martą Jalowską, Karoliną Maciejaszek, Magdą Staroszczyk)
Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.
Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.
6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.
7. Rozmowa o dramacie. 33 SZTUKA Moniki Rak. Lesbijskie menage a trois.

 

Urodziny Chrząszczyków. Kobieca piłka z domieszką inności. Rozmowa z Suzi Andreis

Agnieszka Małgowska:  I 20 lat minęło… Spotykamy się z okazji urodzin kobiecej* drużyny piłkarskiej Chrząszczyki. Dla mnie to naprawdę wyczyn. Przetrwać tyle lat w niezbyt komfortowych warunkach to imponujące. Dlatego świętujemy to osiągnięcie wspólnie − Sistrum i Chrząszczyki  − organizując spotkania wspominkowe, wystawę i imprezę.  Dlatego też chcemy przyjrzeć się herstorii drużyny. Zacznę od oczywistego pytania: co sprawiło, że powstały Chrząszczyki?

Suzi Andreis: Pomysł nie był chyba mój. Tak naprawdę trudno dziś ustalić prawdziwe początki Chrząszczyków. Moim zdaniem było to w lipcu 1999 roku. Odbył się wtedy miting uczestniczek listy mailingowej Polles z całej Polski i z zagranicy. Podczas tego spotkania zagrałyśmy nieformalny, dość chaotyczny mecz piłkarski kobiet. Mecz się odbył, a ja zareagowałam na to wydarzenie entuzjastycznie.

AM: A skąd akurat pomysł na mecz piłkarski?

SA: Pamiętam, że miałam wcześniej taki pomysł, żeby zagrać z innymi dziewczynami w piłkę. Brałam udział w takim meczu we Włoszech, mieszkałam jeszcze w Turynie, miałam wtedy jakieś dwadzieścia trzy lata. To było spontaniczne, ludzie z różnych środowisk, z podwórka, ze studiów, liceum, pracy… Na obrzeżach miasta dwadzieścia kobiet zagrało mecz. 

AM: Czy na warszawski mecz przyszły dziewczyny z piłkarskim doświadczeniem?

SA: Była Moni, ona jedna umiała grać. Mieszkała we Frankfurcie i miała doświadczenie z klubów niemieckich, tam piłka amatorska była na wysokim − w porównaniu z naszym  − poziomie. Była też zaangażowana w pomysł stworzenia drużyny. Wtedy nie było jednej organizatorki. To była robota kolektywna. 

AM: To jak zorganizowałyście ten pierwszy mecz? 

SA: Podzieliłyśmy się na drużyny. Były dwie kapitanki. Zostały nimi Asica i Lemna, bo były bardzo aktywne na Polles. W tym czasie była nieprzyjemna seksafera z romansem Clintona i Moniki Lewińsky. Któraś strzeliła, że będzie mecz drużyn Lewińskich i Clintonów. Nastąpił bunt, żadna drużyna nie chciała być Clintonami. Bardzo mnie to wtedy ucieszyło. I odbył się mecz Lewińskie kontra Lewińskie.

AM: Któraś z drużyn Lewińskich wygrała?

SA: Chyba wynik był 1:O po dwóch godzinach gry. 

AM: Gdzie grałyście?

SA: Na warszawskim AWFie. Tam jest kilka zadbanych płatnych boisk, ale jest też duży teren, który traktowany jest jako park, teren piknikowy, właściwie trochę dzika łąka granicząca z lasem, ale można też tam grać w piłkę.  Co najważniejsze − jest dostępny bezpłatnie. Nazywałyśmy go kartofliskiem.

AM: Dlaczego tak? 

SA: Wydaje mi się, że po polsku używa się tego określenia na złej jakości miejsca. To pewnie wcześniej był teren do lekkoatletyki.

AM: Byłaś tam ostatnio?

SA: Tak. Jest tam to samo drzewo, i chyba tam sobie uświadomiłam, że niedługo mamy dwudzieste urodziny. Mam wrażenie, że spotkałyśmy się w cieniu tego drzewa.

AM: Jak przebiegł tamten mecz? Ustaliłyście zasady?

SA: Grałyśmy bez żadnych oznaczeń granic boiska, bramkami były plecaki. Było nas dużo, zdaje się dziesięć na dziesięć, a może nawet piętnaście na piętnaście, nie pamiętam dokładnie, ale mogłyśmy grać na pełnowymiarowym boisku. Wydaje mi się, że jakiś mały procent z nas miał pojęcie o grze. To musiało wyglądać bardzo niepiłkarsko. Ustaliłyśmy, że nie ma autów, a piłka należała do tej, która ją właśnie miała. Nie było żadnej osoby sędziującej.

AM: Czyli klasyczny początek projektu lesbijskiego*. Spontanicznie, w oparciu o relacje towarzyskie na Polles, w przestrzeni offowej – boisko na skraju lasu, zabawa, brak zasad. Jaki był następny krok? 

SA: Długo formuła się nie zmieniała. W tym samym roku, może miesiąc później, odbył się kolejny mecz − nie taki duży, bo były tylko osoby z Warszawy. Dalej funkcjonowała Polles, tam się spotykałyśmy wirtualnie. Wydaje mi się, że tym skończył się 1999 rok, a od 2000 zaczęło się coś, co trwa do dziś – regularne spotkania. Nie pamiętam, jaka była częstotliwość – raz czy dwa razy w tygodniu, czy raz w miesiącu. To trwało przez pięć-sześć lat i działo się chyba głównie z mojej inicjatywy. Mecze nadal odbywały się na AWFie. Zdaje się, że większość uczestniczek należała do listy dyskusyjnej Polles, ale przychodziły też inne osoby. Polles w tym czasie przechodził kryzys i przekształcał się w portal Kobiety Kobietom. Społeczność ta sama, ale medium się zmieniało. 

AM: Opowiedz o dziewczynach, które przychodziły na spotkania piłkarskie?

SA:  Dziewczyny były bardzo różne. W większości bez doświadczenia piłkarskiego. Poziom był “rekreacyjny”, więc osoby sportowo zainteresowane nie mogłyby się odnaleźć. Doświadczone zawodniczki przychodziły rzadko. Choć szkoda, że nie było zawodowczyń, bo nauczyłybyśmy się więcej i szybciej. Muszę przyznać, że bawiłyśmy się brakiem umiejętności. Najważniejsze, że grałyśmy, że były zakwasy i zmęczenie, nie obijałyśmy się. Ta forma ruchu była przyjemnością dla naszych ciał. Dziś w moich projektach wracam do tej koncepcji.

AM: Czy przez kolejne lata coś zmieniało się w Waszej grze? Wprowadzałyście zasady, sędzie, treningi?

SA: Wydaje mi się, że niewiele. Chyba pojawiły się jakieś auty. Myślałyśmy o trenerce. Dalej grałyśmy na AWFie i innych kartofliskach. To było jeszcze przed powstaniem orlików, orliki to luksus. 

AM: Opowiedz, proszę, o tych kartofliskach. Mówiłaś o AWFie, a inne miejsca?

SA: Na samym AWFie są też inne boiska, z których korzystałyśmy. Pamiętam, że były piaszczyste, z kępami trawy. Kolejne było obok parku Skaryszewskiego, tam teraz jest orlik. Przedtem była polana, koło stawu, do którego wpadała nam piłka.
Grałyśmy też pod mostem Poniatowskiego na Saskiej Kępie, na ulicy Czeskiej. To nie było super boisko. Bramki wyglądały jakby ktoś je zespawał, żeby po prostu były.
Grałyśmy również pod mostem Siekierkowskim, na boisku trawiastym. To było nasze ostatnie miejsce, zanim nie zmieniłyśmy się w poważną drużynę piłkarską. [śmiech] Są tam tereny rekreacyjne, z miejscem do gry w piłkę i strzelnice. Miałyśmy czasem problem z tymi strzelnicami, bo zbierała się też grupa łuczników i chcieli strzelać z łuków, a my chciałyśmy grać. Przyjaźnie to rozwiązałyśmy. Oni przychodzili strzelać w niedziele, a my grać w soboty.  Były tam dwa równolegle boiska zrobione w nieckach. To było duże ułatwienie, bo gdy przychodziło dużo osób, miałyśmy dodatkowe boisko. Były tam bramki, niezbyt równe podłoże, ale znacznie lepsze niż te, na których grałyśmy wcześniej.
Najważniejsze w tych wszystkich miejscach było to, że mogły gościć także dziewczyny czy koleżanki, które przychodziły z piłkarkami. W ładną pogodę można było przyjść z kocykiem i popatrzeć na mecz, pogadać z nami. To był taki piknik towarzyski.

AM: Na tradycyjnym boisku nie ma takich możliwości, publiczność siedzi oddzielnie na trybunach.

SA: Nasza publiczność pasowała do nas. My grałyśmy nieobowiązująco, dla zabawy. Nie chciałyśmy koniecznie grać lepiej. To było bardzo nieambitnie. Celem była integracja środowiska kobiet nieheteronormatywnych. 

AM: Ale pojechałyście dość szybko na Tęczowe Mistrzostwa…

SA: Tak się stało, bo poznałyśmy Sue Emerson, aktywistkę sportową, członkinię zarządu Gay Games. W 2000 roku spotkałyśmy ją w Warszawie na konferencji queerowej. Zaprosiłyśmy na mecz, przyszła zobaczyć, jak gramy i zaprosiła nas na Mistrzostwa Świata IGLFA dla gejów i lesbijek do Londynu. Nie miało −  jej zdaniem − znaczenia, jak gramy. Martwiłyśmy się, że możemy być za słabe, ale jednocześnie cieszyłyśmy się z zaproszenia.

AM: Jak się do tego turnieju przygotowałyście?

SA: Długie były przygotowania do wyjazdu i mnóstwo wątpliwości, co z noclegiem, pieniędzmi na podróż. Kiedy wszystko było już pewne, wymyśliłyśmy nazwę. Była burza mózgów, chyba on-line. Nie pamiętam, kto wyszedł z propozycją nazwy „chrząszczyki” −  chyba Gosia Rawińska. Wspólnie uznałyśmy, że skoro sam nasz udział będzie zabawny i absurdalny − ze względu na słaby poziom −  to niech i nazwa będzie żartobliwa, żeby choć spikerzy pomęczyli się, wymawiając słowo “chrząszczyki”. Do dziś jest problem, jak bywamy zagranicą łamią sobie języki. Jak słychać w głośnikach jakieś rzężenie, to wiadomo, że mówią o nas. To jest też jak icebreaker. Jak gdzieś występujemy, zadają pytanie, jak to wymówić i wszyscy się śmieją na widowni

AM: Z jednej strony pijarowo ta nazwa to szalony pomysł, ale z drugiej, czy ten icebreaker nie jest pijarem nienormatywnym? [śmiech]

SA: Gdy nazwa powstawała pijar nas nie interesował. A potem nazwa została. Nikt się nie spodziewał, że przetrwamy dwadzieścia lat.

AM: Rozumiem, że miało być to słowo trudne do wymówienia, ale dlaczego akurat takie? Czy to z tego słynnego artykulacyjnego zdania: w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie?

SA: Tego nie wiem. Może Gosia Rawińska będzie pamiętała. 

AM: Czy w Londynie miałyście już chrząszczykowe koszulki?

SA: Tak. To było nasze pierwsze wyposażenie piłkarskie: koszulki, spodenki, getry. Korki chyba musiałyśmy sobie kupić we własnym zakresie. Nie miałyśmy wyboru, na mistrzostwach trzeba było mieć jednolite stroje. Chyba to Moni załatwiła czarne spodenki i żółte koszulki. Ten kolor został przy Chrząszczykach w całej identyfikacji graficznej.

AM: Miałyście od razu logo?

SA: Tak, powstało od razu. Zrobiła je żona brata Łomci, która jest graficzką.

AM: Zainwestowałyście w stroje, a w podróż też?

SA: Nie, nie dałybyśmy rady. Miałyśmy szczęście, że organizatorki nam zafundowały i loty, i nas gościły w swoich domach. Jednak resztę sfinansować musiałyśmy same, a byłyśmy wówczas – niektóre z nas – w trudnej finansowej sytuacji. Ale nie można było nie pojechać. 

AM: Jak zebrała się ta londyńska dwunastka? Czy pojechały te dziewczyny, które mogły, czy była jakaś selekcja?

SA: Głównym kryterium było to, żebyśmy się lubiły. Nasza kopanina nie była atrakcyjna dla dziewczyn, które niekoniecznie były piłkarkami, ale miały doświadczenie sportowe, zwłaszcza drużynowe. Grupa tworzyła się nieformalnie, nie było łatwo, było mnóstwo niedomówień. Wydaje mi się, że pojechały te osoby, które były najbardziej zdeterminowane, bo dyskusja trwała − jak mówiłam − chyba z rok. Skład skompletowałyśmy dosłownie na ostatnią chwilę, ostatnie dwie zawodniczki − Nurasy − dołączyły do nas chyba na dwa tygodnie przed wyjazdem.

AM: W Londynie wszystkie mieszkałyście razem?

SA: Drużyna podzieliła się na dwie grupy. Ja mieszkałam z częścią drużyny, która dostała do dyspozycji dom jednej z organizatorek mistrzostw. Było nas tam sześć lub siedem dziewczyn. Druga część drużyny mieszkała w domu innej organizatorki. W sumie byłyśmy tam razem przez tydzień.

AM: To musiało być niezłe doświadczenie.

SA:  Było interesująco i śmiesznie. Na początek ciekawostka. Wzięłyśmy dużo jedzenia i chciałyśmy gotować. W domu kuchnia była wypasiona, ale miała różne dziwne sprzęty kuchenne, których nie dało się albo nie umiałyśmy użyć. Były piękne garnki, ale coś nie pasowało, były absurdalnie duże lub małe, nie pamiętam dokładnie. Miałyśmy wrażenie, jakby gospodyni dostała je w prezencie, ale raczej ich nie używała.

AM: W końcu udało się Wam gotować? [śmiech]

SA: Tak, jakoś  się udało. To nie był problem. Coś innego sprawiało nam trudność. Mieszkałyśmy w siedem pod jednym dachem, z jedną łazienką. Nie znałyśmy się dobrze prywatnie, nie wiedziałyśmy, która ile czasu potrzebuje rano, żeby się obudzić i przygotować. Jako grupa miałyśmy więc kłopot, żeby się zorganizować. Poranna logistyka była wyzwaniem, musiałyśmy dojechać na miejsce rozgrywek na 10.00. A była to prawdziwa wyprawa. Trzeba było przedostać się z północno-zachodniego Londynu na południowy wschód, poza miasto. Trwało to, jeśli nie przegapiłyśmy metra czy autobusu, od półtorej do dwóch godzin. Żeby być o dziesiątej rano ubrane na boisku, musiałyśmy wyjść o 8.00. Chaos wynikał pewnie z tego, że wszystkie miałyśmy poczucie, że jesteśmy na wakacjach. Zmobilizowanie się wszystkich graniczyło z cudem. Ale jakoś się udało ustalić grafik budzenia się i korzystania z łazienki.

AM: Oczywiście. [śmiech]

SA: Na szczęście była Karolina, która przejęła zadanie dowożenia nas do miejsca rozgrywek.
W grupie sześcio-siedmioosobowej przedostanie się z Finsbury Park na miejsce było trudne. Karolina wiedziała gdzie wysiadać, gdzie wsiadać, gdzie iść na stacjach metra i na dworcach, w którym kierunku biec, by trafić na dobry peron. Prowadziła nas dosłownie każdego dnia, żadna z nas nie kwestionowała tej hierarchii. Musiałyśmy dojechać, inaczej oddałybyśmy mecz walkowerem.

AM: A jak wypadły mecze?

SA: Sportowo to było trudne doświadczenie. Nasza gra była naprawdę słaba. Nie wychodziłyśmy ze swojej połowy, a musiałyśmy grać na pełnowymiarowych boiskach, z autami, bramkami, co było dla nas nowe. Nie znałyśmy wtedy w ogóle zasad gry, a to były w miarę poważne mistrzostwa. Sędziowie i sędzie tłumaczyli_ły nam jak rzucać z autów poprawnie. Uświadomiłyśmy sobie wtedy, że to nas sportowo przerasta.

AM: Ale pojechałyście rok później na turniej zagraniczny?

SA: Tak, do Antwerpii. Tam było lepiej. Byłyśmy pogodzone z tym, że może być źle. Grałyśmy na małych boiskach na sześcioosobowe zespoły. Zemisowałyśmy dwa mecze, może nawet jeden wygrałyśmy. Nie było takich wielkich różnic między drużynami. 

AM:  Nawet gdy jest trudno, to taki wyjazd jest jak prezent. Coś jak skok kwantowy. 

SA: Oczywiście. Sue Emerson trzeba podziękować, przyczyniła się do scalenia i uporządkowania spraw drużyny. Może byśmy doszły do tego, co jest teraz, ale na pewno udział w mistrzostwach przyspieszył rozwój. Miałyśmy już wszystkie potrzebne rzeczy i łatwiej było dołączyć innym do grupy. Nie trzeba było zaczynać od zera. Ale muszę przyznać, że podczas mistrzostw byłyśmy trochę złe, że Sue uznała, że jesteśmy gotowe, by grać w tak poważnym turnieju. Wrzuciła nas na głęboką wodę.  Ale ten wyjazd miał dwa wymiary.

AM: Jakie?

SA: Wymiar sportowy był – jak mówiłam – tragiczny. Nie jest przyjemne, gdy na boisku niewiele się umie, a my dodatkowo nie byłyśmy też nastawione na rywalizację. To było frustrujące. Spodziewałyśmy się, że będziemy najsłabsze, więc to jakoś zniosłyśmy. Ale trzeba przyznać, że to jest przykre. W sporcie się wygrywa i przegrywa, ale przegrana nie jest łatwa. Nawet jak to się robi ze wzniosłymi ideami.

AM: A drugi wymiar?

SA: Aspekt integracyjny. Chętnie przebywałyśmy ze sobą. Byłyśmy lesbijkami i była szansa uczestniczyć w świecie lesbijskiego sportu. To nas motywowało. Wymiana i doświadczenie. Nie wiem, czego można szukać w takich wydarzeniach, jak nie poszerzenia znajomości? Chciałyśmy poznać społeczność nieheteroseksualną, to było coś więcej, niż spotkania na kartoflisku. 

AM: Czy zmieniło się coś w funkcjonowaniu drużyny po powrocie z Londynu? 

SA: Nic się nie zmieniło. Funkcjonowałyśmy nieformalnie. Spotykałyśmy się wciąż regularnie, ale sportowo niespecjalnie się rozwijałyśmy. Tam zmierzyłyśmy się z klubami, a tu w Polsce w 2001 roku od kogo miałyśmy się uczyć? Nie było nawet organizacji tęczowych, prócz Lambdy. Nie chciałyśmy się też formalizować, nie było takich ambicji. Nie o to nam chodziło. Nie było infrastruktury, a ja nie wyobrażałam sobie też, że będę chodzić trzy razy w tygodniu na treningi i mieć co weekend mecz. Nie miałyśmy na to czasu. Aktywność fizyczna − to mnie motywowało. W grupie nie było też rozłamu z tego powodu. Dalej grałyśmy na kartofliskach. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni − ze względu na pogodę. 

AM: Ale znam dziewczyny, które przychodziły na mecze i mówiły, że jak na amatorską drużynę, to trudno było za Wami nadążyć.

SA: Pewnie poziom sportowy polepszył się z czasem. Też pojawiła się potrzeba doskonalenia. Może około 2005 roku. Dla mnie przełomem był 2007 rok, kiedy urządziłam pierwszy turniej o puchar Kobiety Kobietom. Myślę o tym jak o przejściu między starym a nowym. Na tym turnieju były sędzie i zasady turniejowe. Wtedy − wydaje mi się − wyłoniła się grupa osób, która chciała bardziej skupić się na piłce nożnej.

AM: Kiedy zdecydowałyście, żeby się sformalizować? 

SA: Zdaje się, że to ja wyszłam z propozycją, żeby założyć najprostsze stowarzyszenie, czyli klub sportowy na prawach stowarzyszenia. To był rok 2013 i osobowość prawna wiele zmieniła. Wreszcie podzieliłyśmy się zadaniami. Łatwiej było na przykład starać się o większe granty. Poprzednio, gdy aplikowałyśmy, użyczała nam osobowości prawnej Lambda Warszawa. Mam bardzo miłe wspomnienia ze współpracy z Lambdą, głównie z Krzysztofem Kliszczyńskim. Nie zawsze chodziło o zdobywanie funduszy. Miałyśmy na przykład zaprzyjaźnioną społeczność kobiecych drużyn piłkarskich i żeby przyjechały na turnieje dziewczyny z Ukrainy, trzeba było wystąpić o zaproszenie − musi to zrobić osoba prawna. Poza tym osobowość prawna nadaje powagę. Utwierdza i wzmacnia działanie.

AM:  W oczach świata. Zawsze mnie to zadziwia.

SA: Mnie też. Klub Sportowy Chrząszczyki działa do dziś. Do 2016 roku działałyśmy w większej grupie. Realizowałyśmy projekty, brałyśmy udział w Dniach Różnorodności, stworzyłyśmy Kobiecą Akademię Piłkarską. W tym samym roku przeszłyśmy kryzys. Większość grupy poczuła się wypalona. Jednak przetrwałyśmy ten kryzys. Część osób została, część odpadła, ale ta, która opuściła klub, pozostała w grupie, gra na turniejach i jest gotowa do pomocy w razie potrzeby. Teraz w klubie działa mniej osób. Prowadzimy działania kampanijne. Bierzemy udział w turniejach w Polsce i za granicą.

AM: Interesuje mnie zjawisko wypalenia, o którym wspomniałaś. To teraz „modne” pojęcie. Istnieje nawet grupa regeneracyjna dla wypalonych aktywistek. Co to dla Ciebie znaczy?

SA: Dla mnie taka grupa ma sens, a wypalenie to ważny temat. Mnie to też dotyczy. Objawia się frustracją i zniechęceniem. Mam mniejszą radość działania, a większe poczucie obowiązku. Czuję się zniewolona, aż chcę się rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Indii.

AM: Dość ostateczne.

SA: Wypalenie wynika też z tego, że niestety nie widzę − mimo tylu lat pracy − zmian systemowych. Jak mówi Natalia Sarata, wypalenie to właśnie problem systemowy, mnóstwo spraw zrzuca się na trzeci sektor, który jest niedofinansowany i oparty na prekariacie, i wyzysku. Byłoby zdrowiej to rzucić, ale mam poczucie misji. Wiem, że jeśli odejdę, to nikt nie zajmie się piłką nożną kobiet i osób nieheteronormatywnych. To podkreślam, bo jest już trochę działaczek na rzecz piłki kobiecej, które robią ważną robotę, ale nie dotykają tematu orientacji i tożsamości seksualnej. Moim zdaniem takie działania utrwalają feminizację i heteroseksualizację kobiet w piłce nożnej. Tymczasem ja skupiam się na kwestionowaniu binarności, podważaniu konstruktu kobiecości i męskości. Moim zdaniem ważne jest to, żeby przestrzeń sportowa była dostępna dla wszystkich. Bez względu na płeć czy inne czynniki. Dyskryminacja zamyka kobietom dostęp nawet do boisk. 

AM: To praca u podstaw.

SA: Tak. Pierwszy problem, z którym się spotkałyśmy, to dostęp do sportu. Potem była pora na widzialność. Może nie dokładnie w takiej kolejności. Widzialność i różnorodność zawsze były ważne, ale na początku − jako kobiety − nie miałyśmy gdzie i z kim grać. W naszej nowo powstałej społeczności piłki kobiecej nie miałyśmy problemu z widzialnością, byłyśmy tu bezpieczne. Ważne jest jednak wyjście na zewnątrz, dlatego nie chcę też ograniczać się do piłki nożnej kobiet, to zbyt reduktywne. 

AM: Czy widzialność oznacza na przykład wpisywanie się w polską symbolikę? Pamiętasz, gdy przeglądałyśmy zdjęcia Chrząszczyków, zobaczyłyśmy fotografię, na której cała drużyna prezentuje biało-czerwony szalik z napisem Polska. To Ci nie przeszkadza?

SA: Kiedyś nie. To fotografia z Londynu. Był 2001 rok, jeszcze przed pierwszym kaczyzmem, nie było jeszcze tego szaleństwa patriotycznego. Flaga była wtedy drugorzędna, była gadżetem na międzynarodowe rozgrywki. Gdy na przykład jechałyśmy do Antwerpii, organizatorzy prosili, byśmy wzięły flagę, więc wzięłyśmy. Zamierzali wieszać flagi z krajów wszystkich drużyn, które wzięły udział w rozgrywkach. To był turniej międzynarodowy. Pamiętam, jaki miałyśmy problem ze znalezieniem tej flagi. Nikt nie miał. Dopiero dziadkowie jednej z zawodniczek, mieszkający w Ożarowie, mieli taką flagę. Już jadąc do Berlina, zahaczyłyśmy o ten Ożarów. Wtedy nie utożsamiałam się z napisem Polska, ani barwami polskimi, ale nie miałam z nimi problemu. Teraz to jest dla mnie kłopotliwe. To zdjęcie mi to uświadomiło.

AM: Na czym polega kłopot?

SA: Muszę podkreślić, że nie mogę mówić o polskiej fladze w imieniu członkiń drużyny. W tej sprawie nie mamy wspólnych ustaleń. Mój stosunek jest inny, bo przyjechałam do Polski w 1997 roku, nie jestem Polką z urodzenia. Miałam kiedyś przez to taryfę ulgową na polski patriotyzm, natomiast włoski − odkąd pamiętam − wyprowadza mnie z równowagi. Moment przełomowy to początek lat 2000, kiedy dyskurs patriotyczny zintensyfikował się. Wcześniej mniej ingerował w moje życie, nie zabierał mi tyle przestrzeni, przynajmniej tak czułam. Przez ostatnie piętnaście lat symbole narodowe stały się wszechobecne albo może ja je dopiero dostrzegłam. To, co robię, jest bardzo dalekie od tego, co symbolizuje flaga polska. 

AM: Dla niektórych piłkarki kłócą się z biało-czerwoną flagą, bo kobiety i piłka nożna to oksymoron, a gdy są to jeszcze kobiety nieheteronormatywne, podważają polskość i katolicyzm samym swym istnieniem. Może nawet bezczeszczą.  W pewnym sensie swoją inicjatywą dyskutujesz z polską flagą.

SA: Nie wiem, czy dyskutuję. Barwy narodowe są per se wykluczające, tak że nie da się dyskutować. W kontekście tego, co dzieje się na świecie, wewnątrz i za murami fortecy Europy, której Polska jest częścią, niedobrze jest akceptować wykluczenie, które symbolizuje polska flaga. Wspieram sukcesy sportowe Polek, pomimo barw biało-czerwonych, ale chciałabym, żeby sport był nienarodowy, nienormatywny, antykapitalistyczny, nieheteroseksualny, niehierarchiczny. Jestem w tym coraz bardziej bezkompromisowa. To, co robię, to kobieca piłka z domieszką inności. 

AM: Ta inność wyraża gwiazdka przy słowie kobieta, która pojawia się w opisach Akademii Piłkarskiej. Zanim o samej Akademii, powiedz o tej gwiazdce.

SA: Tak, gwiazdka pojawiła się w nazwie. Punktem wyjścia było wykluczenie, którego bezpośrednio doświadczałyśmy jako kobiety, dlatego początkowo projekt nazywał się Kobieca Akademia Piłkarska. Z czasem zdałam sobie sprawę, że wiele osób się nie mieści w ogólnie przyjętej definicji kobiecości. A chciałam, żeby projekt był inkluzywny, nie tylko dla kobiet cis, także dla tych osób, które z racji swojej tożsamości i orientacji nie mają dostępu do sportu. Nie chciałam zmienić nazwy, bo była już rozpoznawalna. Najlepszym sposobem była ta gwiazdka. I teraz to jest Kobieca* Akademia Piłkarska. 

AM: Jestem zwolenniczką gwiazdki, która jest w Stowarzyszeniu Sistrum i uzupełnia podtytuł − Przestrzeń Kultury Lesbijskiej*. Też jest inkluzywna i wchłania wszelkie odmiany kobiecego gender, ale w centrum jest słowo “lesbijka”. 

SA: U mnie słowem centralnym jest “kobieta”, bo od tego się zaczęło. Być może teraz lepsza nazwa dla tego projektu byłaby Queerowa Akademia Piłkarska. 

AM: No to pora na opowieść o Akademii Piłkarskiej.

SA: To był mój pomysł, który dość długo kiełkował. Grałyśmy przez lata nieformalnie, żadna z nas nie grała w zawodowej drużynie, byłyśmy samouczkami. Jednak w pewnym momencie poczułyśmy, że potrzebujemy zdobyć konkretne umiejętności. Wiem, że już istniały kluby kobiece, ale były i są do tej pory dostępne tylko dla dziewczyn i młodych kobiet. Powyżej wieku studenckiego nie ma szans do nich dołączyć. Znowu chodziło o to, żeby piłka nożna była dla kobiet*  bardziej dostępna. Żeby można było się jej uczyć w każdym wieku. To była pierwsza szkoła piłki nożnej dla dorosłych kobiet.

AM: Kiedy zaczęłyście ten projekt?

SA: Podczas O’LESS Festiwalu w 2012 roku. Termin premiery był raczej przypadkowy, ale jako Chrząszczyki miałyśmy wiele wspólnego lesbijskim festiwalem kultury.

AM: Pochwalę się, że byłam jedną ze współorganizatorek O’LESS Festiwal, który w podtytule miał − jak Sistrum − Przestrzeń Kultury Lesbijskiej. Ale jeszcze bez gwiazdki.

SA: Formę spotkania wymusił trochę grant, który dostałam, zresztą po raz pierwszy. Nie było sensu robić czegoś większego, na przykład turnieju. Dlatego zamiast sparingu zorganizowałyśmy trening. I wówczas zdecydowałam, że ruszy Akademia Piłkarska. Wtedy była fajna kolektywna praca, dużo entuzjazmu. Chyba jesienią 2013 roku rozpoczął się pierwszy sezon. W tym czasie dostałyśmy spore darowizny. Mogłyśmy zaplanować treningi na pół roku. Były też osoby chętne do prowadzenia i naszą pierwszą trenerką została Luca.

AM: Gdzie ją znalazłyście?

SA: Luca była i jest członkinią Klubu Sportowego Chrząszczyki. Jest osobą, która skończyła AWF, zajmuje się kulturą fizyczną, ma umiejętności i kompetencje. Została drogą aklamacji wybrana trenerką. [śmiech] Zgodziła się. Prowadziła treningi do 2015, może 2016 roku. Potem się zmieniła jej sytuacja zawodowa i odeszła. Zastąpiła ją Danka, też członkini klubu, która dzięki doświadczeniu w Akademii postanowiła wyrobić sobie papiery trenerskie. Jest jeszcze trzecia trenerka − Swoja, która należy do grupy nieformalnej i na zmianę z Danką prowadziła treningi. Chcę im podziękować, że mogłyśmy na nie liczyć.

AM: Jak wyglądają treningi?

SA: Każdy trening składa się z rozgrzewki, ćwiczeń taktyczno-technicznych i gry. W sumie półtorej do dwóch godzin.

AM: Gdzie grywacie?

SA: W pierwszym sezonie na Targówku, w naszej ukochanej hali sportowej. To miejsce miało dwie główne zalety: nie była drogie i nie miałyśmy problemu, żeby zarezerwować termin. Do dziś tak jest, bo w OSiRze nas znają. Gdy skończyła się darowizna, przeniosłyśmy się na orliki i tam już nie było łatwo. Graniczyło z cudem, żeby zarezerwować popołudniowe godziny dla piłki kobiecej. Pierwszeństwo mają kluby, grupy męskie i dzieci. Kobiety są na szarym końcu w priorytetach zarządzających orlikami. Ale w końcu zadomowiłyśmy się na orliku na Mokotowie na ul. Kazimierzowskiej. W 2018 roku grałyśmy w hali OSiR Śródmieście, a od tego roku znowu przeniosłyśmy się na orliki, głównie na Mokotowie, ale też w innych dzielnicach.

AM: Jedna z piłkarek opowiadała, że zdarzało się, że choć drużyna miała zarezerwowany orlik, była z niego wypraszana. Na miejscu okazywało się, że jest właśnie jakaś męska rozgrywka, która jest ważna i wchodzi na boisko poza kolejnością. Drużyna dziewczyńska nie była nawet o tym informowana. 

SA: Były kłopoty, ale jakoś udało się przetrwać. Dzięki temu mogłyśmy aplikować o granty do dzielnicy Mokotów i nawet je dostawałyśmy. Przez dwa lata treningi odbywały się na terenie Mokotowa, w hali na ulicy Bytnara.

AM: Jak się rozwijała Akademia?

SA: Pierwsze pokolenie Akademii działało beze mnie, bo tak się złożyło, że wyjechałam na dziewięć miesięcy do Stanów Zjednoczonych. Wtedy stworzyła się bardzo zwarta grupa, uformowała się prawdziwa drużyna. Gdy wróciłam w 2014 roku pojawił się konflikt. Wydaje mi się, że wówczas grupa nie była zadowolona, że o Akademii Piłkarskiej pisze się i mówi nie tylko w kontekście sportowym, ale też politycznym. Chodziło o to, że ja − wtedy zajmowałam się komunikacją − mówiłam także o orientacji seksualnej i innych dyskryminacyjnych przesłankach. Ostatecznie Akademia podzieliła się na dwie grupy, nastąpił pierwszy rozłam. Jest mi przykro, że tak się stało. Czułam się osobą niemile widzianą w tej grupie, która odeszła. One mają pewnie inną wersję, ja do dziś nie wszystko rozumiem, ale cieszę się, że ta grupa założyła własny klub piłkarski FC WAW. Były to osoby zaangażowane w tęczową aktywność, może nie w organizacjach, ale były wyautowane. Występowały na przykład w audycji “Lepiej późno niż wcale” i rozmawiały o sporcie LGBTQ+. 

AM: Chciałaś się wtedy wycofać z działań?

SA: Tak. Bo kolejny kryzys, tym razem w Klubie, nastąpił w 2016 roku. Kilka osób mnie pytało, czy nie powinnyśmy rozwiązać Klubu, bo nie czują potrzeby, by dalej w nim działać. Ja też zastanawiałam się, czy kontynuować projekt. Ale w 2018 roku dostałam grant od Fare Network i postanowiłam kontynuować − w pierwszej kolejności − Kobiecą* Akademię Piłkarską. Wtedy wprowadziłam gwiazdkę.

AM: Wspomniałaś o O’LESS Festiwalu. To był festiwal kultury lesbijskiej* i choć w powszechnym przekonaniu to powinno dotyczyć sztuki, jako organizatorki poszerzyłyśmy tematykę o duchowość/religię i sport. A sport to przecież kultura fizyczna. Myślałyśmy o kulturze szeroko rozumianej, także o tworzeniu społeczności. A Wy nieraz organizowałyście, jako Chrząszczyki, imprezy kulturalne.

SA: Nie chciałyśmy się koncentrować tylko na sporcie. To było wiadomo od początku. Chciałyśmy tworzyć kulturę lesbijską − byłyśmy jej częścią. Robiłyśmy benefity wraz z portalem Kobiety Kobietom, w Ufie, CDKu i SDKu. Dzięki nim zdobywałyśmy pieniądze na naszą działalność. Wtedy nie było jeszcze zbiórek on-line. 

AM: Gwiazdami tych imprez często były drag kingi.

SM: Tak, bo w drużynie były drag kingi. Ich udział w benefitach miał bardzo praktyczny cel – zdobywanie pieniędzy, a oni budzili zainteresowanie. Współpracowałyśmy z Warsaw Boys i z Da Boyz, w których występowała Megi jako DK Morfi, główna łączniczka między naszymi światami. Swoją drogą relacja między drag kingami a Chrząszczykami pokazywała wzajemne oddziaływanie. Nie tylko drag kingi grały w piłkę, także piłkarki występowały na scenie drag kingowej. Przykładem była Maryna, która grała w Chrząszczykach, ale zainspirowała się drag kingami i zaczęła występować. 

AM: Oprócz imprez robiłyście też pokazy filmów o kobiecych, nieheteronormatywnych drużynach. 

SA: Zależało nam na tym, żeby dotrzeć do szerszego grona z wiedzą o piłce nożnej kobiet nieheteronormatywnych, o uprzedzeniach, dyskryminacji, przemocy. Chciałyśmy, żeby się o tym mówiło, ale i my chciałyśmy o tym mówić. To dawało widzialność. Udało nam się pokazać kilka filmów, często we współpracy z innymi.

AM: Te filmy to rarytasy.

SA: Z RKS Gwiazda pokazałyśmy film Football under cover (2008), dokument o podróży drużyny z Kreuzberga do Iranu. Nie wiem, jakim cudem udało im się rozegrać wspólny mecz. Co ciekawe, dzięki temu wyjazdowi powstała znacząca dziś organizacja, która walczy z dyskryminacją − Discover Football. 

AM: Cieszy mnie bardzo moc dzieła kulturalnego, które wywołuje konsekwencje w rzeczywistości. Taką moc miał też film Dumni i wściekli (2014).

SA:  Kolejny film to Thokozani Football Club: Team Spirit (2014), który zrealizowała wspaniała grupa z Paryża − radykalna , z wyraźnym przekazem inkluzywnym. Ten dokument mówi o lesbijskiej drużynie czarnych kobiet z RPA, o tym, z czym zmagają się piłkarki ze slumsów w okolicach Durban.

AM: Te dokumenty poruszają mocne problemy i zapuszczają się w niełatwe dla nieheteronormatywności rejony świata.

SA: Tylko takie filmy powstają. Nie pamiętam żadnego filmu o kobiecej piłce, opowiedzianej komediowo albo choć lekko, w którym orientacja seksualna nie jest przemilczana.

AM: Takim lekkim filmem mówiącym o dyskryminacji  w sporcie − wprawdzie nie o piłce nożnej − jest Wojna płci (2017), którego bohaterką jest tenisistka Billie Jean King.

SA:  To prawda. Mówi o komercyjnym wymiarze sportu, ale poza tym ma bardzo dobry przekaz.

AM: Nie możemy uniknąć w tej rozmowie pytania o podsumowanie tych dwudziestu lat. Co Ci dały? Jakie miały znaczenie? 

SA: Przede wszystkim dzięki Chrząszczykom mam możliwość grania w piłkę. To jest przywilej. Oprócz tej przyjemności zabiegam o dostęp do sportu dla kobiet nieheteronormatywnych i z tej perspektywy widzę pewne zmiany. Chrząszczyki długo były jedyną nieformalną drużyną piłkarską składającą się głównie albo wyłącznie z kobiet nieheteronormatywnych. Od kiedy zorganizowałyśmy pierwszy turniej kobiecej piłki w 2007 roku, zaczęły tworzyć się inne drużyny. Wiem to, bo wiele osób mówiło wprost, że zainspirowały się Chrząszczykami. Kobieca społeczność piłkarska – grupy nieformalne – w znacznym stopniu powstały z inspiracji Chrząszczykami.

AM: To prawdziwe efekty wieloletniej pracy.

SA: Ale widzę też bardzo dużo braków. Mam trzy zadania na przyszłość. Po pierwsze bardzo bym chciała, żeby Chrząszczyki działały jak kolektyw − queerowy, feministyczny, lesbijski. Chcę, żeby był silny, liczebny, zaangażowany. Żebyśmy wszystkie czuły się dobrze. Do tego zmierzam, bo nigdy nie chciałam być liderką czy szefową. 

AM: To wymagające zadanie. A drugi cel?

SA: Do tej pory działałyśmy instynktownie, teraz myślę o tym, by stworzyć długoterminową strategię dla Chrząszczyków. Z tym wiąże się współpraca z instytucjami, ale boję się, bo takie strategie mogą wiązać się z kompromisem, który odbierze Chrząszczykom to, co dla mnie ważne. Boję się, że na przykład dla celów strategicznych będę musiała stać się bardziej atrakcyjna, dopasować się do stereotypów, z którymi walczę.

AM: Zdarzyło Ci się już coś podobnego?

SA: Na szczęście nie, do tej pory granty, które dostałyśmy, nie wymagały niczego takiego. Nic nie traciłyśmy z politycznego przekazu Chrząszczyków. Ale to były pojedyncze wydarzenia. Nie mam wewnętrznej presji, by dostać grant dostaniemy albo nie. Gdybym jednak miała zaplanowane działanie, żeby je osiągnąć i to jeszcze w określonym czasie, nie wiem, z czego musiałabym zrezygnować, aby dotrzeć do celu. Jeżeli postawimy sobie cel, że w ciągu dwóch lat przyczynimy się do powstawania dziesięciu drużyn lesbijskich − bo pierwotny cel jest taki, żeby był ruch piłkarek nieheteronormatywnych − a siedem z nich okaże się drużynami tylko dla Polek, tylko dla ciskobiet, tylko dla dobrze sytuowanych finansowo kobiet… czy będzie ok, że powstał ruch, że są drużyny, które nie są queerowe, które nie są inkluzywne? Czy to nie będzie porażka?

AM: Znam te dylematy, niestety. Ale mówiłaś, że masz jeszcze trzecie zadanie.

SA: Tak, chcę poruszyć tematy, których przy okazji sportu jeszcze w Polsce nie poruszano. Nadal interesuje mnie to, co niszowe i niewygodne. Chcę, żeby to inspirowało innych. Wiem, że teraz istnieją kobiece drużyny lepiej zorganizowane, ze strategiami. Ale ja chcę drążyć trudne tematy w kobiecym sporcie, ale nie tylko. Interesuje mnie też miejsce sportu w kulturze społeczności LGBTQ+ i w ruchu feministycznym. Fajnie, żeby osoby działające dla tęczowej sprawy i na rzecz praw kobiet uwolniły się od przekonania, że sport to sprawa drugorzędna. To mnie wyjątkowo wkurza.

AM: Suzi, życzę Ci zrealizowania tych trzech zadań w kolektywie. Dziękuję za podróż przez dwadzieścia lat Chrząszczyków i gratuluję wytrwałości.

SA:  Dziękuję za życzenia. Na koniec chcę podkreślić, że nie mam pewności, czy moje wspomnienia są zgodne z pamięcią innych osób. Mówię tylko ze swojej perspektywy. Jestem najdłużej związana z Chrząszczykami i jestem najbardziej aktywną w tej chwili osobą w grupie, ale grupa jest. Porozmawiajmy koniecznie jeszcze za rok − na 21 urodziny, kiedy Chrząszczyki będą pełnoletnie.

AM: Koniecznie. Możemy też świętować pełnoletniość według amerykańskiego prawa [śmiech] A teraz zapraszamy na spotkania urodzinowe Chrząszczyków. I zachęcamy do wpłacana na zbiórkę. Bo drużynie należy się piękny i duży prezent!

Korekta: Maja Korzeniewska

  *************

Suzi Andreis (ur. 1971)
aktywistka sportowa, piłkarka, feministka, lesbijka, współzałożycielka kobiecej drużyny piłki nożnej i klubu sportowego „Chrząszczyki”, działa(ła) w różnych grupach nieformalnych feministycznych i queerowych.
20 lat minęło. Urodziny Chrząszczyków.
Zbiórka urodzinowa dla Chrząszczyków
Slam kłirowy + benefit na Chrząszczyki
www Chrząszczyki

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / Współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) Fotel w skarpetkach (spektakl), 33 Sztuka (spektakl), Czarodziejski flet (spektakl), Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) /L.Poetki (film dokumentalny)/ Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie).

                         **************

LESBIJSKA INSPIRA. Manifest i wywiady POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce. Cykl teatrologiczny  POCZYTAJ
AAAKulturalnik. Sistrium rozmawia o L*Kulturze POCZYTAJ

AIMO. Na płycie Hedo-Maso znowu trochę więcej śpiewam. Z Alicją Migdą rozmawia Agnieszka Małgowska

Fragment wywiadu Jestem psychofanką minimalizmu z cyklu SISTRUM rozmawia o L*kulturze.  

*********

AIMO to… eksperyment muzyczny łączący elektronikę z emocjonalnymi tekstami i  damskim wokalem. |
AIMO to… wokalistka, autorka tekstów, a także kompozytorka.
AIMO to… minimalizm w warstwie muzycznej, jak i tekstowej.

*********

Agnieszka Małgowska: Gry z mainstreamem pochłaniają mnóstwo energii. Poza głównym nurtem można więcej. Można podejmować niepopularne tematy, wyglądać jak się chce. Dlatego zapytam: czy reklamując swoją muzykę akcentujesz swoją nieheteroseksualność?

Alicja Migda: W wywiadach mówię o swojej orientacji, nie mam z tym problemu. Orientacja seksualna jest jedną z właściwości, która mnie definiuje, tak jak definiuje mnie to, że jestem kobietą. Moją nieheteroseksualność trudno też ukryć, teksty mnie zdradzają. [śmiech] Jestem lesbijką, ale nie chcę, by moja muzyka była postrzegana przez ten fakt, nie chcę też opierać na tym kariery. Tak mi zasugerowała niedawno jakaś menagerka. Moja muzyka jest ważniejsza, choć przyznam, że przykre jest, że w polskiej branży muzycznej nie ma wyautowanych lesbijek. A siedząc od lat w tej branży wiem, że jest ich niemało. Znane wokalistki milczą w tej sprawie i zastanawiam się, dlaczego tak jest. Gdyby udało mi się zaistnieć w mainstreamie, nigdy nie będę ukrywać, że jestem lesbijką.

AM: Śpiewasz o relacji między kobietami, więc to jest oczywiste, choć wiem, że kobiety mają absurdalne pomysły, żeby się wyprzeć swojej orientacji. Od razu przypomina mi się skecz Barbie Girls o wokalistce o pseudonimie Lesba, która śpiewa piosenki o seksie i miłości między kobietami, jest w bliskiej relacji z menagerką, ale twierdzi, że jest hetero! Historia nie tylko kabaretowa. Dziewczyny obawiają się zniszczenia kariery, szczególnie, jeśli jest ona zbudowana na opowieści o heteromiłości.

AM: Przypomina mi się historia Piotra Zioły. Zdolny młody człowiek zajmujący się muzyką alternatywną, przy płycie pomagała mu Natalia Przybysz. Miał umowę z wytwórnią Warner i nagle ktoś wyczaił na Instragramie kilka zdjęć jego i jego partnera. Stało się jasne, że jest gejem. Wytwórnia zadziałała. W ciągu jednej nocy zniknęła cała zawartość Instragrama i Facebooka. Po całej zadymie Zioło muzycznie zniknął, na szczęście ostatnio widzę, że wraca. Myślę, że stało się tak, bo wytwórnia kierowała muzykę Zioły do nastolatek.

AM: Trudno się czasem dziwić, że artystki chcą uniknąć takiej sytuacji. Ciągnąc tęczowy wątek, mówiłaś, że grywasz przy okazji Marszy Równości?

AM: Tak, gdy tylko jest to możliwe. W zeszłym roku pogoda uniemożliwiła nam zagranie koncertu plenerowego podczas Marszu w Poznaniu. Trzy lata temu graliśmy z Semantyką koncert przed Marszem we Wrocławiu.

AM: Pytam też dlatego, że kolejna Twoja EPka będzie miała premierę w czasie warszawskiego tygodnia, zapowiadającego Paradę Równości w Warszawie. Pewnie zbieg okoliczności, bo koncert macie w Poznaniu. Porozmawiajmy o tej muzycznej premierze. Mówiłaś, że będzie bardziej chilautowa, choć mam poczucie, że taka była poprzednia. [śmiech] Jak to jest? Na czym polega różnica?

AM: Różnica polega na brzmieniu i na tekstach. Wcześniejsze EPki były smutne. Smutna muzyka ze smutnymi tekstami dla smutnych ludzi. [śmiech]. Melancholia mnie opuściła, pozmieniało się w moim życiu i zaczęły powstawać inne teksty, w których bardziej doceniam jasne aspekty relacji między kobietami. To jest EPka, więc to raptem cztery utwory.

AM: Na tyle utworów starcza pozytywnych historii? [śmiech]

AM: Powstało więcej podobnych utworów, ale nie zdecydowałam się wrzucić ich na płytę. W sumie płyta mogłyby być skondensowanym obrazem związku: poznajemy się, zakochujemy, następuje kulminacja relacji, codzienna miłość, kryzys i rozstanie. Może więc jednak ta płyta nie jest całkiem chilautowa. [śmiech] Ale bez wątpienia patrzę na smutki z dystansem, na pewno będzie spokojniej, dużo więcej pozytywnych emocji.

AM: Na pewno jest pół na pół pozytywu i negatywu. EPka nosi tytuł Hedo-Maso.

AM: Tytuł to podsumowanie treści, charakterystyka mojego widzenia związku. Każdy związek ma w sobie hedonizm, zawsze czerpiemy z niego przyjemność. Ale to też masochizm, rozumiany jako dręczenie się, cierpienie emocjonalne. Dwie strony medalu.

AM: Kontynuujesz muzyczny dziennik przemiany emocjonalnej, stosunku do miłości… ale czy tylko to Cię interesuje?

AM: Nie, nie tylko, ale nie umieściłam tego na tej EPce. Powstał utwór, który jest reakcją na sytuację polityczną w Polsce. Tak mnie wkurza to, co się dzieje, że musiałam wyrazić swój gniew. Ten utwór powstał już dwa lata temu, a jest coraz bardziej aktualny. Nie pasuje do koncepcji chilautowej płyty, ale podzielę się nim na koncertach. [śmiech]

AM: Myślałaś, żeby stworzyć płytę zaangażowaną?

AM: Do tej pory byłam tak zajęta trudnymi emocjami, tak skupiałam się na swoim życiu, że nie było na to miejsca. Może teraz. Choć z drugiej strony myślę, że nawet bym to wywrzeszczała, ale jak to połączyć z elektroniką? [śmiech] Powinnam stworzyć raczej drugi zespół, skład hardrockowy, by tę wściekłość wykrzyczeć przy odpowiedniej muzyce. Niewykluczone, że tak będzie. [śmiech]

AM: Fajnie byłoby artystycznie się buntować, wobec sytuacji politycznej, jak w latach 80. Robili tak muzycy rockowi w Polsce. A ile czasu i w jaki sposób powstawała ta ostatnia EPka?

AM: Wcześniej potrafiłam jednego wieczoru napisać 2-3 teksty, muzyka sama przychodziła. Teraz teksty i muzyka powstawały powoli. Dałam sobie czas, nie chciałam, by ta płyta brzmiała podobnie do poprzedniej. Szukałam czegoś nowego do tego stopnia, że odwołałam kiedyś koncert, tak byłam zmęczona poprzednim materiałem. W sumie teksty i kompozycje powstawały bez ciśnienia i terminów. Bardzo mi zależało na jakości. To rozciągało się w czasie, trwało jakieś 1,5 roku.

AM: A zaprosiłaś kogoś nowego do współpracy?

AM: Do jednego utworu zaprosiłam przyjaciela-wokalistę Swiernalisa. To będzie przewrotny duet. Ja – jak na kobietę – mam niski głos, on – jak na mężczyznę – wysoki. Chcemy ten kontrast wykorzystać, zwłaszcza że śpiewamy dość wyuzdany tekst erotyczny. [śmiech]

AM: Premiera tej EPki już wkrótce. Masz jakieś niespodzianki?

AM: Koncert planujemy 7 czerwca w Poznaniu! Mam nadzieję, że uda nam się pokazać też clip do jednego z utworów, który może będzie też reklamującym całość singlem. Ale to jeszcze się okaże. A potem ruszamy z koncertami, by prezentować materiał światu.

AM: Jakie miasta i festiwale planujecie odwiedzić?

AM: Chcemy wystąpić w Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku i w mojej Łodzi. Ale – jak już mówiłam – skupimy się jak zawsze na festiwalach. W tym roku chciałabym wystąpić na festiwalu Grzegorza Ciechowskiego, już po raz drugi.

AM: Festiwal Ciechowskiego to nie przypadek, słyszałam Twój cover piosenki Ciało.

AM: Tak, zrobiłam nawet dwa covery Republiki: Ciało i Strażnik snu. Do numeru Ciało podeszłam bardzo po swojemu. Wzięłam tekst Ciechowskiego i starałam się zobaczyć siebie przez ten tekst. To, co powstało, nie ma wiele wspólnego z oryginałem. Długo nad tym pracowałam, zwłaszcza muzycznie. Traktuję taki utwór bardziej jako inspirację, niż kawałek do przerobienia. Teraz pewnie zrobiłabym go jeszcze inaczej. Minęło sporo czasu, a ja się rozwijam.

AM: Zdaje się jesteś perfekcjonistką i – jak mówiłaś – czuwasz nad wszystkim. Także nad graficzną stroną projektu Aimo. Skoro jesteś ilustratorką, trudno żeby było inaczej! Skąd pomysł na minimalistyczną, monochromatyczną, mleczno-bladoniebieską grafikę? Nie jest to nowa koncepcja, to kontynuacja wcześniejszego wizerunku Aimo. Na okładce widzę Twoją twarz wyłaniającą się z cieczy, która przywołuje dwa skojarzenia: Woopie Goldberg na zdjęciu Annie Leibovitz lub narodziny hiperbohaterki filmu Gost in Shell.

AM: Te barwy na moich fotach to wynik tego, że jestem albinoską. Kiedyś miałam z tym duży problem. W końcu zobaczyłam, że ta estetyczna inność jest oryginalna i piękna, i warto ją podkreślić. Zatem kolor biały, który kojarzę z minimalizmem i mój albinizm, stworzyły taki wizerunek Aimo. Jestem psychofanką minimalizmu i symetrii, a moja twarz jest symetryczna, więc grafika Aimo oddaje wszystko, co dla mnie ważne.

AM: To, co robisz, to też performowanie swojej fizyczności. Ja potraktowałam Twój albinizm jako dizajn, a nie naturalną właściwość. To znaczy, że taka inność weszła do kultury jako stylizacja.

AM: Prawda, dopytują mnie, czy sobie nie wybielam brwi i rzęs, a ja po prostu wykorzystuje moje naturalne predyspozycje w swojej sztuce.

AM: I robisz to do końca, Twoje klipy, jak na przykład Pokaż, też są konsekwentnie utrzymane w mlecznym minimalizmie.

AM: Tak. Czuwam też nad tym, żeby wszystko było spójne.

AM: Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesu, ale takiego jakiego naprawdę chcesz. Do zobaczenia na koncertach!

***********

Fragment wywiadu  Jestem psychofanką minimalizmu  z cyklu SISTRUM rozmawia o L*kulturze. CZYTAJ CAŁY TEKST.

***********

AIMO
Debiutowała na Festiwalu Łódź Miastem Talentów, na którym zajęła drugie miejsce. Miała także możliwość zagrania na Enea Spring Break Festiwal, Songwriter Łódź Festiwal, International Boat of Culture Festival czy 41 Krakowskich Reminiscencjach Teatralnych. Jest także finalistką XII in Memoriam Festiwal Grzegorza Ciechowskiego z utworem Ciało.
5 października 2016 własnym sumptem wydała debiutancką EPkę – 
OMIA
Pod koniec stycznia 2017 w ramach Ekspresowych Sesji Nagraniowych Radia Łódź AIMO zarejestrowała kolejną EPkę – 
RADIO.
Do nagrania zaprosiła zaprzyjaźnionych muzyków i tak elektronika zyskała nowe oblicze żywych gitar i instrumentów smyczkowych.

7 czerwca 2018 EP Hedo-Maso otwiera kolejny rozdział drogi artystycznej AIMO. Singlem promującym EPkę jest utwór Na linii bioder, w którym gościnnie zaśpiewał SWIERNALIS.

Agnieszka Małgowska (1/2 Damskiego Tandemu Twórczego)
lesbijka / feministka / artaktywistka / reżyserka / trenerka teatralna / współtwórczyni projektów: Kobieta Nieheteronormatywna (cykl debat) / A Kultura LGBTQ+ nie poczeka (projekt archiwistyczny) / O’LESS Festiwal (2012-2014) / DKF Kino lesbijskie z nutą poliamoryczną / Portret lesbijek we wnętrzu (czytanie dramatów) / Orlando.Pułapka? Sen (spektakl) / Fotel w skarpetkach (spektakl) / 33 Sztuka (spektakl) / Czarodziejski flet (spektakl) / Gertruda Stein & Alice B. Toklas & Wiele Wiele Kobiet (nanoopera) / L.Poetki (film dokumentalny) / Sistrum. Przestrzeń Kultury Lesbijskiej* (stowarzyszenie).

                                                                 *********

DO POCZYTANIA
AAAKulturalnik. Sistrum rozmawia o L*Kulturze.
1. Komiksy dojrzały już dawno temu. Czas by dojrzeli też czytelnicy. Wspomnienie o Bostońskich małżeństwach.
Rozmowa z Sylwią Kaźmierczak
2. Próbowałam łączyć wodę z ogniem, teraz zaczynam czuć siebie. Rozmowa z Agnieszką Olszewską-Kaczmarek
3. Tkwimy w zero-jedynkowym myśleniu. Rozmowa z Anną Adamczyk
4. Jestem psychofanką minimalizmu. Rozmowa z Alicją Migdą AIMO
5. Lubię wydobywać queerowość z postaci popkultury. Rozmowa z Weroniką F. Justyńską vel DK Vera Cruz
6. Cudowne Lata to nasza prz_szłość. Rozmowa z Anną Włodarczyk i Aminą Dargham
7. Jesteśmy parą dziwaczek. Di Libe brent wi a nase Szmate. Rozmowa z Mają Pompą.
8. Burleska zawsze była feministyczna suwersywna i emancypacyjna. Rozmowa z Betty Q.
9Chciałam zostać panią inżynier, a kręcę cyckami. Rozmowa z Madame Mėduse
10. Teraz wszystko jest dla mnie polityczne. Rozmowa z Idą Dzik
11Jestem skupiona na ciemnej stronie seksualności. Rozmowa z Martą Motyl
12. Chciałam zrobić artystyczny coming out. Rozmowa z Karoliną Sobel
13. Urodziny Chrząszczyków. Kobieca piłka z domieszką inności. Rozmowa z Suzi Andreis
14. Fantastyka w kolorach tęczy. Postacie queerowe nie muszą mieć żadnego uzasadnienia istnienia.
Rozmowa z Magdaleną Stonawską i Loë Fjorsigviss
15. Egzystowanie poza binarnością jest fantastyczne. Rozmowa z Kirą Nin.

AAAKulturalnik. Teatr lesbijski w Polsce.
1. Rozmowa o spektaklu. Amy Conroy. Alicja & Alicja. Lesbijki w kolorze nude.
2. Rozmowa o spektakluSzelest. Laboratorium Ma(g)daleny Anny. Teatr Forum.Takie szekspirowskie marzenie, żeby teatr zmieniał świat.
3. Rozmowa z Jolantą Janiczak. Mam dość oglądania bohatera maczo, który kolonizuje świat. Wokół spektaklu
O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych.
4. Rozmowa z kolektywem CZARNE SZMATY. Razem znaczymy więcej niż każda osobno.
5. Rozmowa o spektaklu. Przebudzenie na podstawie Bachantek Eurypidesa w reżyserii Marty Malinowskiej.
Szkoda tych nagich dziewczęcych ciał.

6. Rozmowa o spektaklu. Bachantki w reżyserii Mai Kleczewskiej. Waginalny głos.
7. Rozmowa z kolektywem z SharmTRIO plus. Teatralizując drag kinga.
8. Rozmowa o dramacie i spektaklu. Kostka smalcu z bakaliami Ingmara Villqista i Łukasza Barczyka. Od banalnej historii do egzystencjalnej lestorii.
9. Rozmowa o przedstawieniu. Tentabulles. Feminist Lesbian and other Womyn International Circusproject! albo
Cyrk Kobiet i Lesbijek. 
Polimorficzna mission possible.

10. Rozmowa z Moniką Rak. 33 Sztuka czyli lesbijskie ménage à trois.
11. Rozmowa o dramacie. Powiatowe związki partnerskie Agnieszki Łuczak. Barwy ochronne
12. Rozmowa o performansie. Ślubne performansy. Cz. 2. Performans na niby.